Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-05-2023, 23:29   #17
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 03 - 2521.04.23; wlt; przedpołudnie

Miejsce: pd-zach Ostland; pogranicze z Hochlandem; rz. Wolf; Górski Bród; okolice brodu
Czas: 2521.04.23; Wellentag; przedpołudnie
Warunki: - ; na zewnątrz: dzień, zachmurzenie, powiew; chłodno (0)



Wszyscy



Te kilka dni wspólnej drogi z Lenkster, przez leśne ostlandzkie ostępy, wspólne biwakowanie pod gołym niebem, czasem tylko w jakiś stodołach czy zagrodach obok jakich się zatrzymywali sprzyjało rozmowom i lepszym poznawaniu się. Trudno było iść obok kogoś cały dzień i nie odezwać się do niego ani słowem albo o czymś nie pogadać przy wspólnym ognisku.



Tobias



- To tyś łucznik? I widzę myśliwy? No! To tak jak my! To dawaj, dawaj z nami kolego! - Tobias co przystał do myśliwych Stefana został przez nich całkiem ciepło przyjęty. Przynajmniej przez ich lidera. Wspólnie myszkowali po symbolicznym poboczu rozjeżdżonej i rozchodzonej przesieki gołej ziemi a jak deszcz spadł to błota jakie w Ostlandzie nazywano drogami. Wydawało się, że pod względem umiejętności i specyfiki to całkiem mu po drodze do ludzi pokroju Stefana. No i widocznie ten pamiętał go z wieczorku zapoznawczego jako jednego z łuczników jacy wówczas stawali ze sobą w symboliczne szranki w strzelaniu do wiadra albo czegoś podobnego.

- No. I ty to jesteś swój. Od razu widać, żeś swój chłop. Nie jak co niektórzy. - powiedział herszt myśliwych ze złośliwym błyskiem w oku wskazując wzrokiem na plecy kilku idących z przodu Kozaków. Wcześniej to właśnie ci pojedynczy myśliwi Stefana i paru takich zawodowych rangerów jak Tobias szli na czele kolumny. Ale widać teraz ta rola spadła na część grupy kozaków Gottharta. Chociaż jak się szybko okazało Stefan nie tyle pił do idących w roli czujki Kozaków co do ich szefa co jechał z kolei za jego myśliwymi razem z szefową i kilkoma konnymi góralami.

- Widziałem go wtedy w “Zającu”. Dla mnie to jakiś miglans z niego. Chodził, patrzył, słuchał, niczym się nie wychylał. No ta pani ładna też. Ale jak ona wiedźma to może nawet i lepiej. A on? Albo nic porządnego nie umie, żadnego fachu w ręku nie ma albo nie chce się chwalić tym co umie. W obu wypadkach to podejrzane. No z pannami nieco potańcował no ale hej, kto z nimi nie tańcował! Mówię ci nie podoba mi się on. I zobacz jak się szarogęsi na każdym kroku. Będą z nim kłopoty. - Hochlandczyk zdradził się, ze swoją nieufnością jaką żywił do Gottharta. Wydawało się, że ten mu jakoś nie podpasował swoim zachowaniem sprzed paru dni no i był z całkiem innej bajki. W przeciwieństwie do Tobiasa jaki wydawał się być mu znacznie bliższy.

- A w ogóle byłeś już u nas w Hochlandzie? - zaciekawił się za którymś razem gdy szli obok siebie. W końcu w takim a nie innym składzie wycieczki do sąsiedniej prowincji to chyba tylko właśnie myśliwcy byli stamtąd.



Gotthart



Ponieważ konnych w ich ekspedycji było niewielu to siłą rzeczy Petra miała ograniczone towarzystwo kawalerzystów. Zwykle dwóch czy trzech górali jechało za nią lub przed nią. Ci co akurat mieli tą zmianę, że nie jechali z przodu jako czujka. Bo wtedy zwykle jechali na tyle z przodu, że nawet z czoła kolumny nie było ich widać. Z siodła widział idących z przodu myśliwców Stefana a jeszcze bardziej z przodu swoich Kozaków. Za nimi maszerowali miecznicy Theiss, potem jechał wóz z zapasami a za nimi halabardnicy Meistera. I za nimi jeszcze szło paru Kozaków.

Sami górale pod względem ekwipunku bardzo przypominali ludzi Stefana. Albo większość chłopskiej piechoty jaką zdarzało mu się widywać. Zwykle mieli na sobie opończe albo futrzane czapki jakie dawały nadzieję, na zamortyzowanie ciosu. Niewielu z nich miało hełmy. Do tego przeszywalnice albo pikowane kurtki. Dawało to symboliczną ochronę. Znów pod tym względem przypominali oddział Hochlandczyków. Zwłaszcza, że też mieli łuki jaka chyba były ich główna bronią i rolą. Mieli też kordy czyli broń pośrednią między nożem a mieczem w jaką często wyposażali się ubożsi piechurzy. Do tego momentu łatwo było ich pomylić z jakąkolwiek łuczniczą piechotą. Nawet podczas obozów wyglądało, że obie grupy mają się ku sobie i bez trudu nawiązują wspólny język. Coś co wyróżniało Gebirgsjaeger to czekany jakie każdy z nich miał u boku. No i emblemat podobny do niezbyt regularnej gwiazdy albo kwiatu. Czasem z symbolicznie wyszytą górą. Każdy chyba sam sobie to wyszywał czy też raczej żona, córka czy matka więc były nieco inne ale ogólnie motyw był rozpoznawalny. Ze słów Lotara wynikało, że to szarotka. Kwiat jaki rośnie tylko w górach i od wieków był tradycyjnym symbolem tej formacji. Nawet jeśli tej formacji od wieków nie było.

