Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-05-2023, 00:58   #12
mharek
 
mharek's Avatar
 
Reputacja: 1 mharek nie jest za bardzo znany
Na odsłoniętej polanie, sąsiadującej jedynie z kępkami mokrej od wiosennej rosy trawy i szumiącymi wiatrem brzozami stał niewielki, zaniedbany drewniany dworek, od dawna opuszczony przez swych właścicieli, którzy przedłożyli mieszkanie w samym Lenkster nad uroki podmiejskiego życia. Stąd do miasteczka dzieliłoby ich kilkadziesiąt minut spaceru po polnej drodze dochodzącej do głównego traktu przy samej bramie miejskiej. Zresztą z miasta widać było niewielką posiadłość, o ile ktoś lubiał wpatrywać się w horyzont i był dostatecznie cierpliwym obserwatorem. Dworek ten, choć skromny, był wyrazem solidności, jego ściany, zbudowane z grubszych od ramion męża bali, były wzmocnione darnią, co gwarantowało utrzymanie ciepła we wnętrzu, niezależnie od kaprysów pogody. Kolor drzewa, choć wyblakły od słońca, wciąż mienił się szlachetnym odcieniem, a blask majowego poranka dodawał mu nieco złocistego ognia. Strzecha, która okrywała ten domek, była ułożona z kłosów słomy, choć widać że nikt nie wymieniał jej od kilkunastu żniw.

Nad polaną nastał blady świt, gdy z wnętrza domu wyszedł mężczyzna w podeszłym wieku, którego twarz była pokryta głębokimi zmarszczkami, jakby czas i życie wyrzeźbiły na niej swoje opowieści. Jego włosy białe jak płatki śniegu falowały w rytmie wiatru, a jego oczy, głęboko osadzone w okuciach wieku, płonęły nieustannym żarem mądrości i tajemnicy. Na głowie miał wysoki, spękany kapelusz, z którego nieśmiało wystawały pasma siwych włosów. Jego broda była długa i splątana, zdobiona kolorowymi wstążkami, które migotały przy każdym ruchu. Na szyi miał wiszący naszyjnik z kamieni z wyżłobionymi runami. Na jego ramionach spoczywała przepołowiona peleryna, wykonana z grubego, szorstkiego materiału w odcieniach ziemi. Na jej krawędziach zdobiły ją haftowane symbole i wzory, przedstawiające istoty z mitycznych opowieści. Te niezwykłe ornamenty stanowiły najpewniej pamiątkę, po dawnych, lepszych czasach, gdyż teraz szata była sponiewierana i wielokrotnie przecerowywana.

Starzec mamrocząc coś pod nosem przyklęknął przy niewielkim palenisku na polance przed dworkiem i po chwili zapłonął wesoły ogień. Potem naprędce sklecił z trzech solidnych gałęzi niewielki stojak, na którym powiesił nad ogniskiem miedziany, nadzwyczajnie czysty kociołek, do którego wlał wody i wrzucił wyciągnięte zza pazuchy zioła, cyzelując dokładnie ich ilość. Potem stał przy tym cały czas coś mamrocząc, szepcząc i gwiżdżac, a woda bulgotała i bulgotała. A gdy uznał, że nadszedł czas, zdjął kociołek z ognia i zgasił palenisko kopnięciem. Starzec przysiadł potem na drewnianej ławeczce, postawił kociołek obok i jakby na coś czekał.

Po jakimś czasie zza lasku, wzdłuż którego szła dróżka do Lenkster zaczęli pojawiać się kozacy, jeden za drugim, pijani, sponiewierani, jeden czy drugi lekko pobici. Ot normalna noc przed wyruszeniem na wyprawę. Staruszek każdemu z nich dawał napić się niezwykłego wywaru, który przygotował, szepcząc przy czymś coś niezrozumiale. Każdego całował w czoło i silnym pchnięciem kierował do dworku, gdzie kozacy kładli się na swoje posłania i zasypiali. Kislevici przestali się pojawiać, ale staruszek wydawał się być czymś poruszony. Wyraźnie wypatrywał się jeszcze kogoś i z każdą minutą mamrotał coraz szybciej i coraz głośniej. Potem energicznie wstał, otworzył drzwi i zaczął chodzić od posłania do posłania, wyraźnie licząc coś na rękach. Nie uspokoiło go to, więc zaskakująco szybkim krokiem, skierował się w głąb dworku, do komnaty, w której odpoczywał Gotthard Distler.

