Kej’kerni przyjęła na puklerz cios miecza męża, odbiła ostrze w bok przy wtórze przeraźliwego zgrzytu stali, cięła natychmiast z ukosa w szyję oblubieńca mierząc w jego ukrytą za kryzą kaftana tętnicę. Yared odchylił się w tył niczym pozbawiony kości akrobata i ostrze kobiety przecięło powietrze ponad jego głową pociągając za sobą dzierżącą sejmitar prawą rękę Kej’kerni.
Mistrzyni miecza okręciła się w miejscu niczym fryga, przeskoczyła na sąsiednią belkę kratownicy zamykającej luk ładowni. Omal nie straciła przy tym równowagi, odzyskała ją balansując desperacko wyciągniętą w bok ręką. Otwory pomiędzy belkami były dość duże, aby mogła przez nie spaść na dół nie tylko ona, ale i Yared.
Jej mąż nie podążył w ślad za mistrzynią, zatrzymał się na swojej belce uginając nogi w kolanach i mrużąc oczy. Wplecione w ciemne włosy kolorowe wstążki przykleiły się do mokrej od potu skóry mężczyzny, ale w jego oczach płonęła zacięta determinacja.
Kej’kerni roześmiała się dźwięcznie, uderzyła płazem sejmitara w puklerz rzucając mężowi wyzwanie. Gdzieś w dole, w półmroku ładowni, rozległ się w odpowiedzi głuchy pomruk któregoś z pogrążonych w letargu piaskożerów.
Z nadbudówek żaglowca dobiegły gwizdy i pokrzykiwania przyglądających się ceremonialnej walce gapiów. Para Redgardów zwykła nie zwracać na obserwatorów żadnej uwagi, tocząc swoje pojedynki w duchu plemiennych tradycji i koncentrując się jedynie na sobie wzajemnie, toteż Kej’kerni tylko dla zasady odnotowała w myślach pozycje najbliżej stojących gapiów.
Dwaj potężnie umięśnieni orsimerowie o oleistej brunatnej skórze i charakterystycznych klach dzieci Malacatha pochylali się oparci o drewno relingu, rozmawiając między sobą półgłosem i gestykulując przy tym palcami. Obaj uważnie śledzili pojedynek nomadów, ale zachowywali przy tym pełną szacunku ciszę w przeciwieństwie do gromady rozkrzyczanych i stawiających zakłady marynarzy. Kej’kerni słyszała, że byli braćmi i musiała przyznać, że dostrzegała w ich brutalnych topornych rysach twarzy zaskakujące podobieństwo.
- Leki nad tobą czuwa, pani żono - powiedział z uznaniem Yared salutując Kej’kerni przyłożonym do czoła mieczem - Gdyby nie łaska Ducha Klingi, już chowałbym do pochwy stal naznaczoną kroplą krwi.
- Złóż podziękowania Morhwie za to, że moja miłość wstrzymuje za każdym razem ramię, panie mężu - roześmiała się ponownie mistrzyni - Trwóż się na samą myśl o dniu, w którym zechcesz mnie oddalić ze swojego namiotu. Sam Satakal nie zdoła cię wówczas ochronić.
- Już skończyliście?! - z rufowej nadbudówki dobiegł donośny okrzyk jednego z coloviańskich najemników, mężczyzn noszących skórzane zbroje lekkiej cesarskiej piechoty ze skrzętnie usuniętymi znakami jednostki, w której być może wcześniej służyli. Kej’kerni zignorowała pytanie podnosząc dłoń do czoła i ścierając spływające do oczu krople potu.
Trójmasztowy żaglowiec zadygotał bez ostrzeżenia, zatrząsł się pośród przeraźliwego łoskotu pękającego drewna i metalu. Wypełnione powietrzem żagle zwiotczały w jednej chwili, opadły w dół. Świst luzowanych lin, szczęk toczących się po pokładzie metalowych przedmiotów oraz pełnych zaskoczenia krzyków wypełnił w jednej chwili zamknięty burtami świat pasażerów
Gwiazdy.
Mknący od trzech dni niczym uskrzydlona nereida żaglowiec stracił w jednej chwili swoją nadnaturalną szybkość i sterowność, opadł głębiej w wodę niczym olbrzymia beczka, przechylił się na bok trzeszcząc złowieszczo.