- Dopiero nasz pan na nowo utworzył nasz regiment. Ufundował nam sztandar a pani Hela została jego matką chrzestną. I dopiero on zaczął traktować jak prawdziwe wojsko. A nie jakieś najemne przybłędy. - za każdym razem gdy Gebirgsjaeger wspominali o swoim patronie to zawsze mówili o nim z szacunkiem i jawił się on jako dobrodziej i jaki przywrócił chlubę ich formacji. Bez niego to się zaciągali do różnorodnych formacji i armii na nizinach, gdzie się dało. Więc często mieli w tym wojennym rzemiośle całkiem spore doświadczenie. Zwłaszcza jako zwiadowcy i strzelcy. No ale jak tylko margraf ogłosił odtworzenie ich regimentu to górale zaczęli do niego ściągać. Więc jak wiosną zaczynali w żałosne pół tuzina to teraz było ich kilkakrotnie więcej. Dlatego nie dla wszystkich starczyło wierzchowców.

Wierzchowce były kolejnym elementem jaki odróżniał Gebirgsjaeger od innej piechoty. Dosiadali bowiem małych, górskich kuców. Wydawały się mikre przy pełnowymiarowych koniach jakimi jechał Gotthart czy Petra. Ale w ich relacji brzmiało, że właśnie ta małe kuce były prawie jak górskie kozice gdy trzeba było podróżować dolinami gór. Ale na same akcje czy do walki to chodzili pieszo. W górach mieli od zeszłej wiosny sporo roboty z ich oczyszczaniem z wszelkiego tałatajstwa jakie się tam przez milenia zalęgło.

- A plany naszego pana to plany naszego pana. Jak tylko przyszły wieści z wiciami wojennymi to zaraz na drugi dzień nas posał przodem. Mieliśmy werbować wojsko dla niego i pod jego sztandary. Jak on przygotuje wszystki w Falkenhorst to przybędzie i obemie dowództwo. Trochę te armii udało nam się zebrać więc będzie miał czym dowodzić. Na razie to słaliśmy mu regularnie listy aby dać mu znać jak tu nam idzie. - przez te parę dni drogi Petra miała okazję aby poopowiadać nieco o ich górskim władcy pod jakiego poza tym co mu służyli już wcześniej zaciągnęli się na służbę.

- A nasz pan dzielny i mężny. Oj tak, prawdziwy rycerz z niego! Jak z legend! Jak zeszłej wiosny jakaś maszkara grasowała po okolicy Falkenhorst, rozpatroszyła owcę czy kozę. To pastuchowie z trwogą zabrali swoje stada do miasta i bali się tam chodzić. A nasz pan jak sie dowiedział to wziął zroję, konia, kopię i razem z mistrzynią Helą pojechali w ten ciemny las. Sami! Tylko we dwójkę! Co za odwaga! Jak to bym się bała wleźć na dwa kroki do lasu i to w nocy jak by tam takie paskudztwo grasowało. A oni pojechali sami. Wrócili później i pan kazał wbić łeb poczwary na dziedzińcu aby wszyscy widzieli, że już nie ma się czego obawiać. Ale radość nastała! Wszyscy chodzili oglądać ten łeb. A wielki, kosmaty, w takim brudnym białawym futrze. Potem pastuchy poszły tam znów na te hale i znaleźcli resztę truchła. Jak ktoś był ochotny to nawet prowadzili tam ciekawskich. A wielkie to było, coś jak niedźwiedź albo wlochaty troll. Trudno powiedzieć co to było. A ten łeb to potem zaczął gnić i śmierdzieć to go Eryk oskrobał, wygotował i potem samą czaszkę oddał naszemu panu. A on kazał ją przybić na pal przy wjeździe do zamku aby wszyscy co go odwiedzają to widzieli. Taki jest nasz pan. Jesienią to my byliśmy ciekawi czy sam nie wystąpi w turnieju. Na pewno by wygrał z każdym! No ale nie. Był tylko jako gospodarz i gościł tych wszystkich znamienitych gości jacy zjechali. Bo nawet stąd to kawał drogi jest i to przez góry. Pieszo to ze trzy pełne tygodnie. Konno z połowę tego. Jeszcze zależy jaka pogoda bo w górach to ostrzejsza niż tutaj. Ale widoki za to jakie! Piękne, piękne te nasze góry. Chociaż ja to wolę miasto. A miasto nasze no cóż, nie ma co ukrywać, że jak ileś tam wieków stało puste no to kiepsko wygląda. Ale po kawałku je remontujemy i stawiamy na nowo. I jak puste do dużo miejsca jest. Jak ktoś nowy przyjeżdża to co mu się spodoba to może zająć. Najwięcej to mieszka teraz przy Placu Targowym. I tam jest moja “Tańcząca nimfa”. Pierwsza karczma w naszym mieście. Strasznie się starałam aby wyglądała jak najlepiej na zeszły turniej. Tam gościłam tych co się nie zmieścili na zamku albo ich obsługę. Ale jeszcze mam dużo planów co do niej. Teraz widziałam nowe draperie takie ładne to też by pasowały do mojej “Nimfy”. A nazwa to przez Eryka. Jak jechaliśmy znów do Lenkster to on i jego chłopaki znaleźli posąg takiej ładnej, tańczącej panienki z marmuru. Strasznie mi się spodobała! No i odkupiłam ją od nich, kazałam oczyścić i postawiłam w holu aby tak ładnie witała moich gości. I mnie natchnęła na nazwę bo wcześniej się jeszcze wahałam. - Petra jadąc konno pomiędzy Gotthartem a Alezzią, mając przed sobą łuczników Stefana a za sobą paru konnych Gebirgsjaeger i mieczników Theiss ładnie opowiadała. Widocznie miała talent do gawędziarstwa. I o swoim górskim władcy opowiadała chętnie i chlubnie. Wydawała się cieszyć z jego sukcesów, swojej pozycji zaufanej współpracownicy na jego dworze no i w ogóle z tego postępu jak górska marchia zrobiła w ciągu ostatniego roku. Gdy rok temu zaczylani w tuzin wozów jakie rozparcelowały się po pustych jeszcze wówczas stanicach na trasie, że do samego Bastionu dotarło pół tuzina i nieco obstawy w tym Eryk ze swoimi chłopakami i Greta co jeszcze wówczas do nich nie należała. A teraz? No może to nie mieli tam tak jak w Lenster czy jakimś innym większym mieście. Ale w porównaniu jak zaczynali dosłownie od niczego, od szarych kamieni wysmaganych wiatrem, wysuszonych górskim mrozem i wymrożonych śnieżną pierzyną, ze sparciałym drewnem, przerdzewiałym metalem to jednak postęp był zauważalny. A wciąż uważali, że to dopiero początek ku świetlanej przyszłości jaką pod patronatem górskiego markgrafa mieli dla swojej nowej ojczyzny.



