Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2023, 22:35   #72
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Niesiony na skrzydłach profesorskiej aprobaty Percy nie zarejestrował w porę obecności Vrorbeenqei. Dopiero jej dłoń zaciskająca się na rękawie sprowadziła go na ziemię i zareagował instynktownie, odskakując nagle ze zdławionym w gardle piskiem. Prędko jednak odzyskał rezon, gdy okazało się że goblinka zatrzymała go po to, aby zapytać o podzielenie się notatkami. Percy na jej słowa pokiwał skwapliwie głową, z wyrazem najszczerszej radości, gdy nie wyczuł choćby cienia drwiny. W przeciwieństwie do przeszłych incydentów z innymi świątynnymi nowicjuszami, ta prośba najwyraźniej nie była zaledwie wstępem do jakiegoś podłego "dowcipu".

J-jak najbardziej, Vrorbeenqeo! — odparł podekscytowany.

Podany jej pergamin okazał się być równie chaotyczny, co grymuar spomiędzy stronic którego go wyciągnął. Naszpikowana wieloma luźnymi papierami, wystającymi pod różnymi kątami i kolorowymi zakładkami księga była idealną reprezentacją organizacyjnego systemu, porządkiem przypominającego ciągi myślowe Percy'ego, które miały w zwyczaju pędzić zawrotnymi prędkościami, zmieniając nagle nie tylko samą trasę, ale i destynację. Naszkicowane obliczenia powielały tenże chaos - ciąg cyfr, liter i symboli był uporządkowany tylko jeśli chodziło o powszechnie przyjęty układ pisania od lewej do prawej. Mniej więcej, bo przekreślenia i naniesione nad nimi poprawki były częste, podobnie jak parosłowne dywagacje na marginesach wskazujące tą, czy inną część formuł oraz ich potencjalne rozwinięcia lub permutacje. Percy przyglądał się Vrorbeenqei studiującej jego szkice z zainteresowaniem, przegryzając wargę i przestępując z nogi na nogę, chcąc jak najprędzej udać się do biblioteki i wypożyczyć zasugerowaną przez profesora Ruxę księgę.

I, po raz kolejny, starał się pamiętać o zakupie kolorowych tuszy, które ułatwiłyby mu procesy twórcze.


No przecież idę! — jęknął ciągnięty za rękaw Percy.

Nie, żeby miał w tym jakikolwiek wybór. Adept wolałby kontynuować szkicowanie jeszcze kolejnego eksperymentu, tym razem będącego mariażem konjuracji i transmutacji, mającego na celu pozwolić mu na wyczarowywanie magicznego pióra, mającego jeszcze bardziej uprościć mu procesy twórcze poprzez wyzbycie się zupełnie potrzeby tuszu. Oraz, potencjalnie, przyspieszyć kopiowanie zaklęć które pożerało nie tylko fizyczne składniki, ale i czas. Nie mógł jednak. Drazhomir nie odpuszczał, a Percy wiedział, że lepiej było się mu nie opierać.

Moje notatki! — adept jęknął, gdy pojedynczy papier wymsknął się z przyciskanej do piersi księgi i odfrunął w siną dal.

Minotaur nie zwolnił jednak kroku, a de Sartre tylko wyciągnął smętnie dłoń w kierunku pergaminu, nie mając nawet szansy na chwycenie go za pomocą telekinezy. Tyle dobrego, że notatki nie były na tyle zaawansowane, aby ich odtworzenie miało być wyzwaniem. Dotrzymywał więc kroku Drazhomirowi, wiedziony przezeń wbrew własnej woli w kierunku "FireJolt Café". Przynajmniej częściowo, bo zaczął być ciekaw tych całych żab, które były w stanie ożywić tego cichego i wycofanego poetę do takiego stopnia.

