Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-10-2023, 08:24   #155
sieneq
 
sieneq's Avatar
 
Reputacja: 1 sieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputację

Zwinnoręki dłuższą chwilę balansował na chwiejnym konarze u szczytu drzewa, próbując przeniknąć wzrokiem odległą o niespełna półtorej mili drzewną gęstwinę, szukając znaków które mogłyby potwierdzić ponure przypuszczenie. Nie dostrzegłszy jednak nic więcej, zaniechał dalszej obserwacji. Po chwili stal u podnóża pnia, namyślając nad krokami, jakie należałoby podjąć.
Zapewne należałoby wrócić do obozu i powiadomić towarzyszy, zwłaszcza że ten zwiad miał być tylko krótkim wypadem, wykorzystaniem czasu w oczekiwaniu na powrót Rogacza z łowów. Jednak... powrót bez gruntownego zbadania sprawy nie leżało w naturze młodzieńca. Postanowił sprawdzić co – lub kto – kryje się pośród zgorzałych drzew. “W razie czego Thovis pomoże Rogaczowi w oprawianiu zdobyczy” – pomyślał, ruszając w stronę stojącego nieopodal wierzchowca. Chwilę później koń i jeździec galopowali przez wrzosowiska, kierując się w stronę spalonych drzew.

***

Pozostawiwszy Szrona na skraju gęstwiny, wolno, ostrożnie kluczył między drzewami. Po kilkuset krokach dotarł do gęstej kępy krzaków. Dalej było już pogorzelisko. Poczerniałe, ogołocone z igliwia pnie otaczały niedużą polanę. Teren, opadający ku brzegowi rzeki zapełniony był pozostałościami zabudowań, w większości strawionych przez ogień. Z części domostw, najbliższych skrajowi lasu, pozostały tylko wbite w podmokłą ziemię pale, na których owe chałupy wzniesiono. Ogień nie oszczędził nawet drewnianych pomostów, pobudowanych na brzegu rzeki. Jedynie na przeciwległym skraju polany ocalało kilka chat – chociaż i te miały nadpalone strzechy – za którymi widniały wysokie na kilka stóp sągi drewna.
Zwinnoreki przypatrywał pogorzelisko, spodziewając się ujrzeć to samo co poprzednio – okaleczone, popalone trupy. O dziwo, żadnych ciał jednak nie było widać. Za to od storny ocalałych chałup dobiegło no pojedyncze szczeknięcie, które niemal natychmiast przeszło we wściekłe ujadanie.
Ostrożnie, rozglądając się i nasłuchując, ruszył tę stronę. Wkrótce mógł już dojrzeć psa, który szarpał się wściekle na postronku uwiązanym do kołka wbitego u drzwi jednej z ocalałych chat. w tej chwili, kątem oka, dostrzegł jakby ruch za jednym ze stosów drewna, odległym o jakieś trzydzieści stóp. Przypadłszy momentalnie za resztkami wiklinowego płotu, ignorując szalejącego za plecami psa, jął lustrować otoczenie, szukając bezpiecznej, osłoniętej drogi, którą mógłby zajść od tyłu owego… kogoś. Bezskutecznie – teren nie dawał żadnej możliwości skrytego podejścia. A jeśli chowający się za stosem drewna ma łuk lub oszczep… Młodzieniec ścisnął mocniej w garści topór i nagłym skokiem rzucił naprzód ku lewej stronie sągu, pokonując dystans w kilkunastu wyciągniętych susach. Z toporem w wyciągniętych rękach obiegł stos drewna i zobaczył… puste miejsce. Za sągiem nie było nikogo. Krzaki, rozciągające kilkanaście stóp dalej, już na krawędzi lasu, były nieruchome. Nie drgała żadna gałązka, nic nie wskazywało, by ktoś mógł pobiec między drzewa. Zakląwszy w duchu, jął szukać śladów na ziemi. Były – pomieszane ślady stóp, większych i mniejszych, ale nie przybliżyło go to do rozwiązania zagadki. A może po prostu przywidziała mu się ta obecność?
Zwinnoręki wyszedł zaa drzewnego wału i ruszył w stronę chaty. Pies nie ustawał w próbie zerwania postronka, nieustannie zanosząc się charkotliwym ujadaniem. Obcowanie z psami nie było młodzieńcowi obce – Leśni Ludzie hodowali wszak wielkie myśliwskie psy, przydatne podczas polowań. Niestety, wszystkie gesty i komendy, jakimi Zwinnoręki zwykł był się posługiwać, nie wywarły żadnego wrażenia na dunlandzkim psim strażniku. Nie powiodła się również próba postraszenia kundla, co więcej, młody myśliwy sam zaczął czuć respekt przed pyskiem szczerzącym żółtawe kły, ociekającym śliną i pianą. Jedno zdało się oczywiste – pies pilnował zamkniętych drzwi chaty. Zwinnoreki cofnął się o kilka kroków po czym, trzymając poza zasięgiem kłapiącej paszczy, wyszedł na tyły chaty. Strzecha była nadpalona, poprzez dziury wyzierały poczerniałe krokwie. Kilkoma zręcznymi ruchami wspiął się na dach i zabrał za powiększanie otworu. Chwilę później poczuł ostry ból w barku. Poderwawszy głowę dostrzegł stojącego na dole chłopca, może dziesięcioletniego, z którego ręki właśnie wylatywał kolejny kamień. Zabolało, gdy odbił od naprężonego uda.
– Co?! – wyrwało się z ust Leśnego Człowieka. – W odpowiedzi usłyszał niezrozumiałe słowa, zapewne obelgi, wybiegające z ust chłopaka, za którymi nadleciał kolejny kamień, mijając o włos głowę. Starając się nie zważać na ostrzał, powiększał dziurę w dachu. Chwilę później chłopak zniknął mu z oczu, odbiegając na drugą stronę chaty. Zwinnoręki przysiadł nad poszerzonym otworem i zajrzał do środka.