Duivel



Elf musiał przyznać w duchu, że ten pomysł skrytej obserwacji zbiórki na podwórzu “Zająca” sprzed paru dni to jednak niezbyt mu wyszedł tak jak to sobie pierwotnie planował. Choćby dlatego, że karczma była wciśnięta między inne błotniste ulice Podzamcza, sąsiednie budynki i obejścia. Więc niezbyt było miejsce aby obserwować z daleka. Właściwie musiałby chyba wejść na piętro z któregoś z sąsiednich budynków aby widzieć przez mur co się dzieje na podwórzu a samemu mieć nadzieję aby nie być przez nich widzianym. Właściwie jedyne miejsce aby mieć wgląd w głąb podwórza to miejsce naprzeciwko bramy. Tą bowiem zostawiono gościnnie otwartą na kolejnych uczestników wyprawy. Ale ulica ograniczała to miejsce na tyle, że właściwie trzeba było właśnie stać naprzeciwko bramy. Mógł co prawda założyć kaptur i liczyć, że wczorajsi towarzysze go nie rozpoznają gdy będą przechodzić albo z nudów zerkać w stronę ulicy gdzie zapewne dojrzeli by sylwetkę w kapturze co kolejne pacierze tam stoi czy siedzi, nic właściwie więcej nie robi ale do środka nie wchodzi.

Po drodze to jak się przekonał Greta nie była zbyt rozmowna. Miał wrażenie, że łuczniczka nie przepada za rozmowami z nieznajomymi. Do tego siłą rzeczy jako jeden z niewielu konnych zwiadowców przez pół dnia jechała z górskim towarzyszem na przedzie kolumny. Tak daleko na przedzie, że zwykle nie było ich widać. Tak jechali do obiadu i wtedy podczas popasu zmieniali się rolami i poranna dwójka mogła jechać w środku szyku kolumny marszowej, zwykle w pobliżu Petry. A druga dwójka zmieniała ich na dalekiej czujce. Już bardziej jej towarzysz, Lotar, okazał się bardziej rozmowny.

- A co tam gadać elfie? Jak się ta cholerna wojna skończy to przyjedź do nas to sam się przekonać. U nas dużo luda potrzeba. To i myśliwi i łucznicy też się przydadzą. Dużo roboty trzeba jeszcze zrobić. Sporo żeśmy przez ostatni rok zrobili no ale do zrobienia jest jeszcze więcej. Miasto wciąż stoi pustkami, zasiedlić je trzeba. A tu widzisz elfie, wojna teraz przyszła i te wszystkie nasze plany poszły w łeb. Od jesieni tośmy planowali, że na wiosnę jak będziemy werbować tutaj ludzi do do kolonizacji. A nie na wojnę. - stwierdził filozoficznie górski łowca dając wyraz, że mieli całkiem inne plany na ten nowy, cieplejszy sezon. I wydawał się ciepło wyrażać o swojej nowej ojczyźnie, władcy no i odtworzonym regimencie nad jakim znów margraf obrał patronat. Ale to przez ostatni dzień czy dwa drogi. A obecnie, na chwilę przeprawy przez Górski Bród to Lotar został “z tymi dwoma cudakami” zaś Greta wróciła do szefowej aby ją poinformować o tym spotkaniu.

- To nie są elfy. Na moje oko to jacyś piechociarze. Tylko nie gadają po naszemu. - mruknęła do niego Greta z siodła swojego górskiego kuca na jego pytanie.

A podczas wcześniejszej rozmowy z szefową ta wysłuchała jego pytań o różne sprawunki jakie planował w Breder. - Zobaczymy ile i jakie mają te konie w tym Breder. Priorytetem są te dla Gebirgsjaeger bo mamy więcej górali niż wierzchowców. No i dla naszego pana bo te konie na wojnie to się szybko zużywają to jeden dla jednego rycerza to mało. A jak coś zostanie to zobaczymy. - więc niczego mu nie obiecała ale widocznie miała dość konkretne plany co do roli zakupionych w Hochlandzie wierzchowców. Co do reszty zakupów o jakie pytał to nie widziała jakichś większych przeciwskazań. Jak go stać aby kupić sobie wierzchowca to niech kupuje. Będzie miał na czym jeździć. Jak go stać na wóz i konia to też niech kupuje. Będzie miał swój wóz i konia. Dorzuci się go do tej karawany taborów jakie zamierzali stworzyć na rzecz ich powstających hufców. Jak się sam nie czuje na siłach powozić to ją chyba nieco zdziwiło ale zapewne jakiś woźnica się znajdzie. Trudniej było o konny wóz niż kogoś do jego powożenia. Natomiast gdy okazał swoje ograniczone zaufanie do Hochlandczyków Stefana to ją nieco zdziwiło.