Stary dziad energicznie otworzył drzwi, podszedł do łóżka, na którym spał porucznik i zaczął coś mamrotać i go szarpać. Gotthard obudził się jeszcze zanim szeptuch wszedł do pomieszczenia, ale czekał żeby zobaczyć co się wydarzy. Przez chwilę przyglądał się wyraźnie zdenerwowanemu dziadowi, po czym usiadł na łóżku. - Scho stalosya staruchu?.
Dziadyga ewidentnie czegoś chciał. Zaczął ciągnąć Gotharda za rękę do izby, w której spali kozacy. Gdy dowódca wszedł do pomieszczenia, szeptuch wskazał mu na jedno puste posłanie i był wyraźnie zdenerwowany. Gothard przyjrzał się śpiącym kozakom, podrapał się po głowie i zamyślił. - Aleksiej… Nie ma Aleksjeja! - mruknął i spojrzał na starca. - Dziewkę pewnie obłapia - prychnął pomny wczorajszego wieczora, kiedy to nie udało mu się do końca podbić serca pięknej Dany Sorokiny. Staruch jednak nie odpuszczał, a im bardziej robił się nachalny, tym bardziej Gotthard był przekonany, że stało się coś złego. Staruszek nigdy się tak nie zachowywał…
Gotthard odział się zatem w swój strój do jazdy konnej, skórzane spodnie, kurtę i wygodne wysoki buty, przepasał się mieczem, po chwili namysłu wziął łuk i strzały i wyszedł na zewnątrz, do stodoły w której stał jego koń. Osiodłał zwierzę, czując na sobie wzrok szeptucha. Trochę niepokoił go ten mężczyzna, ale jego usługi w zakresie leczenia ran były nie do przecenienia. Szkoda tylko, że za cholerę nie mógł zrozumieć co mówi. Szeptuch tymczasem wskazał Distlerowi kierunek ręką. Porucznik wzruszył ramionami, skoro ma szukać Aleksieja to może zacząć od tych niewielkich wiejskich zabudowań pod Lenkster.


* * *

Nie minęło więcej niż pięć minut, a już dojeżdżał do niewielkiej kolonii chat strojących na obrzeżach miasta Lenkster. I zanim tam dotarł, jasne było gdzie ma się skierować. Z niewielkiej stojącej nieopodal stodoły dobiegł go bowiem straszny harmider. Ruszył galopem w tamtą stronę. Widok był paradny. Nagi Aleksiej wyskoczył bowiem jak korek z butelki nagazowanego zepsutego wina, trzymając w ręku swoje zwinięte w kłębek ubranie. Zaraz za nim ze stodoły wybiegła naga i hojnie obdarzona przez naturę wiejska dziewka nie pierwszej młodości, a za nimi dwóch chłopów, jeden na oko w wieku dziewki, a drugi zapewne jego ojciec, dość stary. Młodszy dzierżył w rękach wielki cep do młócenia zboża, a drugi szeroki skórzany pas. - Zaiste, chcą mojego Aleksieja pozbawić życia, a dziewce wygarbować porządnie skórę, bo puściła się z kozakiem - roześmiał się w duchu Gotthard i przyspieszył konia, kierując go tak, aby wjechać pomiędzy goniących i uciekających.
- Stać w miejscu, wy chłopskie ścierwa, stać i klękać przed Panem Porucznikiem - ryknął Gotthard i uniósł rękę dzierżącą zakrzywioną na kislevicką modłę szablę. - Ten kozak jest mój, ja jestem jego panem i wara mi od niego… - ryknął zmuszając konia do stanięcia dęba dla lepszego efektu.

* * *

Kozacy napojeni przed zaśnięciem ziołami guślarza, obudzili się rześcy i wypoczęci. Spakowali się, sprzątnęli sprawnie dworek i udali się karnie na miejsce spotkania, z którego wyruszyć miała wyprawa do Breder. Nie było z nimi na razie porucznika, który na wszelki wypadek udał się z samego rana do swojego dobrego znajomego, Klausa Nachta, głównego śledczego Lenkster. Gotthard nie wierzył co prawda, że przed wyruszeniem w drogę ktokolwiek zdoła narobić rozgardiaszu w związku z porannymi wydarzeniami, ale wolał uprzedzić wszelkie złe języki, które mogłyby przedstawić pod jego nieobecność jakąś niestworzoną historię i byłby z tego tylko kłopot. Gdy dawny znajomy pojawił się w swoim gabinecie, porucznik zdał mu relację z porannego spotkania z chłopami, przez chwilę porozmawiali o dawnych, wspólnych znajomych, o niedokończonych sprawach, o świecie i inwazji chaosu na Ostland. Klaus ewidentnie jeszcze się nie obudził i nie przyjąłby Gottharda, gdyby nie dawna zażyłość.

* * *

Na miejsce zbiórki przed karczmą “Pod tańczącycm zającem” Gotthard przybył ostatni, tuż za łowcą Stefanem i jego ludźmi. Gotthard od początku nie lubił tego człowieka, nie mógł jednak zrozumieć dlaczego. Wjechał na swym lekkim rumaku na placyk i podjechał do Lady Petry von Falkenhorst. Zatrzymał się przed dowódcą, lekko się jej skłonił spoglądając jej prosto w oczy, podczas gdy koń niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. - Pani, postaram Ci się służyć radą i mym doświadczeniem. Porucznik Gotthard Distler. Moi ludzie i ja jesteśmy gotowi, więc nie wahaj się nas użyć do zwiadu, sprawdzania terenu. Chętnie pomogę również w sytuacji, w której będzie trzeba coś sprawdzić, kogoś przepytać i z kimś porozmawiać, tak miło i tak mniej miło - to mówiąc, z szelmowskim uśmiechem przeciągnął ręką po ostrzu sztyletu.
Gotthard odwrócił się na koniu i skierował w stronę stojących na uboczu kozaków, którzy byli gotowi do drogi. Zlustrował ich z zadowoleniem. Sam był też świetnie przygotowany. W jukach konia mieścił się jego skromny ekwipunek, a sam Gotthard ubrany był w czarny skórzany strój do jazdy konnej i kolczugę. Miecz, łuk i kuszę przyczepioną miał do siodła konia. Gdy okręcił się na koniu by ruszyć na rozkaz Petry, przez chwilę jego wzrok zawisł na twarzy dowódcy myśliwych, Stefanie. - Skąd ja znam tego gamonia? - Distler wyczuł przy tym, że Stefan również przypatruje mu się uważnie.

* * *

Wieczorem pierwszego dnia podróży porucznik Distler przypomniał sobie skąd zna gamoniowatą twarz Stefana.

* * *

- Przywiążcie go do belki - ubrany w nieskazitelnie czysty mundur porucznika ostlandzkiej armii Gotthard Distler siedział na blacie drewnianego stołu w karczmie gdzieś na pograniczu ostlandzko-kislewskim i wydawał polecenie swoim żołnierzom, którzy trzymali pod strażą czterech przemytników, podejrzewanych o sprzedawanie kislevskim kozakom kradzionych w Ostlandzie koni. Gotthard wskazał na wysokiego mężczyznę, który jego zdaniem był przywódcą bandy. Mężczyzna ów był już bardzo pobitym, ale stał na nogach. Ewidentnie nie chciał mówić. Tymczasem żołnierz spojrzał na dowódcę pytająco. - Do belki idioto. Zwiąż mu porządnie ręce w nadgarstkach, ale tak żeby były złączone. Przerzuć ten sznur przez tą belkę w stropie i podciągnij tak aby miał ręce wyciągnięte w górze - komenderował Gotthard. - Teraz nogi. Zwiąż mu je porządnie w kostkach i przerzuć sznur przez tamtą belkę. Podciągnij. Wisi - pochwali podwładnego, gdy tymczasem podejrzany wisiał wygięty w łuk, twarzą ku dołowi, podczepiony do sklepienia chaty i wył z bólu.
- Powiedz mi zatem kochany, z kim handlowaliście tymi końmi? I kto ci naraił tę robotę?! Nie jesteś stąd, słysze hochlandzki akcent - przesłuchiwał Distler bawiąc się pochodnią trzymaną w rękach. Na razie była zgaszona. Jeniec wydawał z siebie tylko jęczące dźwięki, ale nic nie mówił. Distler mruknął niezadowolony i podszedł do paleniska i włożył na chwilę pochodnię do palącego się kominka. Zapłonęła żywym ogniem. Westchnął jeszcze raz. - Może teraz? - zapytał spokojnie, ale nie usłyszał nic w zamian, poza jękami bólu. Ewidentnie mięśnie mężczyzny nie były nawykłe do tej pozycji. - Mówisz, że nazywasz się Kolesnikow i co tu robisz Kolesnikow? Z trzema kolegami i dzieciakiem? - aresztant próbował zwalczyć ból i powiedzieć, to co poprzednio, że jest niewinny, że to jakaś pomyłka, ale chyba ból był zbyt silny. - Będziesz jeszcze mówił gagatku - pomyślał wówczas Distler. - Ale na razie muszę Cię trochę zmiękczyć… - i przypalił bok więźnia płonącą pochodnią. Tortury trwały wiele godzin, aż w końcu porucznik otrzymał wszystkie informacje które chciał. Kolesnikow i jego banda zostali straceni po krótkiej rozprawie. Młody Kolesnikow został wysłany do jakiegoś sierocińca w Hochlandzie.

* * *

- Kto by pomyślał, że się tu spotkam młodego Kolesnikova. Ciekawe czy mnie rozpoznał… - zadumał się Distler kładąc się spać na swoim podróżnym posłaniu w otoczeniu kislevitów. Był piękny wieczór, zapowiadała się ciepła noc. Szeptuch mruczał coś usypiająco.