Znajomość z minotaurem miała wiele dobrych stron, z których jedną było to, że w tłumie działał niczym lodołamacz i Percy'emu wystarczyło tylko deptać mu po piętach, by uniknąć bycia trącanym przez podekscytowanych kolegów i koleżanki z klasy. Zerkając zza potężnych pleców Drazhomira skupił się właśnie na żabach, uprzednio tylko krzywiąc na widok Graysona Wildemere'a, łotra który odpowiadał za publikację tego absurdalnego rysunku w "Strixhaven Star". Widok płazów zgasił jednak iskierkę niechęci w trzewiach Percy'ego, który aż wspiął się na czubki palców by lepiej przyjrzeć tym tęczowym znaleziskom. Gatunek był zdecydowanie typowy dla Strixhaven, de Sartre już wcześniej widział jego przedstawicieli nad jedną z sadzawek w parku, który był jednym z miejsc, które odwiedzał regularnie z książką. Pomijając, rzecz jasna, nietypowe ubarwienie i luminescencję.

Cz-czy ktoś... czy ktoś je zaklął? — Percy wydukał.

W narastającym ożywieniu i hałasie jednak nawet gdyby wzniósł się do wyżyn swoich wokalnych możliwości, jego głos przepadłby gdzieś bez echa. Toteż zamiast próbować po raz kolejny, adept zainkantował słowa zaklęcia i uczynił parę gestów. Wiedział, czego się spodziewać, już wcześniej skorzystał z paru okazji by przyzwyczaić się do wszechobecnej magii, ale pobudzone czarem zmysły nadal zostały zaatakowane zewsząd. Nawet instynktowne zmrużenie oczu niewiele tutaj dało, wszak otwarcie się na eteryczne energie sięgało głębiej aniżeli zwyczajna fizjonomia. Tyle dobrego, że Percy nie krzyknął i nie wierzgnął jak wtedy za pierwszym razem, gdy magia rozbłysła niczym multum gwiezdnych wybuchów. Teraz, w "FireJolt Café", aury zakwitły wokół niego niczym świetlne konstelacje.

Podczas gdy zadeklarowani zawodnicy zajmowali swoje miejsca, de Sartre prędko przesiał multum nimbów, które biły od magicznych akcesoriów czy wystroju wnętrza kafejki, zamykając je za mentalnymi osłonami i skupiając w zupełności na czterech punktach święcących na linii startu. Tak jak przewidywał bijące od płazów aury nosiły charakterystyczne znamiona magii transmutacyjnej, którą bez wątpienia zmieniono ich kolor. Percy uważnie śledził skaczące w kierunku mety żaby ze ściągniętymi ku sobie brwiami, starając się trzymać je w linii wzroku między lub ponad rozkrzyczanym tłumem. Aury były... dziwne. Zjawisko przywodziło mu na myśl dawne studiowanie iluzji, których aury miały w zwyczaju "rozrzedzać się" na krótko przed rozpłynięciem splecionych w miraż energii.

Uhhh — Percy przełknął głośno ślinę.

W przypadku płazów proces był odwrotny. Aury transmutacji gęstniały z każdą chwilą, co sugerowało że zaklęcie wzbierało tylko na sile i de Sartre poczuł pierwsze krople zimnego potu na karku, poruszając bezgłośnie ustami. Koniec wyścigu i zwycięstwo Donovana odnotował tylko i wyłącznie właśnie dzięki bezustannej obserwacji żab. I gdy pierwsza z nich zaczęła (przewidywalnie) rosnąć, strach zupełnie chwycił adepta w swoje szpony. Percy odbijał się przez chwilę od tłumu, który rzucił się do ucieczki i jak na nieszczęście nie został przezeń stratowany lub pociągnięty do wyjścia, a wypchnięty jeszcze bliżej całego zamieszania.

Widząc jak wyrasta przed nim najprawdziwszy slaad, de Sartre zareagował instynktownie. Krzykiem przerażenia, który przeszedł w paniczną inkantację pierwszego zaklęcia obronnego, jakie wpadło mu do głowy. Powietrze wokół rosnących jak na drożdżach płazoludzi zaiskrzyło jakby drobinkami piasku, posyłając jednego z nich w objęcia snu.

