22-08-2023, 01:46
|
#244 |
| Klasztor Nieskończonego Miłosierdzia
Światło otoczyło Leonidasa ciepłem. Nie natrętną spiekotą letniego zenitu, a przyjemnym ciepłem bezpieczeństwa, domowego ogniska, ust kochanki, świeżo upieczonego chleba, kąpieli w nagrzanym stawie; ciepłem wszystkiego co czyniło znój życia znośnym. Nawet Świecień nie śmiał trzymać się tutaj peryferii jego wizji, mimo że i ciemne pasma Dharu był w stanie dostrzec między palcami uniesionej odruchowo dłoni, wijące się nisko przy ziemi, wątłe niczym dogorywające ogniska, lecz nadal obecne. Była też i zieleń, i purpura, szarość zmieszana z bielą, i błękit daleko nad głową, przebijający się nawet przez mgłę. Marmurowa fasada głównego budynku przed nim niemalże pulsowała, otoczona nimbem wyciskającym łzy z jego oczu, w którym kołowały gołębie o krwawiących sercach. W tej jednej intensywnej chwili, zanim schronił swój wiedźmi wzrok przed inwazją nieziemskiej aury Klasztoru, utwierdził się w jednym - Shallya otaczała to miejsce swą opiekuńczą obecnością. Pierwiastek boskiej opatrzności otulał sanatorium.
Jaskrawa figura wyrosła właściwie znikąd. A może pojawiła się tam skądś? Leonidas nie mógł być tego pewien, nadal patrząc na świat przez łzawy filtr, który rozciągał tłumione wokół aury. W aureoli Ghyranu, utkana z Hyshu przeszywanego Shyishem sylwetka przyciągnęła jego uwagę, odciągając ją od marmurowej fasady.
— Shallya was błogosławi, dobrzy ludzie.
Rust nieomal podskoczył w miejscu, słysząc pozdrowienie od prawej. W całym tym rozglądaniu się wokół i szykowaniu na ewentualną zasadzkę przeoczył - jakimś cudem - kapłankę, która stanęła w progu domu gościnnego, mimo że przezornie starał się trzymać drzwi w polu widzenia. Przygarbiona nieco klątwą czasu do przodu kobieta w wykrochmalonej białej szacie zjawiła się niczym duch, jakby znikąd. Pomarszczona twarz i przerzedzająca się na głowie siwizna utrudniały jednak traktowanie shallyanki jako potencjalnego zagrożenia.
— Wybaczcie, panie — zwróciła się do Rusta. — Nie było mą intencją wystraszyć.
— Przybywamy pod sztandarem Serrig... — DeGroat urwał, nie będąc pewnym jak właściwie należało tytułować kobiecinę. Ciągoty kultu do praktykowania ascetyzmu utrudniały dedukcję jej stanowisko w Klasztorze.
— Oraz Teoffen — dodał Tupik, łypiąc podejrzliwie na nowoprzybyłą.
— A tak, tak. Dostalim gołębia od lady Reuter. Prochy naszych sióstr-męczenniczek, dobrze — staruszka pokiwała głową.
Kapłanka opuściła próg i bez cienia obawy skierowała powolne kroki w stronę wozu, na który wciśnięte były rzeczone prochy. Szelest grubej szaty towarzyszył jej ruchom, gdy w sakralnej niemalże ciszy pochyliła na chwilę głowę, z dłonią na furgonie.
— Pany wybaczą — odezwała się, ruszając ponownie z miejsca, tym razem w stronę głównego budynku. — Wiele z mych sióstr i braci wybyło z Klasztoru po Wusterburgu, by nieść łaskę Shallyi potrzebującym. Przez wojnę i pielgrzymek ubyło, to i nikt teraz przyjezdnych nie wypatruje, a spodziewalim się was później. Nic to, nic to, pany.
Kapłanka przystanęła, obróciła się do obserwujących ją czujnie mężczyzn. Machnęła dłonią w stronę stajni.
— Konie mogą zostawić. Tera godzina modłów za cierpiące dusze, ale ktoś z nowicjatu je oporządzi. Wskażę wam drogę do Błogosławionej Benedetty — oznajmiła. — Czekała niecierpliwie na wasze przybycie.
|
| |