* * *

Czas w drodze upłynął na miłej konwersacji z Petrą von Falkenhorst. Chciał przede wszystkim dowiedzieć się czegoś o swoim i jej pracodawcy, gdyż nie słyszał o nim wiele, jeśli w ogóle słyszał. Chciał poznać jego plany, zamiary, dowiedzieć się czegoś o jego włościach i rodzie. Z zainteresowaniem wysłuchał też historii samej Petry, w tej częsci, w jakiej chciała mu ją zdradzić. Poświęcił jej dużo uwagi, ale też opowiedział kilka historii ze swojej służby na pograniczu ostlandzko-kislevskim, starając się przedstawiać w jak najlepszym świetle.
Dużo swego czasu Diestler poświęcił również oddziałowi Gebirsjeagerów. Nie było w tym nic z oportunizmu, jaki kierował nim przy rozmowach z dowódczynią, a jedynie szczere zainteresowanie nieznaną mu zupełnie formacją, która wydawała mu się szalenie użyteczna w działaniach dywersyjnych. Z wielką ciekawością obserwował ich wyszkolenie, ekwipunek i konie, próbując ocenić, jak sprawią się w warunkach walki w lesie lub na otwartej przestrzeni. Z zaciekawieniem przysłuchiwał się opowieści dowódcy Gebirsjeagerów i samemu dzielił się swoją wiedzą o ostlandzkich i kislevskich taktykach walk partyzanckich.
Diestler nie omieszkał również porozmawiać z czarodziejką, okazując jej najwyższy szacunek i uprzejmość. By jej nie urazić, starał się jednak nie wchodzić w zbyt bliską relację, chyba że wyczuł, że sama magini jest chętna do snucia opowieści. Był ich bardzo ciekaw, gdyż zdawał sobie sprawę, że magowie światła to prawdziwi mędrcy zgłębiający istotę świata. Jej osoba budziła w nim obawę. - Na polu bitwy czarodzieje potrafią być użyteczni, zwłaszcza ci z kolegium światła - tłumaczył Aleksiejowi, swojej prawej ręce. - Dla żołnierzy ich obecność jest prawdziwym zbawieniem- dodał i po chwili namysłu poprosił Aleksieja - I Szeptucha trzymajcie z dala od niej. A yak budе jakiś bitva, to majte na nyu uvahu! Pilnuite, shchob ničoho sie jej ne stalo - rozkazał swoim ludziom.

* * *

Pełen nieufności wobec Kolesnikowa, porucznik Distler rozkazał swoim kozakom przepatrywać drogę przed kolumną wojskową. Podczas przeprawy przez rzekę wydał im polecenie by przeprawili się jako jedni z pierwszych i znaleźli dogodne miejsce do ukrycia się i obserwacji okolicy z łukami gotowymi do strzału. Doświadczony żołnierz wyobrażał sobie, że w kiesce dowódcy brzęczy sporo złotych monet przygotowanych na zakup koni, na tyle dużo, że jeden czy drugi lokalny zbójnik mógłby pokusić się na zebranie odpowiedniej gromady śmiałków i podjęcie się próby rozboju. Toteż gdy Gebirsjeagerzy wrócili ze zwiadu, Distler miał złe przeczucia. Nie podobała mu się zabawowa i lekceważąca postawa Petry. Szybko wydał polecenia swoim kozakom. Dwóch zwiadowców, Aleksiej i Sierioża mieli podkraść się do lasu i sprawdzić co tam się dzieje jeszcze zanim czarodziejka porozmawia z “cudakami”. Gotthard spojrzał jeszcze raz na Sieriożę myśląc, jak poważnie podchodzi do swoich zadań ten potężnie zbudowany ponury mężczyzna z wielkim dwuręcznym toporem przewieszonym przez plecy, w grubej skórzanej kurcie nabijanej ćwiekami, z łukiem w ręku. Sierioża przez cały czas nosił na twarzy kamuflarz robiony jakimiś mazidłami pozyskanymi od Szeptucha, za każdym razem zmieniając go i dostosowując do otoczenia w którym przebywał. Gdy byli w mieście, Gotthardowi wydawało się, że w półmroku mógłby przejść koło Sierioży stojącego w załomie muru i nie rozpoznać go nawet gdyby wiedział, że gdzieś tam się ukrywa. Tymczasem Andriej, gruby, łysy starszy kozak miał poprowadzić swoich siepaczy w ukryciu za Distlerem i czekać na ewentualny sygnał do ataku. Sam porucznik dosiadł konia, podjechał do Gebirsjeagerów i czarodziejki i zaoferował swoją pomoc. - Cudacy? Może coś uda mi się pomóc, znam dość dobrze narzecza ludów północy - spojrzał na Alezzię di Lucci - Doo ær en oo-troo-lig vak-ker kin-ne, en troll-kin-ne - uśmiechnął się rozbrajająco.
 

Ostatnio edytowane przez mharek : 25-05-2023 o 08:38.
mharek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem