Przecinanie spokojnej tafli Oceanu Abeceańskiego na pokładzie trójmasztowca, którego żagle napędzane były błogosławionymi przez Kynareth wichrowymi podmuchami, było nie lada doświadczeniem. Zgoła różniącym się od dotychczasowych rejsów - przez Zatokę Iliac w cieniu majestatycznej Adamantii, wzdłuż gorących krańców Hammerfell i wreszcie w dół Złotego Wybrzeża - które Theodoryan Morayne miał już za pasem, zwłaszcza biorąc pod uwagę właśnie nadnaturalny napęd zapewniany przez brodatego Norda. Refleks i wyuczone odruchy oszczędziły Bretonowi wstydu przy opuszczeniu Kowadła w przeciwieństwie do wielu współpasażerów, instynktownie zmuszając do przeniesienia ciężaru ciała i złapania balansu, a dociekliwy umysł poświęcił pierwsze godziny rejsu na bliską analizę wszystkich stęknięć, trzasków i jęków trójmasztowca. Trzeciego już dnia Breton niemal podświadomie wyławiał sygnały zwiastujące nieuchronnie nadchodzące szarpnięcia.
Theodoryan równie wiele uwagi poświęcił też samej konstrukcji “Gwiazdy”, zawierzając rozkład pomieszczeń, kajut, magazynków i schowków swojej nieskończonej pamięci, notując również - w nie do końca kontrolowanym odruchu - długości, szerokości i ilości wszelkiej maści. Największą dozą skupienia z kolei obdarzył załogę okrętu i współpasażerów jednako, poddając wszystkich dyskretnej analizie obejmującej wszelkie możliwe kryteria, a zwłaszcza potencjał zagrożenia. Kapitan Gratius wraz z sześcioma dziesiątkami “służących Koronie” ludzi i nieludzi nie zyskiwali przy bliższym poznaniu, w mniemaniu Theodoryana pozostając zaledwie morskimi zbirami i oportunistami, by nie powiedzieć “ogarami Fortunaty”. Nie lepiej jawił się mu coloviański kwartet, ale w tym przypadku przynajmniej rozumiał ich motywacje - o ile rzeczywiście byli dezerterami z cesarskich legionów. Dwóch orsimerów z kolei nie wzbudziło w nim żadnego głębszego zainteresowania, w przeciwieństwie do nibenejskiego zaklinacza, z którym jako jedynym zamienił więcej niż parę początkowych uprzejmości, szczerze ciekaw sekretów i szczegółów jego rzemiosła.
Kolejną piątkę natomiast - w osobach czarującej Altmerki Minorne, khajiita Ī'ne Maya oraz Redgardów Nazza, Yareda i Kej’kerni - darzył swoją zwyczajową dozą ambiwalentnej obojętności; acz w nieco mniejszym stężeniu jednak, instynktownie plasując ich imiona cal wyżej od całej reszty. Rzeczona obojętność była w przypadku Theodoryana standardem, który tylko jedna osoba na pokładzie
”Nefrytowej Gwiazdy” była w stanie przełamać. Bynajmniej w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Hlandria Sendri, córa Domu Dres z południowego Morrowind, z jakiegoś powodu postanowiła przerwać mu obserwację sparingu redgardzkiego małżeństwa. Morayne nie kłopotał się z zerknięciem przez ramię na dźwięk kroków (Dunmerka była jedyną osobą na pokładzie, która poruszała się w otoczeniu świty) i nawet nie wysilił na choćby najlżejsze skinienie głowy w ramach powitania. Jeszcze przed wypłynięciem na otwarte morze, na redzie w Kowadle, wystarczyło mu tylko jedno spojrzenie na Sendri - a właściwie na jej niewolny argoniański anturaż - aby rozgorzał w nim lodowaty płomień pogardy. Theodoryan nie krzyżował własnego bursztynowo-złotego spojrzenia z jej rubinowym długo, wracając do obserwacji fechtunku w geście jawnego braku zainteresowania nie tylko propozycją Dunmerki, ale i jakąkolwiek dłuższą wymianą słów. Zbyt przyzwyczajony do odludnego trybu życia i własnego towarzystwa Breton naprawdę rzadko narzekał na monotonię i nawet jeśli jakimś cudem miałby umierać z nudów, od Sendri wolałby towarzystwo pierwszej lepszej daedry. Profesjonalizm jednak zobowiązywał do
jakiejś odpowiedzi.
—
Nuda jest oznaką bezczynnego umysłu — odparł sucho. —
Tak przynajmniej twierdzi bretońskie przysłowie.
Dunmerka odwróciła w bok głowę skupiając całą swoją uwagę na osobie Morayne i przynajmniej na chwilę zapominając o parze redgardzkich szermierzy.
—
Masz niezwykłe oczy — powiedziała z nutą niepokojącego rozmarzenia w głosie. —
Takie nieludzkie. Ich barwa świadczy o niezwykle silnej domieszce lepszej krwi. Nic dziwnego, że Hegemonia Direnni upadła, skoro jej diaspora zajęta była przede wszystkim zapładnianiem Nedyjek zamiast budowaniem własnej tożsamość. Lecz to nie czas i miejsce na prowadzenie historycznych dyskusji. Wynajęto mnie do udziału w tej ekspedycji przez wzgląd na akademicką wiedzę o cywilizacji Dwemerów. Czym ty mógłbyś się pochwalić, mieszańcu… i wybacz, jeśli cię uraziłam tym terminem, nie było to moim zamiarem. W pewnych kręgach merów panuje przekonanie, szczerze podzielane również przeze mnie samą, że mieszanie krwi z ludźmi przydaje potomstwu mnóstwa splendoru i wydobywa je z otchłani pospolitej nijakości.
Dźwięk uderzających o siebie w zawrotnym tempie ostrzy przerwał na chwilę wywód Mrocznej Elfki, pociągnął jej spojrzenie ku parze pustynnych mistrzów miecza. Breton z kolei, dalej wpatrzony w duet, drgnął nieznacznie na ostatnie słowa kobiety.
—
Na czym to skończyłam? Na twoim miejscu w tej ekspedycji? Jakie zalety, wiedza i doświadczenie zapewniły ci miejsce wśród osób takich jak ja czy ta piękna altmerska dama, którą do własnej kajuty przykuła zapewne przewlekła choroba morska?
—
Zbrojne ramię — Theodoryan odparł rzeczowo i zwięźle, nie współdzieląc z Dunmerką cech charakteru, takich jak samouwielbienie i miłość do słyszenia własnego głosu. —
Ponadto, moja wiedza obejmuje zarówno Dwemerów, ich język oraz arkana magii.
—
Doprawdy? — elfka uniosła obie brwi w wyrazie przemożnej ekscytacji; tak silnej, że pod jej wpływem przestała pieścić opuszkami palców uchwyt wiszącego przy pasie batoga. —
Zbrojne ramię o akademickim umyśle. Czarująca kombinacja. Czytałeś może “Kroniki Nchuleftu” w oryginale? Albo “Ogień i wiarę” Nchunaka?
Theodoryan już, już otwierał usta by odpowiedzieć, ale nie było mu to dane.