26-03-2023, 20:28
|
#37 |
| Karawanseraj
Przyszpilony za gardziel do ściany młodziak wizgnął, wypuszczony nagle z krasnoludzkiego potrzasku między trzonkiem topora i chłodnym kamieniem. Nie czekając i nie oglądając za siebie, niemalże na czworaka (galaretowate nogi utrudniały trzymanie pionu) dopadł do paleniska i kulącego się za nim małolata, obejmując go i przyciągając do siebie ochronnym gestem. Rodzinne podobieństwo było widoczne gołym okiem, bratnie spojrzenia jakimi dalej łypali nieufnie w ich stronę nie pozostawiały złudzeń. Kobieta - matka chłopców wnosząc po jej wieku - podniosła się z posadzki, ignorując wyciągniętą dłoń Rayyan i przeprosiny wydukane zakłopotanym tonem.
— Chwała Sarenrae, dobrze widzieć przyjazne twarze. T-tak, mamy rannych — kobieta mełła w dłoniach poplamiony fartuch, odpowiadając najpierw na ostatnie pytanie. — Mój najstarszy, t-tam.
Wskazała palcem drugie przejście w głębi pomieszczenia, podchodząc w tamtą stronę prędkim krokiem i odgarniając kotarę. Rayyan i Thurgrun zerknęli między sobą i przez ramię w stronę medyczki, ze skinieniem głowy ruszając do przodu. Budowniczy karawanseraju musieli mieć nie lada bzika na punkcie symetrii, albowiem korytarz był łudząco-lustrzanie podobny do tego, który zdążyli już przemierzyć. Z tą jednak różnicą, że tutaj wnęki zostały przeznaczone na składziki, wypełnione szafkami, skrzynkami, kredensami i innymi meblami trzymającymi żywność oraz naczynia. Drzwi w dalekim końcu korytarza również były zastawione stołami, tutaj dodatkowo ozdobionymi glinianą zastawą, zapewne mającą posłużyć za prowizoryczny alarm. O ile ktoś byłby w stanie odsunąć tę barykadę, w co wątpili.
Bladosinego chłopaka znaleźli właśnie z jednej z wnęk, wspartego o worki zbroczone ciemnymi plamami zaschniętej krwi. Cienka koszula rozerwana była pod żebrami i zabarwiona w tenże sam sposób - krwotok musiał być obfity, bowiem cały bok młodziaka był naznaczony ciemnym szkarłatem posoki. Junak wyglądał potwornie, nie tyle na skraju śmierci, co już na dobre poza nim, w objęciach Pharasmy, ale brak oczywistych znaków zgonu pozwolił Larze na optymizm. Jednak zanim medyczka zdołała wyczuć puls minęło parę chwil.
— Do czego tutaj doszło? — powtórzyła swoje pytanie, odgarniając materiał koszuli.
— Gnolle i hieny — kobieta odparła drżącym tonem. — Napadli na nas. Nagle, znikąd. S-sahid i Irfan próbowali ich odeprzeć r-r-raz... razem z innymi chłopami, ale... Te potwory m-musiały ich zabić. Kaz-kazali się nam skryć z młodymi. Irfan ledwo uciekł. Krwawił. M-myślałam że on...
Rana była głęboka, ale nie krwawiła gdy Lara ostrożnie odchyliła prowizoryczny opatrunek ze starych szmat. Mokro-krwawe skrawki materiału były wciśnięte w kąt wnęki, misa na prawo zabarwiona na czerwono. Medyczka rozłożyła przezornie zatrzymaną torbę medyczną, szykując się do porządnego oczyszczenia rany i założenia szwów, gdy jej uwagę przyciągnęła poszarpana w wielu miejscach nogawka. Podwinęła powoli spodnie, krzywiąc się na widok multum miniaturowych nacięć na młodej skórze. Żadne z nich nie było na tyle głębokie, by grozić znaczną utratą krwi, ale sam proces zranienia musiał być naprawdę bolesny. Jakby cierniowe pnącze owinęło się ciasno wokół piszczela.
— Jak dawno temu miał miejsce ten atak? — Deirlial w międzyczasie powtórzył swoje pytanie w kierunku drżącej kobiety.
— Ilu napastników? — dodał Świteź.
— P-parę godzin temu? Nie wiem. To stało się tak szybko.
Podczas gdy Lara opatrywała Irfana, a elfy maglowali jego matkę, Rayyan i Thurgrun poświęcili parę chwil na bliższą analizę barykady przy drzwiach, po czym wycofali się w kierunku kuchni, najwidoczniej uznając że tłoczenie się przy rannym byłoby kontrproduktywne. Tudzież - co było bardziej prawdopodobne - by stać na czatach.
— Cz-czy... — pytanie ugrzęzło w gardle kobiety, gdy Quartermain zakończyła opatrunek.
Lara zrobiła co mogła. Los Irfana był teraz w rękach bogów.
|
| |