Trakt na wschód od Perpignanu, popołudnie 24 sierpnia 2595
Mechaniczne pojazdy Afrykanów poruszały się z zawrotną szybkością. Yago czuł zrozumiałą fascynację widząc jak kurzawa ponad gościńcem gęstnieje, a ryk spalinowych silników przybiera na sile. Żaden koń nie mógł się z nimi równać na dalekich dystansach, nawet migrujący biokinet nie miałby szans w rywalizacji z ryczącymi potworami. Trypolis prawdziwie pysznił się swoją potęgą i bogactwem.
Porażony złowieszczym przeczuciem, Polanin zeskoczył ze swojego wierzchowca próbując ściągnąć eskortujących go milicjantów jak najdalej na pobocze, chociaż od razu wiedział, że próba ukrycia całej grupy w chaszczach skazana jest na całkowitą porażkę. Bordenoir po części dali się zwieść manipulacjom Swarnego, ale zarówno oni jak i posępny żandarm Rezysty wciąż pamiętali o swojej misji.
- Gdzie wleczesz te konie, człowieku?! - jeden z konnych Bordenoir podniósł głos i uderzył zwierzę piętami w boki usuwając je z drogi zdeterminowanego Polanina - Jeśli oni też ciebie szukają, będziesz dwa razy szybciej z powrotem w Perpignanie.
Yago spojrzał ponad ramieniem na wyraźnie już widoczne komy, przeniósł wzrok w stronę bezdroży na północ od gościńca rozważając w myślach kilka różnych scenariuszy działania.
- Nawet o tym nie myśl. Stój tam, gdzie stoisz.
Wyprostowany w siodle żandarm wymierzył oparty o łęk karabinek w plecy Polanina, a jego zacięty wyraz twarzy zdradzał gotowość do pociągnięcia za spust, gdyby znajdujący się w jego pieczy mężczyzna spróbował zrobić coś głupiego. Pierwszy z kilku nadjeżdżających komów przetoczył się obok grupy jeźdźców pośród wibrującego w powietrzu ryku silnika, płosząc konie i budząc irracjonalny niepokój w nienawykłych do obcowania z afrykańskimi pojazdami jeźdźców.
Przetoczył się, a później zahamował z piskiem startych metalowych mechanizmów, ryjąc w ziemi głębokie bruzdy i zarzucając mocno w bok. Stojący na listwach po obu stronach harapowie zeskoczyli na drogę, zanim jeszcze kom zatrzymał się do końca, pokrzykując coś agresywnie i wymachując kolekcją dzid i maczet. Następne w szyku pojazdy stanęły jeden po drugim na wysokości zbitej ciasno na poboczu grupy wojskowych wypluwając ze swoich wnętrz nie tylko dzikich afrykańskich wojowników, ale i kilku ubranych po żołniersku Europejczyków.
- I znowu się spotykamy - powiedział jeden z nich, wysoki mężczyzna w czerwonym płaszczu - Taki widać pisany ci los. Szkoda tylko, że nie ma z nami szlachetnej panny Durmont. Masz coś do powiedzenia w jej sprawie?
Yago Swarny nic nie odrzekł w pierwszej chwili, zmrużył jedynie buńczucznie oczy przyglądając się na przemian kapitanowi Hugo Louisowi Demarque i stojącym po obu bokach Sanga znajomym z wyprawy do Pradeshu.