Przed oczami miał mroczne wnętrze izby, z plamach światła wpadających przez otwory w dachu dały się dostrzec drewniane sprzęty i legowisko ze skór, na którym spoczywała jakaś postać Schylił się bardziej, wytężając wzrok. Poniżej spowijającego głowę bandaża widniała blada twarz trzydziestoletniej może kobiety. Głowa poruszała się lekko na boki, lecz szeroko otwarte, nieruchome oczy zdawały się nie dostrzegać niczego.

Skrzypnęły otwierane drzwi. W czworokątnej plamie światła ukazał się pies, długim susem lądując pośrodku izby i z gardłowym warkotem próbując doskoczyć do nóg Zwinnorękiego .
Za psem do wnętrza wpadł ten sam chłopiec, który chwilę wcześniej urządził Leśnemu Człowiekowi bolesne powitanie. Chwycił oparte o ścianę widły i, z trudem unosząc w obu rękach, nastawił groźnie ku siedzącemu na dachu intruzowi.

Zwinnoręki wyprostował się. Uniósł powoli dłoń, dzierżącą topór. Rozluźnił chwyt i broń zniknęła za krawędzią dachu, głuchym stukiem obwieszczając zetknięcie z ziemią. Zdjął przewieszony przez plecy luk, odpiął kołczan i starannie położył na dachu obok otworu.
–Nie mam złych zamiarów – rzekł we wspólnej mowie. Pokazał puste dłonie, po czym, wyciągając z pamięci nieliczne słowa, które zasłyszał od Rogacza, dodał po dunlandzku, wskazując na siebie: – Nie wróg. Nie zły.
Wyciągnął rękę w stronę leżącej.
– Chora?
Chłopak skrzywił się i popatrzył na Rodericka uważniej.
–Dziwne ty Słomiany Łeb! – rzucił łamaną mową wspólną. – Czego kraść chcieć?!
Oparł trzonek wideł o ziemię, i uwolniwszy jedną rekę, sięgnął do karku psa, mówiąc coś po dunlandzku. Zwierzak umilkł i przysiadł przy jego nogach, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z Leśnego Człowieka.
– Ja nie złodziej. Nie. – Zwinnoręki wykonal przeczący gest dłonią. – Ja myśliwy. Gdy są orkowie, wytropię, zabiję. Orkowie byli tutaj? – zatacza ręką koło, wskazując na zgliszcza.
Chłopak pokręcił przecząco głową.
– Forgoil! Słomiany Łeb! – wytknął Leśnego Człowieka palcem. – Nie ork. Forgoil napaść, palić dom, zabijać! Nie ork! – wykrzyczał, a,w jego oczach zabłysły łzy.
Potem przeniósł wzrok na chorą kobietę.
– Matka chory łeb. – powiedział ciszej.
Zwinnoręki zacisnął dłonie na belce. Słowa małego Dunlandczyka zgasiły tląca się w nim iskrę nadziei, że tym razem nie Rohirrimowie są winni spalenia wioski. Starając się dalej mówić spokojnie, rzekł:
– Pozwól zejść. Zabierz psa. Obejrzę matki głowę. Umiem leczyć.
Czarnowłosy chłopiec skinął głowę ocierając nos. Cofnął się i przycupnął pod ścianą, jedną ręką wciąż ściskając widły, a drugą obejmując szyję psa.

Leśny Człowiek zeskoczył do wnętrza chaty. Ignorując powarkiwanie psa, przyklęknął przy posłaniu. Leżącą okrywały postrzępione wełniane koce, spośród których wyglądała tylko była blada, wychudła twarz o ciemnych, zapadniętych oczach i jedna dłoń, zniszczona od ciężkiej pracy. Kobieta poruszyła lekko głową, coś wymamrotała. Zwinnoręki, najdelikatniej jak umiał, odwinął spowijający głowę pas płótna. Zdjęty opatrunek odkrył ślad po uderzeniu jakiś twardym, ale tępym przedmiotem – opuchnięte miejsce, ze śladami otartej skóry. Przesunął po nim dłońmi, próbując sprawdzić stan kości czaszki. Spodziewał się jęku czy nawet okrzyku, ale chora milczała. “ Jakby nie czuła bólu” – pomyślał. Delikatnie, lecz starannie obmacał głowę. Kość wydawała się być nieuszkodzona, ale brak reakcji, owe dziwne ruchy ciała, oczy zdające się nie dostrzegać niczego – nie wróżyły dobrze. Nie rozumiał tych objawów. Może Eliandis by potrafiła…
– Mam zioła. Przyniosę. Opatrzę głowę. – zwrócił się do małego Dunlandczyka. – Ale trzeba lepszych leków. Zabiorę was do moich towarzyszy. Zbudujemy włóki i powieziemy mamę. Nie będzie ja bardzo bolało.
Chłopak poderwał się, potrząsając głową.
– Nie! Musimy czekać!
– Na co czekać? Potrzebuje pomocy – próbował wyperswadować mu młodzieniec
– Czekać na ojca i stara Vess! Mornun czekać z matka! – malec stał już między posłaniem z Zwinnorekim. Jego pies powstał i znów począł warczeć, jeżąc sierść na karku.
– Dobrze – westchnął Leśny Człowiek, wstając i kierując się w stronę drzwi – Poczekaj tu.

Po kilku minutach przed chatą zastukały końskie kopyta i do wnętrza wszedł Zwinnoręki, niosąc wyjęty z sakwy przy siodle woreczek z pokruszonymi ziołami. Malec, nadal siedzący przy posłaniu matki, obserwował w milczeniu, jak dziwny obcy roznieca ogień, zawiesza nad nim kociołek z wodą i sypie od niego zioła.
Po kilkunastu minutach Leśny Człowiek, zmoczywszy w naparze kawał płótna, nałożył na głowę chorej nowy opatrunek. Chwilę siedział w milczeniu, jakby się namyślając, po czym zwrócił się do chłopca, kładąc mu dłoń na ramieniu:
– Odważny jesteś, Mornunie. Pilnuj matki. Czekaj. Wrócę. Bądź zdrów!

Wyszedł przed chatę, gdzie czekał Szron. Chwilę później koń i jeździec mknęli przez wrzosowiska w stronę obozu.


 
sieneq jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem