Percy żył i śnił slaadami. Tydzień egzaminów śródsemestralnych poświęcił w całości intensywnej nauce, odkładając na bok swoje prywatne projekty, ignorując cień żalu jaki zakłuł go na myśl, jak blisko był ich ukończenia. Mimo że był ciekaw wyników tychże przedsięwzięć, adept potrafił priorytetyzować i gasić emocje chłodną racjonalizacją, co w tym przypadku było tym łatwiejsze z racji tego, że odroczenie było mierzone zaledwie w dniach. Wobec czego myśli Percy'ego płynęły i krążyły nieprzerwanie wokół Wiecznie Zmiennego Chaosu oraz jego ropuszych autochtonów, utrwalając powtarzane informacje z pomocą Vrorbeenqei, Tiliany i Drazhomira. Dzięki czemu, gdy nadszedł dzień egzaminu, był gotów na wszystko.
Drygająca pod stolikiem noga i bębnienie palców o drewno można było wziąć za przejawy zdenerwowanie, lecz gdy arkusze egzaminacyjne zmaterializowały się przed uczniami, prędko okazało się że te tiki były wbrew pozorom oznaką
zniecierpliwienia. Percy jako jeden z pierwszych odwrócił papier i podpisał w górnym rogu, wczytując się w treść pierwszego pytania i przyciągając ku sobie kałamarz jeszcze zanim profesor Lang zakończyła wyjaśniać, jak egzamin miał wyglądać. Gdy rozbrzmiała szeleszcząca symfonia odwracanych arkuszy, adept był już przy piątym pytaniu, w zupełności oddany czytaniu treści i zaznaczaniu prawidłowych odpowiedzi prędkimi ruchami. Szare spojrzenie nawet na moment nie opuściło prostokątnego pergaminu, a krucze skrzeki i pierwsze odsuwane krzesła nawet nie przebiły się do świadomości Percy’ego.
Najwięcej czasu poświęcił, jakżeby inaczej, pytaniu otwartemu. Test wielokrotnego wyboru wszak nie wymagał za wiele finezji - tam, gdzie adept nie znał poprawnej odpowiedzi, mógł odnaleźć ją metodą eliminacji, odnaleźć wskazówkę w którymś z poprzednich pytań lub najzwyczajniej w świecie zgadywać. Esej jednak wymagał nieco więcej. Jak choćby ułożenia chaotycznie przeplatających się w głowie Percy’ego faktów na temat slaadów oraz ujarzmienia pędzących ciągów myślowych.
“Wedle słów doświadczonego obieżysfera, jakie można przeczytać w ‘Wiecznie Zmiennym Chaosie - Przewodniku Obieżysfera po Limbo’, najskuteczniejszym sposobem na uspokojenie slaada jest prędka i dokładna dekapitacja. Jeśli jednak tenże sposób zawiedzie bądź jest niemożliwy do zrealizowania, można uciec się do klasycznych zaklęć z dziedziny zauroczeń. Należy jednak pamiętać o tym, iż slaady są klasyfikowane jako aberracje, wobec czego niektóre z uroków nie wpływają na ich umysły jak w przypadku humanoidów. [...]”
“[...] Magia nie jest jednak jedynym sposobem na uspokojenie slaada w przypadku konfrontacji, aczkolwiek szeroko pojęta dyplomacja pozostaje dużym wyzwaniem. Jako autochtoniczny gatunek Limbo, kultura slaadów różni się znacząco od kultur większości Planów Materialnych, przez co traktowanie tychże aberracji jak innych humanoidów oraz stosowanie tychże samych praktyk przy kontakcie byłoby skrajną głupotą. Biorąc pod uwagę niechęć slaadów do używania języków innych ras, ich irracjonalne (z naszego punktu widzenia) zachowanie oraz reakcje, jak i unikalne, zmienne ciągi ‘logiczne’, dyplomacja powinna być ostatnim wyborem w przypadku nieoczekiwanej konfrontacji. [...]”
“[...] Jako że slaadzia kultura opiera się na sile, ograniczona przemoc pozostaje najskuteczniejszym sposobem na deeskalację sytuacji. Powszechne wśród nich przekonanie, udokumentowane przez obieżysferów, iż prawem silniejszych osobników jest dominacja nad i wyzysk słabszych jednostek, pozwala na uspokojenie agresywnego osobnika poprzez pokaz siły i zmuszenie oponenta do uległości. [...]”
“Nie tylko Limbo wypluwa takie osobniki,” Percy sarknął w myślach, mimowolnie unosząc spojrzenie znad arkusza i zerkając w stronę Quezane. O dziwo miejsce eladrinki było już puste. Adept mruknął tylko wieloznacznie na ten widok i wrócił do skrobania piórem.
Percy opuścił salę jako jeden z ostatnich, wykorzystując każdą jedną sekundę na rewizję odpowiedzi oraz korektę wypracowania, jak również dodanie bibliografii na samym końcu. Zadowolony ze swojej pracy wręczył arkusz profesor Lang, gdy ostatnie krwiście czerwone ziarenko piasku opadło w dolną komorę klepsydry.
Z jakiejś niezrozumiałej dla adepta przyczyny Donovan postanowił zaprosić go do tawerny, aby uczcić zakończenie egzaminów. Percy nie za specjalnie widział w tym wydarzeniu powód do świętowania, aczkolwiek podejrzewał że większość traktowała to jedynie jako wymówkę do wypicia.
—
Niedziękujęmaminneplany! — odpowiedź była wyrzucona jednym tchem.
Prywatne projekty interesowały go o wiele bardziej, niż towarzyskie spotkanie, od którego tylko rozboli go głowa.
Dzień po zakończeniu egzaminów Percy wymknął się z dormitorium pod osłoną długich, późnowieczornych cieni, z tornistrem na plecach i grymuarem pod pachą, nie kryjąc nawet podniecenia. Drżąco-skocznym krokiem przemykał alejami w kierunku dawno już wybranego, odludnego miejsca w parku mającego być miejscem rytuału. Statystycznie rzecz ujmując przedsięwzięcie
raczej nie wymagało takich środków bezpieczeństwa, lecz adept wolał przezornie dmuchać na zimne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że tutejsze energie magiczne nie były filtrowane przez mystriański
Splot.
Drżenie ekscytacji zniknęło zupełnie, gdy Percy dotarł nad sadzawkę i przy akompaniamencie szumu drzew i kumkaniu żab przygotował do rytuału. Przyświecając sobie uaktywnioną broszą zdobytą podczas pierwszego dnia, znaczył każdą stronicę księgi wyczarowanym z nicości błękitnym piórem, pewną dłonią kreślił tajemne symbole i skomplikowane glify, wtłaczając w nie cząstki eteru. Bezbrzeżnie oddany tejże czynności nie śledził upływu czasu, lecz gdy rozpoczął pierwszą inkantację ciemność nocy zdążyła już na dobre spowić kampus. Dłonie kreśliły znaki w powietrzu, załamując powietrze zbieraną na opuszkach energią, wtłaczaną w grymuar.
Atramentowe linie zaczęły falować i drgać na pergaminie, wybrzuszać lśnieniem i gorzeć mdłym, niebieskawym blaskiem. Stronica za stronicą, iskry magii ożywiały formuły zawierzone papierowi, elektryzowały powietrze wokół, wzbierały pasmami zórz. Percy ignorował gęsią skórkę na całym ciele, gorąc w podbrzuszu, łzawiące oczy, coraz płytsze oddechy,
eterycznie upiorną melodię. Zbierał i wtłaczał magię w księgę dźwięczną inkantacją i coraz to bardziej bolesnymi w swoim skomplikowaniu gestami.
Front grymuaru był ostatni. Percy machnięciem dłoni zamknął księgę i złożonymi palcami splótł ostatnie figury, obrotem nadgarstka zwinął eter maelstromem, koronując rytuał pieczęcią mającą zogniskować zaklęcie. Szerokim gestem zebrał iskrzącą zorzami energię, objął i ściągnął w dół, składając je w linie glifu, spajając eter z rzeczywistością.
Cisza. Głucha cisza i umierający nimb błękitu.
Jakimś cudem Percy zdołał podeprzeć się dłońmi gdy wątła sylwetka zadrżała po raz ostatni i poleciała do przodu. Pochylony nad księgą adept sapał ciężko, łapiąc wyzuty z piersi oddech, odpędzając nagłe zmęczenie i przepędzając zamroczoną wizję. Szare spojrzenie utkwione było w gorejącym glifie, powoli stygnącym opalizująco.
Szeroki uśmiech zakwitł na twarzy adepta.
—
Jeśli to twoja idea pierwszej randki, to muszę cię rozczarować — Quentillius oznajmił między jednym i drugim ziewnięciem. —
Naprawdę potrzebujesz korepetycji z romantycznych gestów.
—
To nie randka, a eksperyment — odparł Percy.
—
Tak to się zazwyczaj zaczyna — parsknął aktor.
Percy przez noc nie zmrużył oczu choćby na chwilę, zbyt podekscytowany sukcesem rytuału i skory do przetestowania teorii wymiany energii między zaklęciami. Nawet gdyby nie okrutne zmęczenie jakie wbiło w niego szpony po procesie zaklinania grymuaru, nie miał w planach miotania czarami w środku nocy i dawania świetlnego przedstawienie Mystra wie komu. Kampus był względnie bezpieczny, ale w nocnej ciemnicy - jeśli wierzyć plotkom - podobno krążyły przeróżne stworzenia, niekoniecznie przyjaźnie nastawione do uczniów, zatem adept wolał nie robić z siebie latarni morskiej. Poza tym istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że zmodyfikowane zaklęcie wybuchnie mu prosto w twarz i rozsądnym rozwiązaniem było poproszenie kogoś o czuwanie nad procesem. Padło na Quentilliusa. Rudowłosy zgodził się po akceptowalnej dozie narzekań na pobudkę przed świtem.
—
Właściwie to dlaczego nie Drazhomir? — aktor zapytał, gdy zbliżali się do sadzawki. —
Jest silniejszy, szybciej doniósłby cię do lazaretu jeśli rzeczywiście zrobisz sobie krzywdę.
—
Jestem prawiepewien, że Drazhomir mdleje nawidokkrwi — im bliżej sadzawki, tym gorzej Percy zlewał ze sobą słowa przez ekscytację. Dotarłszy na polanę, zajął się wertowaniem księgi by odnaleźć pierwszą formułę.
—
Jak wysoko oceniasz prawdopodobieństwo, że zaklęcie “eksploduje ci w twarz”?
—
Pięć przecinek trzydzieści pięć na dziesięć — oznajmił de Sartre.
—
Aha — odparł głucho Quentillius, wycofując się do linii drzew za plecami.
Percy z kolei skierował kroki w przeciwnym kierunku, ku jagodowym krzewom. Dotąd ściskany pod pachą grymuar teraz unosił się cal nad otwartą dłonią, otwarty na stronicy poświęconej formule zaklęcia
Gorejących Dłoni. Adept rozpoczął inkantację, po raz kolejny zaskoczony jak bardzo rytuał z zeszłej nocy wpłynął na księgę, która zdawała się wręcz przewidywać zamiary swojego właściciela. Stronica prześwitywała miejscami, pozwalając lśniącym glifom pod spodem przebijać się do góry, zwijając widmowo zmodyfikowaną formułę mdłym błękitem.
Zogniskowane zaklęcie spłynęło spod palców Percy’ego wachlarzem jadowitej żółci i zieleni, syczącym strumieniem rozlało wśród krzewów, wypalając florę kwasem. Gwizd zza pleców i krótki aplauz nadeszły w chwilę później, gdy sukces stał się oczywisty.
—
Twarz w całości, moje gratulacje! — Quentillius krzyknął ze swojego schronienia.
—
Terazcośtrudniejszego! — odkrzyknął Percy, zbliżając się do sadzawki.
Kolejna modyfikacja przyszła już łatwiej, bez cienia wątpliwości czy strachu i również z pomocą widmowych symboli podsuniętych przez księgę. Percy przelotnie zastanowił się, czy nowonabyta, szczątkowa świadomość grymuaru była zupełnie nowym tworem, wyrwanym fragmentem jakiegoś planarnego bytu czy poświęconą cząstką jego własnego jestestwa, lecz gdy płomienie buchnęły spod jego palców ognistym łukiem i uderzyły w taflę sadzawki, jedna myśl wyparła wszystkie inne. Sukces. Pełny sukces!
—
Tak! — adept podskoczył tryumfalnie w miejscu, unosząc dłoń i rozwiewając zaklęcie. Obrócił się w stronę Quentilliusa z szerokim uśmiechem, zamykając księgę i pozwalając jej opaść delikatnie w dłonie.
Aktor odwzajemnił uśmiech i zaklaskał w dłonie, ale zamarł nagle, wpatrując się w coś za plecami de Sartre’a rozszerzonym spojrzeniem.
—
Uh, Percy...? Wymierzyłeś za blisko szuwarów — oznajmił, wskazując palcem rozrzedzający się obłok pary.
Adept wierzgnął w miejscu, odwracając się z powrotem ku tafli. Przybrzeżna trzcina zaczynała dymić.
—
Szlag!