- Chcą zginąć? Bo szaman ich wygnał? - zapytał Zod sam siebie w biegu krytykując w głowie nadwyraz kolektywną kulturę jaszczuroludzi. - Jin! Chciałeś coś dużego ostatnio. Młotogon cię satysfakcjonuje?! - zawołał Zod do nekrochemika jakby oferował mu potrawkę z kurczaka. Był ciekaw tej bestii. Historie ze starego kontynentu były różne i nieraz sprzeczne. Biegł w górę, ale nie tak szybko jakby chciał. Zaschnięta, utwardzona smoła chrzęściła uwięzionymi w niej kamykami, piaskiem i kośćmi po pancernymi butami pancerza Zoda. Smród toksycznych wyziewów (na szczęście nie dość skoncentrowanych by realnie szkodzić) mieszał się ze zgnilizną etapów pośredniczących między martwym zwierzęciem a gołymi kośćmi. Zwolnił na kilka kroków, niestety pozwalając się towarzyszom wyprzedzić i skonsolidował bierną magię w swoim ciele. Zaczerpnął jeszcze odrobinę z zewnątrz i skierował całość do swojej skóry. Stwardniała i zesztywniała, a w ruchu wręcz pokruszyła się na stawach. To nie było ani odrobinę przyjemne, ale ułatwiało życie. Ten proces nie był widoczny dla obecnych wokół. Wszystko kryła maska, rękawice i pancerz. To odpowiadało diablęciu. Nie aby był gotów pokazać swoją twarz czy ciało nawet bez tej magii.