Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-05-2023, 18:59   #85
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację
Świst batoga i palący ból dłoni. Nie dzisiaj. Przez lata wiele pręg za niezgrabność wygoiła. W imię wbijanej nahajem mądrości - słaby szpieg to martwy szpieg, torturowany, shańbiony wydaniem swych braci. Bowiem jedynie ból czeka po pojmaniu. Potrafisz stawić mu czoła? Figura retoryczna prowadziła do ciemnych kazamatów, na katowskie krzesło, gdzie wypalano w niej scenariusze przetrwania przesłuchań. Dom Dimir nie znał litości, a Viral nic poza twardą ręką mistrzów sztuk zwodzenia i grabieży. Miewała surowszych nauczycieli niż profesor Lang i z nienawiścią mogła zawdzięczać im sukces egzaminu.

Miesiące ćwiczeń, nim przedmioty zaczęły rozpływać się w niebyt nawet pod czujnym okiem obserwatorów. Tym razem nigdy nie objawiły się postronnym. Ukryte w zmyślych schowkach spreparowanego stroju. Najtrudniejszym było korzystać z pomocy bez wykonywania nienaturalnych ruchów, okazywania nerwowości. Dokładnie wiedzieć gdzie przechowane są właściwe informacje. Żywy bluszcz, kruki, ani Verelda nie przejrzeli ustawionej gry. Viral z satysfakcją oddała pracę, będąc niemal pewną poprawności większości odpowiedzi. Oczywiste, że najlepszym sposobem uspokojenia Slaadów było zesłanie im snu... snu wiecznego. Kołysanki tysiąca i jednego sposobu. Szczegóły miała już dawno rozrysowane w notatniku.

W innych okolicznościach odczekałaby do końca, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Ocenić z jakich metod korzystają inni. Jak bardzo sama obecność porastającej ściany, zielonej groźby potrafi paraliżować ich przed działaniem. Jednak okazja czyniła złodzieja, a tej nie potrafiła odmówić.


Interes ponad wszystko. Quezane zręcznie lawirowała wśród adeptów magii, nie bacząc, że zarazi się od nich półmózgowiem. Ci, w chwili potrzeby lgnęli do Eladrinki, zapominając jaką są dla niej śmierdzącą padliną. Zmiennokształtna była pod wrażeniem priorytetów. Uznała swoją działkę za bardziej szczerą, przynajmniej względem siebie. Ścisnęła w ręce identyfikator Grojsh'a, nawet formy bywały mniej zakłamane.



Przemierzała podziemia Magicznego Laboratorium. Wygładziła wielkimi łapami fałdy białego kitla, rozwiązując zagadkę – jak żyć, mając równie grube i niezgrabne paluchy, na dokładkę zwieńczone paskudnymi szponami? Była Urzmaktokiem. Przesadnie wyprostowaną, długozębną postacią, z którą musiała podwójnie uważać. Nie przyzwyczajona do noszenia przerośniętych kłów, pilnowała by nie wsadzić ich komuś w oczodoły. Przy obrocie głowy nie rylcować wgłębień w ścianach. Manieryzmy i nieszczęsny sposób bycia przyszedł wraz z przemianą. Walczyła z narastającym niepokojem robienia rzeczy niewłaściwie nieregulaminowych. Przeszkadzał, objawiając się suchością w ustach. Przyczajonym pod powierzchnią lękiem, wywołującym przyspieszone bicie serca i kłopotliwą trudność z racjonalnym myśleniem.

Ciężkim, półorkowym krokiem mijała przytwierdzone do ścian oznaczenia składów. Piwnice były ich pełne. Na szczęście korytarze pracowników, już dużo mniej. Napotkała kilka osób. Spiesznych. Z zafrasowanymi twarzami wpatrzonych w listy pobraniowe. Dźwigających torby z odczynnikami. Pochłoniętych nie cierpiącymi zwłoki obowiązkami czekającymi na wyższych piętrach, które rozdzielono pomiędzy ograniczoną dzisiaj obsadę.

