—
Huh.
Nowe wydanie
”Strixhaven Star” okazało się być zupełnie pozbawione absurdalnego, traumatyzującego obrazka na pierwszej stronie. Co nie oznaczało jednak, że obyło się bez przekłamania wydarzeń, które miały miejsce w
”FireJolt Café”. Percy, który chwycił za tygodnik drżącą ręką, przekrzywił głowę, mrużąc szare oczy w zdziwieniu i skonfundowaniu. Grayson Wildemere, zapisany w mentalnym rejestrze adepta jako “złoczyńca”, okazał się być do tego pozbawiony profesjonalizmu i oddania obiektywnej prawdzie, jak również mógł okazać się zapatrzonym w siebie megalomanem. Tudzież tak zależało mu na przychylnej opinii osób trzecich, że gotów był nie tyle co nagiąć historię, co zupełnie ją przepisać, byle tylko ukazać się w dobrym świetle.
—
Zawiedziony? — Drazhomir zapytał, spoglądając przez ramię adepta.
—
Hm? Nie — odparł chłopak. —
Czy Graysonowi Wildemere aż tak zależy na uznaniu innych?
—
Możliwe.
—
Dlaczego?
Percy był zaznajomiony z wieloma konceptami, nawet takimi z którymi nie był w stanie się utożsamiać. Bycie lubianym od zawsze było dla niego dziwną rzeczą, zwłaszcza gdy było postawione na piedestale priorytetu i przybierało obsesyjne wymiary. Sam nigdy nie odczuwał tejże potrzeby.
—
Czy nie lepiej być lubianym za to, kim się jest naprawdę niż za to, kim chce się być? — de Sartre kontynuował, gdy minotaur tylko wzruszył ramionami. —
Lub co gorsza za to, kogo się udaje?
—
Percy... — Drazhomir westchnął, ściągając okulary z nosa i ściskając mostek nosowy z przymkniętymi oczami. —
To zbyt ciężkie pytanie na tak wczesną godzinę.
Adept pokiwał głową i odłożył gazetę na wózek z książkami, wracając do odsyłania tytułów na swoje miejsca na regałach machnięciami dłoni. Motywacje Graysona Wildemere’a, którymi kierował się przy przekłamaniu incydentu z żabami, były zaledwie chwilową, prędko zapomnianą ciekawostką.
Quentillius Antiphiun Melentor Trzeci skorzystał z zaproszenia de Sartre’a i zjawił się pewnego popołudnia w bibliotece na krótko po incydencie w
”FireJolt Café”. Dwójka studentów zagłębiła się razem w rząd regałów, których półki uginały się pod ciężarem dzieł poświęconych szeroko pojętej lingwistyce. Podczas gdy Percy odnajdywał i ściągał księgi, których tytuły zapisał wcześniej na pergaminie, aspirujący aktor wiercił mu dziurę w brzuchu szczegółowymi pytaniami na temat obu incydentów, w których brał udział - skrzyniogromienia i pacyfikacji płazów. Adept odpowiadał zdawkowo, krótkim i rzeczowym tonem, chyba zbyt wyzutym z dramatyzmu jak na gust jego towarzysza. Był zbyt skupiony na wyszukiwaniu książek, aby oglądać się przez ramię i zajmować wyzwaniem, jakim było dla niego czytanie mimiki i języka ciała.
Do czasu.
Percy nieomal runął na piaskowiec pod stopami, gdy Quentillius śmiertelnie poważnym tonem oznajmił, że zamierzał napisać sztukę traktującą o wyczynach Skrzyniogromców i wystawić ją na zakończenie pierwszego roku. W jednej chwili obrócił się na pięcie, gotów gorąco oprotestować plan aktora, lecz przez wybrakowaną koordynację ruchową zaplątał się we własne nogi i zachwiał w tył. Gdyby nie refleks towarzysza, który chwycił go za ręce i utrzymał w pionie, byłby poleciał w dół, tuż pod kończyny mijanego automatona.
—
Percy, to był żart — oznajmił Quentillius ze śmiechem. —
Jestem zbyt zajęty innymi projektami, by móc unieśmiertelnić twoje męstwo i bohaterstwo w jambicznym pentametrze. Mimo że zdecydowanie już zasłużyłeś na ten zaszczyt.
—
Hngh — odparł elokwentnie Percy, wyswobadzając się z uścisku aktora.
Adept zebrał resztę tytułów w przyspieszonym tempie, z napiętą sylwetką zalaną nagłym gorącem. Już i tak krótkie odpowiedzi na zadawane mu pytania skracał jeszcze bardziej, a gdy w końcu zasiedli przy stoliku na uboczu odetchnął z ulgą. Obawy, że być może nieumyślnie urazi Quentilliusa nieopatrznym, bezpośrednim zwrotem szczęśliwie się nie sprawdziły.
—
Oto dowód na to, że moje podejście jest właściwe — oznajmił aktor po jakimś czasie, obracając księgę w stronę Percy’ego i wskazując mu ustęp. —
Nie każdy język stosuje podział na rodzaje i przekładając utwory odziera się je właśnie z takich niuansów. Widzisz!, “książę lub księżniczka, którego lub którą obiecano”. Tak brzmiałoby w dokładnym przekładzie. Przełożenie tego na “książę, którego obiecano” zupełnie pozbawia dzieła dwuznaczności i zawęża pole do interpretacji!
—
Dlatego nigdy nie przepadałem za sztukami — mruknął Percy, wczytując się we wskazane mu słowa.
De Sartre zmarszczył brwi, gdy nie nadeszła żadna odpowiedź i cisza wydłużyła się niekomfortowo. Uniósł spojrzenie znad otwartej księgi. Quentillius wyglądał, jakby adept śmiertelnie przeklął nie tylko jego, Melentora Drugiego i Pierwszego, ale i wcześniejsze jeszcze niewątpliwie liczne pokolenia Melentorów. Poruszał ustami jak ryba wyrzucona na brzeg, szukając języka w gębie.
—
T-t-t-t-tylko dlat-tego że są p-p-przewidy... przewidywalne — Percy pospieszył z wyjaśnieniem. —
J-j-jeśli się prze-prze-przeanalizuje i rozłoży je na cz-czynniki pierwsze, t-t-to... to wiadomo, j-jak fabuła pot-toczy się dalej.
—
Ha! To dlatego, że nie czytałeś porządnych dzieł — Quentillius odparł pewnym siebie tonem. Wydobył z torby pergamin, który zaraz zaczął zawzięcie zapełniać tytułami. —
Miałeś nieszczęście czytać niskolotne szmiry lub grafomanię niegodną nawet podtarcia się nią w wychodku. Musimy skorygować tenże fakt, mężny Skrzyniogromco!
Chcąc, nie chcąc, Percy przyjął wciśniętą mu w dłoń listę lektur.
Trzeci - a ostatni przed egzaminami śródsemestralnymi - tydzień w Strixhaven zdominowały przygotowania do testów. Percy spędzał czas od wczesnych godzin porannych, do późnych wieczornych na lekturze, zupełnie odkładając wszelkie inne kwestie - własne eksperymenty czy listę Quentilliusa - na bok i oddając w pełni nauce. Materiał utrwalał na wiele sposobów - wraz z Ror i Tillianą przepytywali się z poznanych na lekcjach zagadnień, Drazhomira poprosił o zadawanie mu pytań podczas pracy, w cichych zakamarkach uniwersytetu przeglądał notatki i nawet wizualizował niektóre rzeczy prostymi iluzjami. Krótko mówiąc, Percy żył nauką do egzaminów. Zapominając zupełnie o właściwym życiu i idących zeń w parze biologicznych wymogach.
Do tego stopnia, że któregoś dnia w bibliotece, otoczony przez rozłożone księgi i w towarzystwie Drazhomira, zbyt szybko przechylił się nad stołem i zachwiał w miejscu. Czarne plamy wykwitły mu przed oczami i musiał zaprzeć się o blat, skupiając na głębokim oddychaniu. Zapewne gdyby nie minotaur, kontynuowałby naukę zaraz po odejściu ataku słabości.
—
Jadłeś coś dzisiaj? — Drazhomir spojrzał na niego uważnie, odkładając krzyżówkę.
Percy tylko mruknął coś pod nosem w odpowiedzi, wracając do wertowania stron i wyszeptywania czytanych słów. Pytanie i tak było w sumie retoryczne. Pierwszy asystent zdążył już poznać złe nawyki de Sartre’a. Być może dlatego sięgnął od razu po ciężką artylerię, a nie strzał ostrzegawczy.
—
Jeśli nie pójdziesz czegoś zjeść, przyprowadzę tu Quezane — zagroził.
—
Ugh. Już idę — nadąsany Percy bezceremonialnie odsunął krzesło i zniknął z biblioteki.