Eilhart mogło robić wrażenie na kimś, kto nie był nigdy w takim Altdorfie czy choćby Talabheimie. Garran był w obu tych miejscach, to i miasteczko było dla niego jedynie przystankiem w drodze do Marienburga, gdzie – jak mawiano z niewielką jeno przesadą – leżały na ulicach wszystkie pieniądze świata. Słynne w całej okolicy prawo i porządek w Eilharcie krasnoluda nie ruszało, bo akurat miał pecha zostać tu okradzionym. Szczęście w nieszczęściu, Garran schował parę monet w miejscu, do którego żaden złodziej nie odważył się sięgnąć. Wino zaś… Cóż, wystarczy powiedzieć, że wina nie pijał.
***
Choć Garran Borakson nie dawał się łatwo wpasować w stereotypowy obraz krasnoluda, jaki wyrobiła sobie większość ludzi, ci i tak próbowali to robić. Dla chcącego nic trudnego, mawiają na wschodnich krańcach Imperium. Mógł być wysoki i szczupły, jak na krasnoluda rzecz jasna, dla ludzi i tak był kanciastym kurduplem. Mógł być młody, jak na krasnoluda, i tak brązowe włosy, długa broda zapleciona warkocze i gęste brwi sprawiały, że traktowano go często jak starca. Mógł być jednym z najlepszych studentów Collegium Medicum w Talabheimie i Altdorfie, i tak ludzie dziwili się, że nie nosi na sobie pełnego pancerza, topora bojowego i katapulty. Mógł po wypiciu piwa uprzejmie zasłaniać usta przy bekaniu, i tak był niewychowanym prymitywem, a wrodzona i starannie potem wypielęgnowana krasnoludzka bezpośredniość i złośliwość nie pomagała w zmianie wizerunku.
***
Garran, tak jak i jego nowy pracodawca, umiał liczyć pieniądze, szczególnie swoje. Korona na głowę za dzień. Pięć głów. Cztery dni podróży. Na miejscu dzień, a pewnikiem i dłużej. Powrót. Opłacony wikt dla pięciu gąb i dach nad pięcioma głowami. Tak, Gustav Haschke i jego sakiewka zdecydowanie potrzebowały ochrony. Krasnolud wydłubał sobie z ucha irytujący go kawałek woskowiny i pstryknął nim gdzieś w bok, bez żadnego skrępowania nałożył sobie dokładkę ziemniaków, po czym jeszcze raz przyjrzał się swoim nowym towarzyszom. Zastanawiał się, którzy z nich również policzyli monety w kieszeni poborcy, i których mogły już świerzbieć palce na samą myśl o takiej kwocie. Miał swoich kandydatów, ale postanowił na razie zostawić swoje przemyślenia dla siebie.
Borakson miał nadzieję, że jego umiejętności nie będą do niczego potrzebne w trakcie tego zlecenia. Stracił ją, gdy usłyszał, jak dwoje spośród wynajętych przez Haschkego osób od razu wspomina o możliwości konfrontacji z jakimiś szlachetnie urodzonymi vonami. Westchnął tylko, uniósł w stronę karczmarza swój pusty kufel i poczekał w milczeniu, aż poborca zostawił ich samych.
- Jak chcesz, to ci rano chuchnę, psi zadzie ciasno zaciśnięty…