Zharrmus był prostym krasnoludem o nieprostym pochodzeniu i jeszcze bardziej nieprostym wyglądzie. Muskularna sylwetka, proporcje jak z posągu i falujące płomieniście włosy zdradzały planarność w jego krwi. Regularnie zaciskające się pięści, pewny chwyt i srogie spojrzenie tworzyły aurę kogoś kto chętnie przypierdoli młotem w pysk jakiegoś lokalnego zbira, złoczyńcę czy maszkarę.
Jednak gdy już się odezwał z głębi piersi wydobywał się przyjemny, niski głos. Uprzejmy, rzeczowy i kojący.
Bierzmy się do pracy, jest wiele do zrobienia - zdawał się mówić do kogokolwiek do kogo się odezwał.
Gdy wylądował z pozostałymi przy stole pierwszy podniósł się, poszedł do szynku i zamówił kolejkę dla swojego stolika dopytując się o Bezsłoneczną Cytadelę, o co dokładnie chodzi z goblinami i tym ich jabłkiem. Kto wcześniej się tam udawał i czy ktokolwiek stamtąd wracał.
Póki co wiedzieli o tym że kiedyś coś tam było i że mieszkają tam gobliny zgarniające sezonowo jakiś cudowny owoc. Były to ogólniki, a kto jak kto, karczmarze zwykle w plotkach i opowieściach są nieźli.
Albo umieją przynajmniej wskazać kto wie więcej.
Jedna z podstawowych doktryn i oznak mądrości jest zrozumienie z czym ma się do czynienia. Dla Zharrmusa pójście ciemno w podziemia to proszenie się o wielkie kłopoty.
W sensie - kłopoty i tak będą, ale ich rozmiar zawsze zależał od przygotowania się na nie.