Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-03-2023, 00:39   #3
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Górskie szlaki pogranicza poprzecinane siecią dolin, wąwozów i wąskich ścieżyn były nowością wzbudzającą lekki niepokój we Florianie Averlingu, nawykłym do rozległych averlandzkich nizin usianych polami uprawnymi, winnicami i folwarkami, przepastnych reiklandzkich kniei czy wissenlandzkich pagórków. Stałym i niezmiennym punktem były jednak pierwsze wrażenia, jakie wywoływał w napotykanych osobach i ich reakcje na jego osobę. Do tego był już przyzwyczajony - jako mężczyzna (a właściwie młodzieniec) będący kapłanem w szeregach mocno matriarchalnego kultu Pani Miłosierdzia, wzbudzał wśród pospolitego ludu nieufność gdziekolwiek by nie podróżował. A dokładając do tego wrodzony albinizm, który okrywał jego chudą sylwetkę upiorną bielą, potęgowaną jeszcze mocniej przez szatę w tradycyjnych barwach kultu Miłosiernej, w pierwszych chwilach jawił się zdecydowanej większości ludzi jako żywy upiór. Zwłaszcza że intensywny jasny błękit oczu wchodził miejscami w mało naturalny fiolet.

Pierwsze wrażenia były jednak nader mylne w jego przypadku, bo wpojone Florianowi wartości shallyańskiego kultu zapuściły w nim mocne korzenie i, choć praktykował oziębłą uprzejmość i uprzejmą oziębłość w kontaktach międzyludzkich, zyskiwał przy bliższym poznaniu. Ułożony i wykształcony młodzieniec, zawsze kurtuazyjny, elokwentny i starannie cyzelujący słowa tym swoim melodyjnym, averlandzkim akcentem. Z łatwością można byłoby wziąć go za panicza z jakiegoś dobrego domu, gdyby nie znoszona szata kapłańska i pospolite, przybrane nazwisko znaczące tyle co "należący do Averu".

Jak oznajmił nowopoznanym towarzyszom drogi przed przeprawą przez Góry Szare, został wysłany w świat szeroki wedle wielowiekowej tradycji kościelnej, mając nieść pomoc, czynić posługi kapłańskie i głosić słowo Shallyi gdzie tylko poniosły go stopy. Florian nie zwlekał długo z ponownym wyruszeniem na szlak po otrzymaniu święceń kapłańskich z rąk Wysokiej Kapłanki w Altdorfie, spędzając w stołecznym hospicjum niecały miesiąc. Droga do Couronne, wielowiekowa tradycja kościoła Miłosiernej, rozpoczynała się w imperialnej stolicy, lecz tylko ten punkt pokrywał się ze ścieżką, jaką kapłan zamierzał przebyć w ramach swojej własnej, prywatnej pielgrzymki. W swojej decyzji utwierdził się po raz pierwszy na pogórzu, dostrzegając ogłoszenie przybite do drzewa, w którego koronach gruchały śnieżnobiałe gołębie, a następnie gdy los po raz trzeci skrzyżował jego ścieżkę z Dagmar, którą przywitał cieplej niż pozostałych - tradycyjnym, shallyańskim gestem przykładając dwa palce do ust, by następnie obrócić je opuszkami w stronę kobiety.

Florian nie narzekał na nic. Nie na paskudną pogodę, nie na coraz to cięższe do przebywania ścieżki, nie na mróz, nie na skromne racje żywnościowe - trudy życia, cierpienie i znoje były wpisane w życie kapłana. Parł niestrudzenie przed siebie, z grubym płaszczem narzuconym na prostą, białą szatę, wypchaną po brzegi torbą na ramieniu i wiernym kosturem w dłoniach, ani na krztynę nie tracąc ze swojej przyjacielskiej dyspozycji. Pozdrawiał wszystkich mijanych podróżnych z uśmiechem, wymieniał uprzejme słowa, błogosławił o to proszących i raz czy dwa nawet wyrecytował znane mu recepty na niegroźne i błahe dolegliwości. Nawet zakapturzonego nieznajomego, który przyglądał im się z oddali, powitał bez cienia podejrzenia w głosie.

Niechaj panienka Shallya was błogosławi, przyjacielu!

Brak reakcji ze strony nieproszonego obserwatora nie wzbudził we Florianie żadnego uczucia. Odludzia miały w zwyczaju kształtować dosyć... specyficzne indywidua nawet w tak zwanych “cywilizowanych” stronach, a co dopiero mówić o ziemiach niczyich.

Ziołowej, panie Marchwiowy — poklepał znacząco torbę na słowa niziołka.

Cierpienie cierpieniem, ale Florian taalickie schronienie powitał z uśmiechem. Nocowanie pod chmurami przy takiej pogodzie byłoby głupotą, podobnie jak wędrówka w blasku Mannslieba. Kapłan ochoczo wyglądał ciepła czterech kątów i dachu nad głową. Oszczędzając buty przed najgorszymi błotnistymi kałużami, ruszył w stronę drzwi, podczas gdy Dagmar, sir Dorian i Ryży odprowadzali swoje wierzchowce do prowizorycznej stajni. Przystanął jednak przed progiem, pamiętając o manierach.

Lucretio...

Florian otworzył drzwi inżynierce.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 10-03-2023 o 11:36.
Aro jest offline