- A czemu tak uważasz? Wczoraj powiedział, że tutaj będzie bród i pewnie pusty to jak widzisz jest ten bród i jest pusty. Czymś ci się narazili, że tak im nie ufasz? - zapytała elfa zdziwionym tonem jakby brała pod uwagę, że może wie o nich coś więcej niż ona i stąd jego brak zaufania do bandy leśnych łuczników.



Stefan



- Włócznik tak? I cóż wy byście mogli tymi wykałaczkami przeciwko sprawnemu mieczowi? - prychnęła rozbawiona sierżant mieczników gdy na ostatnim obozie ją zagadnął w tych szermierczych sprawach. Wydawała się mieć dość pogodną naturę co zdawało się przeczyć opinii prymitywów i srogich półnorsmenów jaką cieszyli się w Imperium Nordlandczycy. Nawet nie wyglądała na jakąś umięśnionego babochłopa czy inną kobietę z północy. Raczej na imperialnego żołnierza i oficera. Tyle, że kobieta. Co było nietypowe bo niewiele kobiet służyło w oddziałach liniowych. Zdarzało się ale jednak nie była to codzienność. Zwykle jak już to służyły w oddziałach pomocniczych. Chyba, że w obronie. Bo jak miasto było oblegane to wtedy cała ludność zwykle brało udział w tej czy innej formie obrony. To i kobiety w obronie murów zdarzały się częściej niż zwykle ale też póki się dało to raczej mężczyźni zwykle brali na siebie te najcięższe zadania. Ale widocznie sierżant Theiss należała do tej mniejszości kobiet jakie nie stroniły od męskich zawodów. A i jej podwładni zdawali się ją uwielbiać. W każdym razie tak jak włócznik wierzył w mocne strony swojego oręża tak ona zachwalała własny nie mając ochoty jej zmieniać.

Rozmowa z Petrą poszła mu dość gładko. Szefowa nie widziała trudności aby ktoś miał załadować własne bambetle czy kupione zapasy na wóz. Byle bez przesady, że zajmie pół wozu swoimi rzeczami. Ale jakiś worek czy dwa to pewnie by się zmieścił. Zwłaszcza, że brała pod uwagę zakup nowych wozów.

Zaś jako znachor nie miał na razie zbyt wiele do roboty. Straty marszowe były dość niewielkie. Późnowiosenna pogoda była taka sobie ale to już nie było ta wiosenna słota jaka topiła cały świat w błocie. Nie mówiąc już o zimowych mrozach zesłanych przez Ulryka. Podróżowali we względnie małej grupie a nie całą armią gdzie zagęszczenie luda było orkopne i tych chorych i kontuzjowanych siłą rzeczy było dużo więcej. No i przemieszczali się a nie obozowali w jednej ciżbie więc każdy postój wypadał w nowym miejscu. Chociaż co jakiś czas trafiali na wydeptane ślady poprzednich oddziałów jakie tędy przchodziły i obozowały.

A teraz Greta przywiozła wieści o nietypowym spotkaniu jakie trafiła razem z Lotarem. I na polecenie szefowej miała tam poprowadzić grupę zwiadowczą. Jak się okazało parę osób się zgłosiło prawie od razu więc nie miał iść sam.



Alezzia



Podczas wieczorku zapoznawczego Alezzia musiała przyznać, że chyba jej urok osobisty zadziałał. Bo gdy nie zdradzała ochoty do integracji z innymi czy choćby tańców a do tego była osobą parającą się sztukami mistycznymi czyli w opinii pospólstwa była wiedźmą to jakoś mało kto do niej podbijał aby ją sam z siebie zaprosić do tańca. Właściwie to wyglądało to podobnie jak z obiema szefowymi i szlachciankami. Przynajmniej póki Dana nie przełamała tego stuporu na rozpaczliwe wezwanie Petry. Potem nawet podeszła do Alezzi aby pół żartem a na w pół poważnie i jej zaproponować taniec no ale tak elastycznie, że łatwo było to obrócić jako żart bez ujmy dla którejś ze stron.

A podczas podróży niejako w naturalny sposób jechali we trójkę. W końcu poza nią tylko Petra i Gotthart mieli wierzchowce. Byli jeszcze Gebirgsjaeger na swoich górskich kucykach jakie wydawały się miniaturką przy pełnowymiarowych koniach. Ale i tak dzięki nim byli szybsi i mobilniejsi od piechurów. Zwykle dwójka jechała gdzies tam z przodu przepatrując drogę, że nawet z siodła nie było ich widać a dwójka jechała gdzieś trochę za Petrą. Więc młoda magini miała właśnie za towarzyszy najczęściej szefową i dowódcę pieszych Kislevitów jaki sam bynajmniej na Kislevitę nie wyglądał. A szefowa oprócz tego, że rozmawiała z Gotthartem o ich górskich włościach i władcy to znalazła też okazję dla drugiej towarzyszki podróży.