Upewniła się, że jest absolutnie sama i z wysiłkiem pociągnęła uchwyt włazu jednej z przechowalni. Prześlizgnęła się za grube drzwi, po zamknięciu szczelnie przylegające do framugi. Uderzyły w nią szpile kłującego zimna. Wydychała blade obłoki powietrza. Stąpała pośród substancji przetrzymywanych w niskich temperaturach dla zachowania świeżości. Otuliła się ramionami próbując zatrzymać ciepło ulatujące spod ubrania. Rozejrzała po chłodni. Po oszronionym ogrodzie kryształowych kwiatów z łodygami obłożonymi magicznym lodem. Nieskazitelnie pięknych. Przezroczystych kloszach skrywających pod sobą dziwactwa, którym pochodzenia i przeznaczenia nie potrafiła przypisać. Jedno z nich zdało się poruszyć, wbijając w nią wytrzeszczone salamandrowe oko. Odruch bezwarunkowy przesadnym szarpnięciem kazał jej odsunąć się od zahibernowanych preparatów. Przesunął po trzeszczącej od mrozu podłodze bliżej kamiennych regałów o półkach znaczonych zbitkami cyfr i liter.

Przegląła zawartość pojemników, przybliżając etykiety.

Nie tutaj – podskoczyła nerwowo na niespodziewanie zasłyszane słowa, wywołując brzdęk trącanych naczyń. Zesztywniałymi palcami z ledwością powstrzymując rozbicie lecącego ku ziemi słoja. Odwróciła się. Rozejrzała w przestrachu, nie znajdując za sobą nikogo. Głos nie miał racji bytu.

Skorzystała z rady, biorąc ją za omen, by jak najszybciej opuścić nieprzyjazne miejsce, uniknąć przemiany w lodową rzeźbę. Stojąc ponownie w korytarzu, trzęsła się, chuchając w rozcierane dłonie. Odczekała by rozgrzać krew, uspokoić mięśnie, zanim ponownie zniknęła w tunelach wspartych na solidnych fundamentach.

Kolejne pomieszczenie było bardziej przychylne. Piwnicznie chłodne, jednak bez ryzyka zlodowacenia. Zielny aromat podpowiadał, że jest we właściwym miejscu. Zaglądała do głębokich wąskich szuflad, którymi stojąca pod ścianą zabudowa była wypełniona. Fronty tworzyły istną mozaikę ułożoną w meblach. Skrywały nasiona. Pestki różnych kolorów i wielkości, cebulki, bulwy, zastygnięte w stazie sadzonki. Z ich pomocą naprawdę można by odtworzyć roślinność w przypadku przysłowiowego zderzenia sfer. Uczennica z fascynacją przesypywała ziarna z garści do garści i na powrót w przegrody.

Zaszeleściła zwiniętą kartką z zapiskami, odchrząknęła i z manierą neurotycznego naukowca powtórzyła pod nosem przesadnie długie określenia, którymi botanicy ochrzcili Górski Lotos i Włosy Losu. Koniecznie odnoszące się do rzędu, rodziny i pod żadnym pozorem nie mogące pominąć nazwiska odkrywcy. Wzięła nagrodę za trud. W ilości nie dającej na oko poznać ubytku. Skoro równie daleko zaszła, nie szkodziło wypożyczyć jeszcze kilka innych gatunków o przyciągających własnościach.

Wracała, lecz czuła się dziwnie. Korytarz się dłużył i lekko pływał. Bawiło ją stąpanie po płytach posadzki by nie nadepnąć na łączenie, to było strasznie zastrzeżone. Resztki rozsądku wołały, że sprawcą są ustępujący stres po egzaminie, przemarznięcie, roślinne toksyny lub postępujący charakter Urzmaktoka. Faktycznie, niesamowicie dziecinny kujon. W książkach, co trzymał po półkach pewnie chował bajdy i kolorowanki. Z nienacka drogę zagrodziły wielkie drzwi z walącym po oczach ostrzeżeniem „Tylko dla czerwonego personelu”.

To przecież ja – zmiennokształtna zadeklarowała i niczym kameleon, gradientem przeszła odcieniem skóry w amarant.

A w środku były skarby. Jak podczas zabaw w przeszukiwanie ruin świątyń zasypanych pustynią, tylko lepiej, bo nie trzeba było wyobrażać sobie artefaktów. Gdyby cienistowłosa wciąż potrafiła łączyć sylaby w mądre zdania, użyłaby następującego – czekają na oczyszczenie, ewidencję i przekazanie do badań właściwym ośrodkom. Pogniecione zbroje. Odłamki broni. Wazy całe i w kawałkach. Biżuteria z żukami. Fragmenty fresków z zamazanymi wiekiem malowidłami, tu też było dużo żuków, musieli je bardzo lubić. Przedmioty budziły w dziewczynie wielkie „łaaaaa” wyrażone szeroko otwartymi ustami.

Tutaj – zdziwiła się, że ktoś mówi i nie jest to ona sama. Chyba gliniane naczynie z wyblakłymi ludźmi co stali w koszu ciągniętym przez konie.

Odpowiedziała elokwentnym odkrztuszeniem tysiącletniego pyłu unoszącego się w powietrzu, drapiącego w gardle. Zbliżyła do dzbana. Jeźdźcy rydwanu jakby sunęli po glinianej powierzchni, koła zaprzęgu migały szprychami.

Dokont smierzaacie? – zapytała podniośle. Nikt się nie odezwał. Zawiedziona, zajrzała do ciemnego wnętrza, przyświecając przypinką z symbolem Strixhaven. Rozbudzona ciekawość kazała dźwignąć naczynie, postawić do góry nogami i wytrząsając zawartość. Kolebiąc za uchwyty na boki i uderzając w dno. W piachu piach i więcej piachu. Poirytowana, że teraz również w jej butach. Wypadła jeszcze zbita kula, bez niespodzianek – z piachu. Kopnęła bryłę, która potoczyła się, uderzając o fragment antycznej kolumny. Wydała z siebie metaliczny dźwięk.

Zdobiona w konstelacje sfera z przesuwającymi się po powierzchni pierścieniami dla Viral była równie kosmicznym obiektem jak wszystko co przedstawiała. Potrząsała tajemniczym urządzeniem zeskrobując resztki skamieniałej, grubej warstwy piaskowca. Zmęczona przysiadła wśród archeologicznych zdobyczy, nie wypuszczając zabawki z ręki. Świat wirował.

Uwolnij mnie, a... – ledwo zrozumiała, przytulona do poduszki ze złożonej w kostkę starożytnej flagi. Odgoniła irytujący hałas machnięciem dłoni, przysypiając. Wytarła rękawem strużkę śliny ściekającej po brodzie i poprawiła na posłaniu.

Czego pragniesz? – byt szukał karty przetargowej.

Ciastko... – dziewczyna wymamrotała przez sen.

Komnatę wypełnił dudniący śmiech.

Władzę? Potęgę? Nieprzebrane skarby? – zapytał szeptem, nie ustępując, głosem sięgającym z mechanizmu ku uszom pokrytym futrem, bardziej przystającym pustynnemu lisowi.

Przeciskające się do gardła z głębin świadomości Viral – "Nie daj mnie przekuć w bezwolne ostrze w ręku Lazava", nie odnalazło drogi. Bezsilne, uciszone na barierach założonych w zmiennokształtnej przez magów umysłu od pokoleń modyfikujących jej linię krwi.

Opuść więzienie i wspomóż Dom Dimir w jego zamierzeniach.... – wyszło zamiast z ust dziewczyny, z mimowiedną, beznamiętnie zimną przytomnością.

Jak przez mgłę widziała dym wydostający się z astrolabu. Wypełniający całe pomieszczenie. Dziwny kształt, który przyjmował. Płonące gniewem oczy, które z wolna przygasały wpatrzone w przykrytą zatartym sztandarem, pochrapującą na górce piachu niewielką istotę, tak samo niewolną jak i on.

A możesz wyglądać mniej łyso i pęczyście, a bardziej jak Szadek... Szadek był... – wymamrotała w odurzeniu – taki przystojny...


*Był* jest tutaj znaczące. Zaraz przed śmiercią, niekoniecznie – dżin spróbował prześmiewczo, łypiąc spode łba czerwonymi ślepiami. Zmaterializował w dłoni szyderczą czaszkę i poruszał żuchwą, jakby to ona mówiła. – Dobrze, dzieciaku bez denara gustu... Niewielka cena za wolność, nieodrodna córo swych przodków. Wspomogę cię. Wasze zamierzenia są wszakże zbieżne i obawiam się, że takimi pozostaną.

Po trudnym do oszacowania czasie Viral obudziła się w miejscu jeszcze bardziej surrealistycznym, niż w którym zasypiała. Leżąc na wielkich, jedwabnych poduchach w pomieszczeniu o przyjemnym zapachu dogasających kadzideł. Miała bardzo dziwny sen i chyba wciąż jeszcze trwał.
 
Cai jest offline