Dopiero telepatyczna wiadomość Tigiala zdołała rozwiać opary terroru i ocucić Percy'ego na tyle, by ten zauważył że płazy przekształciły się po prostu w większe wersje samych siebie, a nie mieszkańców Limbo, którzy byli tematem zajęć z Magicznej Fizjologii i głównymi aktorami w jego koszmarach. Nie oznaczało to jednak, że zagrożenie było w jakikolwiek sposób mniejsze, co mogła poświadczyć Vrorbeenqea, zmuszona do przywołania magicznej osłony i Aurora, która takiej osłony nie wzniosła i została owinięta oślizgłym jęzorem. Tyle dobrego, że magiczna pacyfikacja ze strony adepta oraz aasimara przyniosła natychmiastowe skutki i dwie żaby zaczęły tracić miarowo na rozmiarze.

Drżąc niczym osika na wietrze, Percy postąpił w stronę czerwonej żaby, która powaliła Aurorę. Sięgnął tym razem po niemagiczne środki, starając się wtłoczyć w głos jak najwięcej stanowczości.

N-nie! Grz-grzeczna żaba, dooobra żaba! Zostaw! S-s-s... siad! Siad mówię! — Percy krzyknął ze swojego miejsca, marnie imitując treserskie techniki zaklinacza Millana, o których czytał przed laty.

Jak się okazało, tyle wystarczyło by uspokoić płaza. Donovan w międzyczasie zajął się tą fioletową i nader prędko wszystkie cztery żaby wróciły do naturalnych rozmiarów oraz kolorów.

Na ten widok Percy gotów był rzucić się do ucieczki przed Graysonem, przewidując że redaktor naczelny zaraz miał ruszyć w jego stronę i unieść jego dłoń ku górze, by jeszcze bardziej napompować niechcianą sławę nowymi wyczynami. Młodzieniec był jednak bardziej zajęty utratą... czegoś. De Sartre nie był w stanie powiedzieć czego, bo gdy jasnym okazało się, że Wildemere nie zwrócił na niego uwagi, zignorował go zupełnie. Zwłaszcza że aury na peryferiach wizji rozpłynęły się widmowo.

Fascynujące — westchnął Percy, pozwalając własnemu zaklęciu rozwiać się w eter.

Adept przeciął salę prędkim krokiem, gdzie żaby zajęły się żabimi sprawami - głównie kumkaniem i skakaniem - za nic mając swoją niedawną metamorfozę.

Spontaniczna polimorfia? Warunkowa transmutacja? Spaczone zaklęcie? Krótkotrwała mutacja? — mruczał pod nosem, wokalizując teorie przemykające przez myśli.

Percy ukucnął nieopodal płazów, pochylając się nad nimi z przekrzywioną głową, zupełnie zaabsorbowany ich obserwacją. Ostrożnie ujął tą żabę, która nadal pozostawała jeszcze pod wpływem jego zaklęcia usypiającego, by przyjrzeć się jej nieco bliżej i zaspokoić ciekawość.

Ooo...

Słodka woń, bijąca od gęstych śladów ciemnej mazi, wypełniła nozdrza adepta. De Sartre zawiercił się w miejscu, ściągając z ramienia torbę i wydobywając z jej głębin sztylet. W pierwszej chwili zanosiło się na to, że szykował się do wiwisekcji, ale ograniczył się tylko do ostrożnego zebrania substancji na koniuszek ostrza, tak jak wtedy, przy "mimiku".

"Raz to przypadek, dwa razy to koincydencja..."

Percy delikatnie odłożył śpiącego płaza na deski, podnosząc się z klęczek i unosząc sztylet na wysokość oczu. Z pełnią uwagi skupioną na mazi, ruszył w stronę szynkwasu, wyciągając drugą dłoń przez blat.

Słoik — oznajmił. — Pusty słoik.

 

Ostatnio edytowane przez Aro : 18-04-2023 o 16:54.
Aro jest offline