- To jesteś czarodziejką tak? Znaczy tym, magistrem. Tak jak Inez. - zagaiła gdy tak sobie jechali tymi błotnistym pasem pod baldachimem ponurego, ostlandzkiego lasu jaki kończył się gdzieś przy samej granicy z Kislevem. A z tego co Tileanka wyniosła z nauk w Kolegium to jak się weszło do niego w Reiklandzie przy wschodnich krańcach Gór Szarych to właśnie można było tylko lasami przejść aż do ostlandzko - kislevskiego pogranicza ani razu nie wychodząc na otwartą przestrzeń. Do tego ten tutejszy, ostlandzki las nazywano Lasem Cieni. I w całym Imperium chyba tylko Drakwald miał gorszą reputację. Pierwszy raz go widziała z bliska ale ponure widoki pasowały do tej ponurej reputacji o jakiej nauczuali w Kolegium.

- I słyszałam. To wy tam macie jak w klasztorze co? Tylko nauka, modlitwy, medytacja, posty i takie tam? Biedactwo… A taka ładna dziewczyna z ciebie… - Petra spojrzała w bok na jadącą obok świetlistą blondynkę. Jakoś tak smutno i współczująco. Jak starsza siostra czy koleżanka co powinna zaopiekować się tą młodszą i mniej doświadczoną przez życie.

- Inez to się udało, że znalazła swoją mistrzynię gdzieś tutaj. To ją wzięła pod swoje skrzydła. Tylko ona została z naszym margrafem w Falkenhorst a pan nas i Eryka posłał aby tutaj uzbierać to wojsko dla niego. No ale dlatego Inez ominęły te wysokie szkoły. Ale nieco słyszała i mi opowiadała jak tam jest. - młoda szlachcianka wyjaśniła skąd ma takie a nie inne informacje o magach. I z tego co wiedziała świetlista magister to mogło tak być. Nie wszyscy kandydaci zaczynali swoje nauki w samym Altdorfie. Większe imperialne miasta miały swoje filie, już nie tak wspaniałe i sławne jak to gówne Kolegium w stolicy no ale działały na tych samych zasadach. Miało to praktyczne znaczenie bo nie każdemu było łatwo wysłać potencjalnego kandydata do odległej stolicy i jak już łatwiej było też szkolić kogoś takiego gdzieś lokalnie. No i jak taki wykształcony magister już praktykował na własną rękę to miał prawo wziąć kogoś na ucznia i go szkolić. Tak zapewne właśnie miało miejsce z Inez i jej mistrzynią. Ale sądząc po tym co i jak mówiła jej przyjaciółka to chyba musiała sobie imaginować te lata nauki jako coś strasznie trudnego i męczącego niepozwalającego na inne rzeczy, zwłaszcza rozrywki.

- Ale jakby ci ktoś dokuczał to powiedz. Wiesz, nie wszyscy lubią wiedźmy. Ale teraz pracujesz dla nas więc gdyby ktoś ci dokuczał to powiedz. - powiedziała na koniec jakby chciała dodać otuchy jaśniejszej koleżance. Chociaż na oko to wydawały się być w podobnym wieku. Poklepała ją przyjacielsko po ramieniu i posłała ciepły uśmiech.

A, że ktoś mógłby być dla niej niemiły to się już zdążyła przekonać sama. Póki studiowała w Kolegium to chociaż tam były podziały na poszczególne Tradycje, na różne stopnie zaawansowania wśród uczniów i profesorów to jednak panowała dość uduchowiona i braterska atmosfera światłych ludzi nauki. I tam co prawda ostrzegano uczniów, że ich moc może budzić “pewno wotum zaufania” tak u wysoko urodzonych jak i pospólstwa. Nawet jeśli będzie się ono różnie objawiać. Zapewne jakiś szlachcic nie schyli się aby ciskać w maga łajnem czy spluwać przez ramię dla odczynienia złego uroku ale zapewne też gdyby chciał potrafiłby okazać swoją nieprzychylność dla magistra. Ale dopiero jak skończyła naukę i zaczęła praktykować na zewnątrz przekonała się, że to nie były żarty ani czcze gadanie. Póki ktoś ją brał za jakąś uczoną, może szlachciankę to pół biedy. Ale jak się zdradziła albo jakoś dowiedział się o tym kim jest… No to różnie z tym bywało. Co prawda do jakichś rękoczynów czy wyzwisk to się nie dochodziło tak często ale już łagodniejsze formy okazywania niechęci, obawy, strachu, braku zaufania były dość powszechne. Pewnie to skłoniło Petrę do tego ostatniego zapewnienia. Sama chyba nie miała wcześniej doświadczeń z magami póki nie spotkała Inez z jaką się z czasem zaprzyjaźniła. Więc jej poglądy to był taki konglomerat popularnych przesądów i prawd o magach jak i własnej praktyki z życia obok jednej z takich “wiedźm”. Chyba zwłaszcza to ostatnie sprawiało, że była gotowa okazać nieco więcej zaufania i serca do nowo poznanej magister.

No i tak sobie podróżowali od opuszczenia Lenkster. Dopiero jak rozbijali się na południowy popas dla koni i obiad dla siebie była okazja rozprostować kości i rozejrzeć się po pozostałych ogniskach. Albo wieczorem jak się rozbijali na nocleg czy rano przy śniadaniu zanim ruszyli w drogę. Aż do teraz jak Greta przyszła z wieściami z konnej czuki o spotkaniu tych dwóch “cudaków” co nie mówili ani w reikspiel ani w kislevskim. Chyba dwóch najpopularnieszych językach na tych wschodnich kresach. Zresztą jak się okazało chociaż szefowa niejako zgłosiła ją na ochotnika, głównie zapewne ze względu na znajomość nietypowego w Imperium języka to na je sugestię i już paru innych śmiałków się zgłosiło jako towarzysze w tej czy innej roli.



Eitri



Na drugi dzień po wieczorku zapoznawczym, gdy spotkał się ze swoimi nowymi towarzyszami okazało się, że całkiem sporo osób pamięta go z dnia poprzedniego. I to raczej w pozytywny sposób. Ostmarczyk Klaus dosiadł się do niego, razem z nim zjadł śniadanie i pożartował sobie trochę. Spodobał mu się pomysł spróbowania oryginalnego trunku khazadów. Zwłaszcza, że zdarzało mu się w przeszłości go próbować i miło to wspominał. Ale takie starodawne piwo o jakim mówił nowy kompan no to mu przypadło do gustu i był chętny go spróbować.

- No to bywaj krasnoludzie. Powodzenia w tym Breder. - pożegnał się gdy Eitri już wychodził aby dołączyć do reszty kolumny.

Ze strzelcami Dimitriego nie miał za bardzo okazji jak i gdzie pogadać. Na wieczorku towarzyskim był tylko ich szef z odległych, południowych krain a przy śniadaniu poza nim ledwo paru z nich. Ale Dimitri przedstawił go im w dobrym świetle jako niezrównanego strzelca co nawet z elfem mógł stawać w szranki no i właściciela bardzo eleganckiej i mocnej broni. Mimo wszystko jednak za wiele nie mieli do pogadania bo w końcu zebrali się wszyscy co mieli ruszać do Hochlandu więc kolumna wyruszyła w drogę.

Droga zaś dla khazada była męcząca. A raczej męczące było dla niego nadążyć za długonogimi. Mógł maszerować długo, może nawet dłużej niż oni. Ale jednak krótsze nogi dawały krótszy krok a więc z każdym kolejnym zostawał trochę z tyłu. Musiał mocno i gęsto wyciągać swoje krótkie nogi aby za nimi nadążyć. Może dlatego przy wieczornym rozbijaniu obozu w Festag podeszła do niego Petra i grzecznie zaproponowała, że może by skorzystał z wozu. Na koźle obok woźnicy było miejsce.

- No i czułabym się pewniej jakby krasnolud stał na straży naszego dobytku. - dodała z uśmiechem bo wóz nie jechał pusty tylko wiózł te wszystkie podróżne bambetle jakie szkoda było nieść na sobie podczas całych dni marszu.

Gdy zaś przyszło przeprawiać się przez ten górski bród o jakim wczoraj mówił hochlandzki brodacz o aparycji zbira czatującego na traktach to się zaczęli przeprawiać. Napierw sam pomysłodawca jakby szefowa chciała sprawdzić czy skoro tak zachwala to przejście to aby sam dał przykład. I dał. Przeszedł mniej więcej bez większych trudności. Potem poszła reszta. Kozacy Diestlera i myśliwi Stefana a także Tobias i paru innych przeprawili się w pierwszej fali. Bród był na tyle szeroki, że pomieścili się wszyscy chętni. Teraz ociekali zimną, górską wodą na drugim brzegu no chyba, że wzorem Stefana zdjęli wcześnie spodnie i przenieśli je nad głową. Ale to było nie takie proste i zarówno jeden z Kozaków jak i myśliwych stracili równowagę na tych zatopionych kamieniach obmywanych wartkim prądem i grzmotnęli w wodę. Większość przeszła jednak raczej bez takich przygód. Potem jeszcze przejechała mała grupka konnych no a on sam przypatrywał się jeszcze z tego brzegu jak miecznicy rozbierają się ze spodni aby potem nie łazić pół dnia w mokrych. Chyba nawięcej uwagi przykuwała ich sierżant co się rozbuła i też zdejmowała swoje barwne portki ukazując całkiem zgrabne, gładkie nogi. Co w tym zdecydowanie męskim towarzystwie nie przeszło bez echa. Ale koledzy miecznicy robili pozostałym dość wymowne miny aby ich zniechęcić od jakichś głupich uwag. No i właśnie na to wszystko trafiła Greta na tamtym już brzegu gdy obwieściła o spotkaniu “z dwoma cudakami”. Petra dość szybko znalazła ochotniczkę do tego zadania i dała do zrozumienia, że lepiej aby panie nie jechały same. I na szczęście znalazło się całkiem sporo ochotników.



----


Grupa rozpoznawcza



- No to chodźcie za mną. - rzuciła Greta do ochotników na tą grupę zwiadowczą. Dała butami w boki kuca i ruszyła pierwsza. Jechała spacerowym tempem więc ani Alezzia czy Gotthart na swoich wierzchowcach ani piechurzy nie mieli trudności aby za nią nadążyć. Jechali błotnistą przesieką jaką wyżłobila niezliczona ilość nóg, kół i kopyt. Czasem trzeba było przejść nad jakimś korzeniem albo zwaloną gałęzią czyli podobnie jak na ostlandzkich drogach. Jakoś dróg jakoś skokowo nie poprawiła się tylko dlatego, że weszli na teren bardziej zachodniej prowincji.

- Tam w lewo będzie droga. Oni przybiegli z tej drogi jak nas zobaczyli. I wołali do nas. No ale nie po naszemu to się nie dogadaliśmy. - wyjaśniła po drodze konna góralka. Wydawała się być dość spokojna, wręcz flegmatyczna więc chyba nie spodziewała się kłopotów. Jechali i szli tak z pół pacierza, może pacierz gdy za którymś tam zakrętem ujrzeli konnego jeźdźca. Ten pozdrowił ich uniesionym ruchem dłoni. Greta odpowiedziała tym samym. Obok niego stało dwóch piechurów. Ale jeszcze nie było widać detali. Pojawiały się w miarę jak skracali odległość. Wyglądali na dwóch piechurów z jakiejś imperialne armii albo milicji. Ale nie mieli na sobie ani zieleni Hochlandu ani czerni i bieli Ostlandu. Co jeszcze jednak nic nie znaczyło bo w różnych najemniczych oddziałach lub milicjach każdy się szykował w to co miał i było go stać a ujednolicenie wyglądu było na szarym końcu priorytetów. W każdym razie na pewno nie tak wyglądali standardowi norsmeńscy piraci i rabusie. Ani elfy.

- Dobrze, że jesteście. Bo mnie cisnął. Chyba chcą aby tam gdzieś z nimi pójść. Tam chyba ten ich oficer. Bo oni to zwykłe soldaty jak na moje oko. - Lotar wyraźnie ucieszył się, że przybyło jakieś wsparcie co zdejmie z niego ciężar niewygodne dyskusji w obcym dla niego języku. Więc zostawał im jedynie ten uniwersalny migowy.

Alezzia dostrzegła w nich coś znajomego jeszcze zanim się odezwali. Na piersi jednego z nich był przyszyty mały ryngraf. A na nim wizerunek kobiety z tarczą i włócznią. Na tarczy było wymalowane duże “M”. Zwykle tak przedstawiano Myrmidię. Bogini taktyki i wojny nie była zbyt popularna tutaj w Imperium. A zdecydowanie nie tutaj na północno - wschodnich kresach, zwłaszcza wśród pospólstwa. Za to była wręcz boginią i narodową patronką tak Estalii jak i jej rodzimej Tileii. Obie krainy rościły sobie prawa aby to właśnie ich kraj był ojczyzną dla tej boginni. W jednym z nich się narodziła w drugie dokończyła swojego doczesnego żywota więc prawa do niej wydawały się równorzędne. I nie raz były przedmiotem sporów tak wśród pospólstwa jak i możnych a nawet władców a i zdarzały się zamieszki czy wręcz wojny religijne właśnie z tego powodu. Ale to tam, na południu, za pasmem gór jaki oddzielał Bretonię i Imperium na północy a Estalię, Tileę i Księstwa Graniczne na południu. Ale mimo wszystko talizmany z różnymi dobrymi bogami było dość rozpowszechnione na całym świecie o jakim słyszała. Więc to jeszcze nie przesądzało sprawy. Jednak sprawa się potwierdziła gdy jeden z nich odezwał się po tileańsku do drugiego.

- Guarda, uccideranno i nostri ragazzi lì prima che facciamo un patto con quegli sciocchi!* - powiedział z rozgoryczeniem jeden do drugiego a ten smutno pokiwał głową w hełmie. Pozostali w ogóle nie zrozumieli tych ich obce gadki. Poza tym, że Greta się nie myliła i rzeczywiście nie był to ani reikspiel ani kislevski.

- To jak ktoś z was umie z nimi gadać to niech próbuję. - powiedział Lotar jakby był nie mniej zmęczony tym wzajemnym niezrozumieniem się jak ci dwaj piechurzy. Ci zaś mieli na sobie przeszywalnice i kaptur kolczy albo skórzany a na nim hełm. Jeden prostą, klasyczną łebkę a drugi kapalin. Co pasowało do niezbyt dostojnego wizerunku piechurów i pewnie nie byli szlachetnego pochodzenia. U boku mieli kordy. Podobnie zresztą jak niektórzy piechurzy co się zaciągnęli pod sztandar margrafa. Te długie noże były w sam raz do dobijania powalonych wojowników, prac obozowych czy dawały przewagę zasięgu przed zwykłymi nożami. A i nie były tak ciężkie i długie jak klasyczne miecze czy topory. W sam raz dla piechoty co nie jest nastawiona na bezpośrednie starcie.

Ci co woleli zajść potencjalnego przeciwnika od tyłu musieli przejść się przez ten mroczny, wilgotny las. I w końcu usłyszeli rozmowy zapoczątkowane przez Lotara. A i sami przez krzaki i drzewa widzieli jednego konnego i dwóch pieszych do jakich podjechała lub podeszła reszta grupy podążającej za Gretą błotnistą przesieką. Słów nie słyszeli chyba, że ktoś podniósł głos. Ale nie widzieli też innych osób.

- By mieli go zaciukać to by go zaciukali jak stali z nim sami. Wystarczyłoby aby go zadźgać, zabrać konia i resztę fantów. Zanim byśmy przyszli to już by tylko trup został. Słabo się zabierają do tego rabowania i zasadzki. A nas jest niezła kupa. Sporo by ich musiało być aby się poważyć na taki atak. - mruknął cicho jeden z Hochlandczyków jakich Stefan wydzielił do tego zwiadu. Sam został przy brodzie z większością oddziału aby zapewnić bezpieczny przejazd przez bród reszcie karawany. I sprawdzić czy ktoś nieprzyjemny się nie kryje wśród okolicznych drzew i krzaków. Ale ze dwóch ludzi posłał przodem. I jeden z nich wychylał się zza sąsiedniego drzewa obok Tobiasa i dwóch Kislevitów Gottharta aby dać swoje zdanie na ten temat. Rzeczywiście zanim Greta wróciła do brodu a potem porozmawiali chwilę i znów zawróciła z powrotem do Lotara to jednak z pół pacierza minęło. Albo pacierz. Jakby ci dwaj żywili jakieś niecne zamiary to mieli ten czas w relacji ich dwóch na jednego górala dosiadającego kuca aby zrobić mu krzywdę. A coś z tego miejsca nie wyglądało na to aby coś tam złego się działo między nimi przez ten czas. A na bocznej drodze widać było względnie świeże ślady pasujące do dwóch piechurów. Nocny deszcz pewnie zmył resztę zostawiając tylko rozjeżdżone od dawna koleiny. Widocznie nie była to jakoś za bardzo uczęszczana droga. No i tak jak mówił ten Hochlandczyk łącznie mieli z pół setki zbrojnych w kawalkadzie. To już było nieco sporo jak na jakąś przygodną bandę rabusiów. Ci woleli zwykle atakować tych co się nie mieli szans obronić. A i dobrze było aby ich było z czego obrobić. Zaś maszerujące oddziały zwykłej piechoty raczej nie dawały nadziei ani na łatwy ani na bogaty łup.


---


*Guarda, uccideranno i nostri ragazzi lì prima che facciamo un patto con quegli sciocchi! - (wł) No zobacz! Wybiją tam naszych zanim się dogadamy z tymi głupcami!

---




Karawana



Ten bród dawał szansę na przeprawę przez Wolf. Ale jednak nie było się co dziwić, że nie jest zbyt popularny. Zwłaszcza dla wozów. Ta lina jaką rozpięła Petra była pomocna o ile się miało wolne ręce aby się jej trzymać. A nie każdy z tego korzystał zwłaszcza jeśli wolał nieść swoje ubrania i ekwipunek nad głową. To wtedy miał zajęte ręce. No i tak wśród mieczników też jeden stracił równowagę i przewalił się do tej zimnej, rwącej wody spływającej z gór. Ale jakoś się przeprawili. Już byli po hochladzkiej stronie, wycierali się do sucha, z powrotem zakładali spodnie i buty. Teraz przyszła kolej na wóz.

- Weźcie chłopaki ruszcie się przodem. Macie te kijki to sprawdźcie gdzie jest najlepsze dno aby przejechać co? - Hugo co był woźnicą poprosił Marcusa o pomoc. Ten nie wahał się i posłał paru z nich aby “kijkami” czyli trzonkami swoich halabard sprawdzili gdzie tu by było najlepsze miesce aby przeprawić wóz. To zapowiadało się na trudniejsze niż przejść na piechotę czy przejechać na grzbiecie wierzchowca. Przerwał im też rozważania na temat kobiecych nóg. Chyba sierżant Theiss ich do tego natchnęła i bardzo żałowali, że ich szefowa czy magiczka były konno i nie musiały nic zdemować. Bo chociaż u szefowej było widać całkiem zgrabne kształty opięte w skórzane spodnie a u magiczki w jej długiej spódnicy niewiele to jednak po ogólnie zachęcającej aparycji zapowiadało się, że mają tam pod spodem całkiem ciekawe widoki. No ale jedna była szlachcianką i do tego szefową całej te wyprawy i jeszcze zaufaną górskiego pana. A druga była wiedźmą. Więc poza takimi okazjami nie zapowiadało się aby taki zwykły soldat miał okazję rzucić okiem na to czy owo. No i właśnie te luźne rozważania przerwał im sierżant zaganiając część z nich do rozpoznania brodu.

- Tu powinno być dobrze! - zawołali gdy już ochotnicy na rozpoznanie zniknęli jakiś czas temu w trzewiach mrocznego lasu. Było to nieco niżej niż tam gdzie była rozpięta lina i przeprawiła się większość grupy. Hugo więc dał po lejcach i ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Sierżant Aachem zagonił swoich ludzi aby utworzyli ochronny kordon wokół wozu. Po przeciwnej stronie Theiss postąpiła podobnie. Z łuczników Stefana było widać tylko jednego czy dwóch co stali najbliżej rzeki. I Petra podjechała konno z tamtej strony aby kibicować tej przeprawie.

Z początku nie było tak źle. Hugo widocznie miał wprawę w powożeniu. Ostrożnie pogodnił lejcami konia i ten wszedł w wodę ciągnąc za sobą wóz. Potem dotarli do połowy. Ale wóz mocno trzeszczał i kolebał się na zatopionych kamieniach. Gibał się na wszystkie strony. Ale z mozołem parł do przodu. Aż nie wiadomo co się stało. Koń się czymś spłoszył czy koło gdzieś utknęła, coś tam się obsunęło pod nim w wodzie bo wszystko stało się na raz. Koń zarżał głośno a wóz niespodziewanie przechylił się na jedna z burt. Tak bardzo, że groziło, że zaraz się na nią przewali.

- Trzymać! - krzyknął przytomnie Marcus i dwóch najbliższych halabardników co stało obok wyznaczając tor przejazdu podbiegło i zaparło się aby przytrzymać wóz.

- Pomóżcie im! - krzyknęła Petra i Theiss też pognała swoich ludzi aby pomogli przytrzymać wóz. Chwilowo wspólnymi wysiłkami sytuacja została opanowana. Ale wóz nadal stał niebezpiecznie pochylony na jedną z burt i groziło, że zaraz się przewali. Tylko napór krzepkich ramion licznych wojaków zdawał się go przed tym hamować. Ale to nie mogło trwać wiecznie. Z połowa obu oddziałów została na swoich brzegach a pozostali przytrzymywali wóz.

- Hugo wyjedź stamtąd! Dasz radę? - krzyknęła szefowa do woźnicy jaki siedział pod dziwnym kątem na mocno pochylonym koźle.

- Spróbuję! - odkrzyknął jej i pogodnił konia lejcami. Podobnie wojacy starali się pomóc napierając na niego aby go wydobyć z tej wodnej pułapki. Ale przynajmniej tak od razu to to się nie udało.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem