Gondoryjka skinieniem głowy podziękowała za ten raport. Położyła też dłoń na ramieniu przyjaciela. Ten gest miał dodać im obojgu otuchy.
- Muszę obejrzeć kilka ciał - powiedziała sztywno. - Wtedy powiem wam kiedy mógł nastąpić atak.
Widok nie był miły. Eadweardowa córka nie mogła jednak odwracać wzroku. Kilka ciał w swoim życiu już widziała nawet ofiar brutalnych mordów czy w stanie znacznego rozkładu. I ta wiedza pomogła ustalić jej ile mogą tu leżeć.
Swoimi spostrzeżeniami podzieliła się z resztą.
Zawołany przez Zwinnorękiego Thovis przyglądał się ze zgrozą wszystkiemu. Oczywiście starał się opanować i widywał różne rzeczy, ale nigdy taki widok nie napawał go przyjemnością jakąś. Przemógł się jednak podchodząc do przybysza oraz obecnie towarzysza ich wyprawy rekonesansowej. Po drodze jednak jego uwagę zwróciła strzała. Paskudna rzeczywiście, ale całkiem spora. Może Rogacz będzie miał pojęcie, czyja to. Ale póki najpierw potrzedł do wołającego go Zwinnorękiego.
- Znalazłeś coś? - zaczął się przyglądać. Hm, trochę zatartych sladów kopyt koni niewątpliwie rohańskich eoredowych oraz lżejszych koników Wulfringów.
- Nasze - stwierdził choć trochę niepewnie. - Nasze koniki - powtórzył już pewniej oceniając kształt kopyt. Ja znalazłem tylko strzałę. Trochę dziwaczna. Może Cadoc rozpozna…
Rozejrzał się, jak tylko spostrzegł blisko miejscowego wojownika, po prostu pokazał mu strzałę. Zresztą pewnie także Zwinnoręki chciał zapoznać Cadoca ze swoim znaleziskiem.
- Myślisz, że byli tu jeźdźcy marszałka? I że to oni wybili...? - odetchnął kilka razy głęboko, i juz spokojniejszym głosem dodał: - Chodźmy do Rogacza i pani Eliandis.
- Nie Wulfringów - rzekł Rogacz zagadnięty o strzałę - I na pewno nie Dunlandczyków. To robota orków.
Przyjrzał się grotowi bliżej przykładając go do dłoni by na jej tle dostrzec na nim burą smugę starej krwi.
- Ktoś został tą strzałą zraniony. Może ktoś z tutejszych. A może Rohirrim. To dobra strzała. Naszym myśliwym zdarza się dorwać czasem gdzieś jakiegoś orka łucznika. I nie zostawia się wtedy takich strzał na zmarnowanie. To ubogi lud. Wszystko się przydaje.
Odłożył strzałę niechętnym wzrokiem przyglądając się śladowi końskiej podkowy. Czoło miał zmarszczone, a wyraz twarzy może nie niepewny, ale w jakiś sposób rozdarty. W jakimś odruchu położył dłoń na ramieniu gdzie chwilę temu dotknęła go Eiliandis po czym odetchnąwszy, znów się odezwał:
- Nie wiemy co tu zaszło. Możemy się domyślać. Ale donikąd nie doprowadzi to ani nas. Ani tych biedaków. Zapewnijmy im spoczynek. Przenocujmy gdzieś w oddali. A z rana ruszymy tropem uciekinierów.
Thovis skinął. Również bowiem nie chciał pozostawić tego.Przyzwoici ludzie tak nie robią, a on uważał się za przyzwoitego.
- Tak, zróbmy tak - zgodził się z Rogaczem. - Ale jeśli to orki oraz rzeczywiście gdzieś tutaj grasuje zgraja owych stworów, to musimy się mieć na baczności i jeśli spotkamy jakichś ludzi, czy to mieszkańców, czy wędrowców, czy plemię, musimy ich ostrzec na wszelki wypadek.
Słowa Rogacza przywróciły Zwinnorekiego do rzeczywistości. Rozluźnił pięść, w której nieświadomie ściskał zawieszoną na szyi monetę ze skaczącym koniem.
- Tak - przytaknął. - Zajmijmy się ciałami. A potem opuścimy to miejsce.
- Zbierzemy drewno na stos? - zatoczył ręką koło wskazując na ocalałe z pożogi resztki drewnianych zabudowań.
- Tak, tak trzeba - stwierdził Rohirrim i wziął się za wspomnianą robotę. Przy wpółspalonych chatach z zapadniętymi dachami, uszkodzonymi ścianami musiało być bardzo wiele drewna, które można było wyciągnąć po prostu siłą ramion bez jakichś skomplikowanych czynności.
Eiliandis bynajmniej nie zamierzała stać z boku gdy mężczyzni wyciągali i przenosili większe bale na by zbudować stos. Ona mogła pozbierać mniejsze drewniane elementy. Co też uczyniła.
Zbierała i znosiła w wyznaczone miejsce to wszystko co dała radę unieść, a co nadawało się do spalenia. Starała się przy tym nie patrzeć na ciała, które leżały wszędzie a także nie myśleć o tych nieszczęśnikach.
***
Stos ciągle płonął gdy Bractwo postanowiło poszerzyć obszar poszukiwań o okolicę. Udało się tym samym potwierdzić choć w części zeznanie kapitana Rohirrimów. Uciekinierzy z wioski zatrzymali się na bagnach. I jak Rogacz podejrzewał wrócili po dobytek po oddaleniu się najeźdźców. Jednocześnie zaś choć w innym miejscu znaleźli ślady zgrai orków, która zdawała się zdążać do Gór Białych.
- Nie umiem powiedzieć w jakim kierunku odeszli uchodźcy. Ale orkowie ruszyli do swoich nor. - wskazał dłonią majaczące za widnokręgiem białe szczyty - Możemy za nimi iść i języka złapać. Albo szukać kolejnej osady gdzie pewnie ktoś z uciekinierów schronienie u krewnych znalazł. Radźcie.
Mężczyzną wyraźnie targały jakieś emocje, które starał się skrzętnie skrywać. A dławiący dym, który czuć było nawet tutaj, zapewne nie pomagał w otrząśnięciu się z nich i chłodnym przemyśleniu tego co znaleźli.
- Uważam, że powinniśmy ruszyć w kierunku następnej osady - powiedziała spokojnie gondoryjska uczona. Choć serce i ludzkie odruchy podpowiadały jej, że ofiary tej napaści mogły potrzebować pomocy, to jednak rozum mówił, że należy wykonać zadanie, którego się podjęli. Jeżeli trafią na jakiś uciekinierów, to im z pewnością pomogą. Ale zbaczanie z własnej drogi, zwłaszcza gdy w okolicy mogły być orki, nie było najmądrzejsze.
Te wszystkie uczucia malowały się dość wyraźnie na jej obliczu.
Podążanie za śladem orków nie przybliży nas do celu misji - Zwinnoręki odwrócił wreszcie wzrok od płonącego stosu i spojrzał na towarzyszy - Nie zbaczajmy z obranej wcześniej ścieżki. A gdzie ona nas zaprowadzi… - potrząsnął głową.
- Mnie się wydaje, że mamy swoje zadanie, jeśli zaś uda się przy okazji ostrzec lub komuś pomóc, to tylko się ucieszę - właściwie nastoletni Rohirrim zgodził się ze swoimi towarzyszami.
- Nasza misja - warknął Rogacz tak jakby owe słowa były mu w ustach łyżką dziegciu - Nasza misja to iść do patronów tych ludzi - wskazał na płonące stosy - I powiewając konikiem na kijku powiedzieć im, że Marszałek Eogar chce układów. Wiecie jaką odpowiedź poślą mu wodzowie klanów, jeśli wieść się rozniesie, że tej rzezi dokonali Jeźdźcy? Nasze głowy. Nie mamy niczego dla klanów. I niczego nie wiemy. Ścigając orków konno dowiemy się na czym stoimy. A zawszeć to pożytek ścierwo to przytępić. Każdy ork mniej to korzyść dla obu stron… Powinniśmy tą drogą pójść.
Uspokoił się trochę i wziął kilka głębszych oddechów, po czym kontynuował.
- Wspólny wróg to jedyna nasza szansa. Jedyne co może połączyć zwaśnione strony. Jeśli orkowie wzięli niewolników to uwolnieni dadzą świadectwo naszej i króla dobrej woli.
- Miotamy się niby patyk w strumieniu, gdy nurt wody go niesie, a co głaz czy korzeń napotka, a to w lewo, a to w prawo odbija - młodzieniec pokręcił głową, patrząc w ziemię. Z tonu jego głosu przebijało przygnebienie i zniechęcenie. - Prawda jest, że chetniej bym ruszył śladem owych orków i ściął kilka łbów, niż gadaĺ z pobratymcami tych pomordowanych ludzi. Ale czy idąc tym tropem dowiemy się więcej... jeśli orkowie nie wzięli jeńców albo ich zabili, orcze głowy nic nam nie powiedzą. Czasu może dużo minąć i wieść o tym, co tu się wydarzyło nad wyprzedzi i wokoło rozniesie. Nie ma tu dobrej drogi.
- Może rację masz mości Rogaczu - zastanawiał się Rohirrim. Faktycznie wszak mający odpowiednie umiejętności oraz eksperiencję miejscowy człowiek mógł rzeczywiście odczytywać prawidłowo myśli swoich współplemieńców. Nastoletni jeszcze wojownik nie chciał się spierać ze starszymi. - Sierdzić się nie ma o co, wszak właśnie rozprawiamy, jak najlepiej wykonać zadanie, a skoro podjęliśmy się go nie odrzucając na początku to honor i uczciwość nakazują podjąć jak najlepszą próbę wykonania. Któż wie, czy szlak, który ty proponujesz nie jest najlepszy. Mnie generalnie przekonałeś, że to może być poważny argument. Ale jeśli jest to możliwe, chciałbym jeszcze zatrzeć ślady moich rodaków. Być może ktoś bowiem odkryje kopyta owych koni, a ominie tropy orcze.
- Nie - powiedziała twardo Eiliandis. - Jeśli twoi pobratymcy nie mieli nic wspólnego z tą rzezią, to nie macie się czego obawiać. Jeżeli natomiast mają i ktoś zobaczyłby, że starasz się to ukryć, to mielibyśmy nie lada problemy.
- Przykro mi, ale pogłoski nie działają tak, jak mówisz. Mój ojciec jest pieśniarzem dworskim, więc świetnie wiem, że plotki oraz przypuszczenia potrafią być istotniejsze niźli cokolwiek faktycznego. Po wtóre, nie ma tutaj nikogo oprócz nas. Oczywiście rozumiem obiekcje oraz nikogo nie nakłaniam, jeśli nie chcecie pomóc, ja to zrobię sam - odparł kobiecie. Sprawa była prosta, przynajmniej dla niego. Istotne bylo wykonanie zadania, które przy okazji mogło się przyczynić do uspokojenia pogranicza. Oczywiście każda strona miała rachunki krzywd, Rohirrim nie czynił ze swoich rodaków miłośników pokoju. Ale obecnie, jeśli była na taki szansa bezsensem było pozostawianie śladów mogących świadczyć o zaangażowaniu jeźdźów. Nie tylko nie pomogłoby to misji, ale również własnie to mogłoby ich samych narazić na niebezpieczeństwo, jesliby ktoś wysnuł takie wnioski. Wszak oni sami mogliby zostać wzięci za szpiegów Rohanu. Thovis zdawał sobie oczywiście sprawę, że nie jest w stanie oczyścić całego terenu, ale mógł po prostu przejść się oraz usunąć takie, które ewentualnie rzuciłyby się jakiemuś przyszłemu wędrowcowi. Zakładał, że resztę załatwią czas oraz wiatrzysko, czy wszelakie deszcze.
Z miny Cadoca uszło niezdecydowanie, a jego miejsce na powrót zajął ponury i lekko kpiący wyraz wykrzywionych ust.
- Czyń jak uważasz Thovisie. Ale pamiętaj, że to miejsce rzezi. - Głową machnął ku wiosce - I jeśli Rohańczycy jej winni to zacierając ich ślad przyjmujesz tę winę na się. A ja tego nie zmilczę. Zostaniemy tu do zmroku. Skoro świt ruszamy wzdłuż strumienia szukać kolejnej osady.
Raz jeszcze rzucił okiem w kierunku białych szczytów, po czym ruszył rozejrzeć się po wrzosowisku celem znalezienia najlepszego miejsca na noc.
- Rozumiem, że jeśli jednak to nie Rohirrimowie są winni, a tego na tą chwilę nie wiemy, a ktoś wyciągnąłby taki wniosek i na granicy znowu by się zagotowało, to co wtedy? - ozwał się Rohirrim do wychodzącego miejscowego. - Pamiętam, że to pobojowisko. Nie mogę pomóc poległym, ale mogę pomóc żywym i tak też czynię mając nadzieję, że choć trochę konflikt ów osłabi się. To dokładnie czynię zacierając ów ślad, tyle i tylko tyle. Winy zaś niech na siebie przyjmują winni, albo ci, którym niespecjalnie zależy na pokoju. Nie jestem żadnym z nich. Skoro zaś i król nasz i marszałek pragną tutaj rozejmu, chcę czynić tak, aby to się stało. Jeśli poda mi ktokolwiek konkretny argument, że czyn ów osłabi szansę na pokój, wtedy zaniecham owego. Słucham więc - mówił konkretnie oraz poważnie zastanawiają się, czy nie wracać, bowiem zarówno Cadoc, jak Eiliandis zachowywali się, jakby mieli gdzieś polecenie marszałka oraz samego króla. Cadoc zaś wprost groził również jemu. Wcześniej Rohirrim myślał, że owa grupa to poddani Rohanu, choć innego rodu, teraz jednak okazuje się, iż swoimi ścieżkami maszerują, które czasami mogą pasować rohańskim, ale czasami nie. Chyba nooooooo może cosik niewłaściwie zrozumiał.
Dunlandczyk zatrzymał się w pół kroku, spojrzał na Rohirrima i odparł.
- Nie dam Ci żadnego argumentu. Sądzę, że masz rację. Zatarcie śladów Rohirrimów według mnie może tylko misji pomóc. Ale za cenę, której ja nie zapłacę. Bo spać bym nie mógł. I jeśli to Rohirrimów dzieło to kryć ich nie będę. Wergild jest od tego. - Po czym znów się odwrócił - Ale nie wzbraniam ci niczego.
- Skoroś Thovisie taki pewien, że to nie twoi są odpowiedzialni za to - Eiliandis zatoczyła rękę półokrąg by wskazać na zniszczenia. - To pomysł Cadoca by ruszyć orczymi śladami nabiera teraz głębszego sensu. I misji to pomoże. I uspokoi nasze sumienia - uczona spojrzała na pozostałych dwóch towarzyszy. - Nadłożymy zatem trochę drogi i czasu. W słusznej sprawie to wszystko.
Jasnym było, że Thovis nie mógł tak łatwo przyjąć do wiadomości, że ktoś kogo zna, podziwia i szanuje mógł się takich strasznych rzeczy dopuścić. Pozostałej dwójce taka myśl łatwiej przychodziła. Zwłaszcza, że sami doświadczyli zajadłości i pamiętliwości mieszkańców Rohanu.
- Nie wiem, czy to Rohirrimowie - przyznał rozkładając ręce. - Jestem przekonany, że nie, ale - wahał się - noooo może być różnie. Krwi pogranicznej wiele popłynęło - poprawił się zaraz. - Tego nie zrobili Rohirrimowie… raczej - westchnął. - Nawet jeśli, choć nie wierzę w to, ale nawet jeśli… - znowu westchnął. - Ja po prostu uważam, że jakkolwiek było, to największą szansą na pokój jest to, jak chcę postąpić. Król chce pokoju, marszałek chce pokoju, ale pokój to coś, co może zostać zburzone plotką, jakąś informacją, prawdziwą czy nie i potrafię sobie wyobrazić, że im zajadlejsze walki na pograniczu, tym więcej może się takich wsi wydarzyć. Nie jestem przyjacielem tutejszych, ale takich widoków jak sprzed chwili nie życzę nikomu. Pewnie tak, jak mówił Cadoc, każdy musi wewnątrz własnego sumienia rozstrzygnąć, co czynić warto. Może łatwiej mi niż wam, bowiem dla mnie były to rozkazy zwierzchników, dla was bardziej ni to polecenie, ni propozycja. Ruszam więc przeto zająć się wspomnianymi tropami - Rohirrim jak zadeklarował, tak postanowił uczynić, zaś jeśli kwestia ruszenia była problemem, to zadeklarował już swoje poparcie dla Cadoca.
- Gdy uchodźcy innym opowiedzą o owej rzezi - a pewnie tak się stanie, jak tylko do pierwszej osady dotrą - to wieść się zapewne rozniesie jak pożar pośród suchych traw. Tak i zacieranie śladów wiele zapewne nie pomoże… ale też i nikomu już nie zaszkodzi. - leśny człowiek z rezygnacją potrząsnął głową. - Zróbmy, co konieczne i opuśćmy co prędzej to nieszczęsne miejsce.
Miał rację, tak mogło być. Ale mogło się zdarzyć również inaczej. Przeto Thovis po prostu ruszył starając się zacierać te tropy końskie, które najbardziej wpadły mu w oko. Samo zatarcie nie było trudne, ot, tam gdzie koń rohański stanął, można był rozgrzebać butem, albo coś takiego.
***
W niedługi czas później drużyna opuściła zgliszcza osady. Mila za milą zapuszczali się w ziemie Dunlandu. Rozmawiali niewiele, wymieniając zdawkowe uwagi podczas rzadkich i krótkich postojów, gdy zaszła potrzeba ustalenia dalszego kierunku marszruty.
Zwinnoręki jechał przygarbiony - kołysząca się na szyi moneta ze Skaczącym Koniem zdawała się po wielokroć cięższa niż zazwyczaj, rzemień dziwnie niewygodnie ocierał skórę na karku. W nozdrzach wciąż czuł słaby, gorzkawy zapach spalenizny - rzecz dziwna, wszak dym nie mógł dotrzeć aż tak daleko.
- „Musiał smród w kaftan i płaszcz wsiąknąć - pomyślał. - Trzeba będzie wyprać, jak się okazja nadarzy.”