Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-11-2023, 12:55   #14
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



************************************************** *************************************************
FOCHY LARRY'EGO
************************************************** **************************************************

Ann patrzyła sceptycznie na magów i otrzymaną wizytówkę.
- To towarzyska wizyta? Chcecie nas dołączyć do swojego gangu?
- Interesy. - stwierdził mag i podrapał się po głowie. - Sprawa jest trochę skomplikowana.-
- Jesteśmy pośrednikami.- wtrąciła Marge.- Oeil du futur zleciło nam robotę w ich imieniu.
- Ponoć macie tu nawiedzony dom, czy coś w tym rodzaju.- dodał Herb.
- Mówicie o nawiedzonym szpitalu? Cóż, w nim dzieją się dziwne rzeczy z czasem i przestrzenią, a do tego różne kreatury czasem wychodzą.
- O to to to. - rzekł Herb z uśmiechem, a Toreador zapytał. - Zamierzacie to naprawić?
- Nie. Nic z tych rzeczy. Mamy się przyjrzeć i wynająć posiadłość jak najbliżej szpitala. Fundacja wpadła na pomysł umieszczenia tu stałego rezydenta. Nie wiem czemu.- odparł dyplomatyczne Herb, a Marge dodała chichocząc. - Ściągnęli rozwiązanie od Księcia Nowego Jorku.
- Teraz to miejsce będzie też więzieniem dla magów? - Ann westchnęła.
- Raczej miejscem wygnania.- wyjaśniła Marge, a Herb wtrącił.- To w sumie nie nasza sprawa. Ot załatwiamy im przysługę nie wtrącając się w ich sprawy.
- I na pewno nie podglądamy ich elektronicznej korespondencji, gdy nam się nudzi.- dodała z szerokim uśmiechem Marge.
- Piszą o czymś pikantnym? - zapytała Ann.
- Tak. Jeśli lubisz rytualne orgie, to mają tam parkę Kultystów Ekstazy… wróżą za pomocą wyuzdanego seksu. Serio. - uśmiechnęła się zadziornie Marge i zwróciła do Herba.- Dlaczego my nie mamy Kultystów Ekstazy w naszych szeregach?
- A daliby się namówić na seks za Vitae? - zapytała poważnie.
- Możliwe.- zastanowiła się Marge.- Kultyści są często mocno rąbnięci.
Herb i William niemal jednocześnie spojrzeli w górę z politowaniem słysząc słowa swoich protegowanych.
Ann natomiast była zadowolona.
- I tylko po to tu przyjechaliście?
- Obejrzeć szpital i znaleźć chatę dla tego pechowca. Twój… towarzysz jest przy okazji jedynym deweloperem w okolicy wartym uwagi. - wyjaśniła Marge.
- No więc… proponuję wsiąść w auta i ruszać. - rzekł Toreador.- Ann dołączysz do nas?
- Jasne. Przynajmniej coś ciekawego będzie się działo i nie spróbuje mnie zjeść. - odparła Ann.



Zimowa podróż do szpitala była trudna. Co prawda do przybytku prowadziła droga, niemniej zapomniana przez lata i nigdy nie odśnieżana. Dobrze, że przynajmniej nie padało jak wczoraj.
Szpital stojący na wzgórzu wyglądał nadal upiornie i nadal miało się wrażenie, że coś jest z budynkiem nie tak. Że poszczególne kąty i cienie były nienaturalne.
Magowie po opuszczeniu swojego auta zabrali się… za coś.
Marge filmowała budynek swoją komórką, a Herb wbił w śnieg dwa kijki narciarskie i rozwiesił pomiędzy nimi siatkę do gry w siatkówkę i okadził ją dymem z cygara. Po czym sięgnął do kieszeni i spoglądając zza siatki na budynek coś co chwila notował.

Ann patrzyła kobiecie przez ramię, z ciekawością obserwując jej działania. Budynek przypatrywany przez rozstawioną siatkę wydawał się bardziej upiorny, bardziej nienaturalny… bardziej wyjęty z horroru klasy B. Dostrzegała jednak także coś jeszcze.. świetliste znaki wirujące w powietrzu, przypominające… glify z kart tarota Vincenta. Tworzyły one coś w rodzaju pierścienia otaczającego to miejsce.

- Co robisz? - zapytała Ann.
- Sprawdzam czy wszystko tu działa jak powinno, czy pieczęcie ograniczają ten mały problem do tego miejsca jedynie. - wyjaśnił Herbert.
- A ona? Filmik nagrywa? - wskazała na dziewczynę z komórką.
- Ona ma swoje metody, ja mam swoje. Ona się uczy.- wyjaśnił Herb.
- Czyli używacie innych zaklęć. - zgadywała.
- Innych metod do podobnych wyników.- przyznał mag zajęty swoją robotą.
- Czyli tak naprawdę magowie nie uczą się magii…
- Nie uczą się sztywnych reguł, niemniej wiele należy poznać. Jeśli umiesz wkroczyć do Umbry, lepiej ją znać na tyle by wiedzieć co tam czeka. - rzekł Herbert i wskazał na siatkę.- To… to jest detal, mój sposób na zajrzenie do pobliskiego wymiaru. I mogę nauczyć ogólnie jak się do tego zabrać. A uczeń sam musi dopracować swoje detale, dobrać przedmiotu ułatwiające mu użycie magyii… z czasem jeśli osiągnie mistrzostwo, nie będzie potrzebował nawet takich rekwizytów. Wystarczy sama wola i znajomość Sfery.
- Mógłbyś mnie też nauczyć? - Ann spojrzała z błyskiem w oczach, jakby nie mogła uwierzyć nikomu wcześniej.
- Nie bardzo… - odparł mężczyzna i dodał. - Ale może… Strix? Nie wiem tylko czy… wiesz, Anarchy może łatwiej dzielą się wiedzą, ale nadal niechętnie szkolą nieswoich potomków.
- Ja nie znam swojego Stwórcy. Porzucił mnie. - mruknęła - Ale ten inny mag twierdził, że moje moce czerpią z Umbry, więc chyba mógłbyś z tym pomóc, nie? W sumie to to samo, co uczyć maga.
- Naprawdę? - zapytał retorycznie Herbert zerkając na dziewczynę.- No to pierwsza lekcja, sięgnij w siebie głąb, sięgnij do awatara i odpowiedz mi jaki rekwizyt koresponduje z twoją ścieżką… z twoim stylem? Jakie przedmioty rezonują z twoją magyią?
Ann skrzywiła się.
- A jak wygląda Avatar?
- Jak… wszystko. Jest bytem który mówi do ciebie, prowadzi cię ku oświeceniu. Jest odbiciem twojej duszy. Widzisz moja droga, ty możesz czerpać z Umbry i jak każdy wampir czerpiesz moc z wypitej krwi, ale prawdziwy mag… my czerpiemy moc z naszej duszy. Tego cię więc nie mogę nauczyć. - wyjaśnił Herbert.
Dziewczynę wyraźnie to zasmuciło. Spojrzała w ziemię i czekała w milczeniu.
- Strix jest taka jak ty… jest wampirem, dość potężnym, jest anarchem więc… nieszczególnie się przejmuje tajemnicami klanowymi. - wyjaśnił tymczasem Herb. - Może więc coś cię nauczyć. Inna kwestia to to czy będzie jej się chciało.
- Jestem z innej sekty. Camarilla może nie popuścić komuś kontaktów z Anarchami.
- Na przykład swojemu księciu?- zaśmiał Herb i dodał. - Anarchy to nie Sabat. W Stanach są tolerowani. A ty jesteś mała szprotka… kto by tam zwracał uwagę.
- Może... Kiedy znowu będę mogła wrócić do miasta.
- Może. - przyznał z uśmiechem Herb i wrócił do badań.

- Gdy wy tak sobie ćwierkaliście, ja już skończyłam. Może więc skończymy odmrażanie sobie tyłków tutaj i obejrzymy posiadłość! - krzyknęła głośno Marge.
- Zazdrosna... - burknęła Ann.
- Zmarznięta… nie wszyscy tutaj są odporni na zimno.- odparła w odpowiedzi magiczka. A Herbert dokonał ostatnich “pomiarów”, zapisał wyniki i zabrał się za pakowanie swoich klamotów z powrotem do auta.

- I coś odkryliście? - zapytała Ann.
- Że nasz poprzednik… całkiem nieźle sobie poradził. Jego zabezpieczenia trzymają to magiczne skażenie w szachu. - stwierdziła Marge zerkając na fotki.
- Tak. Możemy się stąd zwijać. Obejrzymy jeszcze lokum i wracamy do domu. Podeślemy dokumentację i zaliczkę do kancelarii. Mag od Oeil du futur przyleci do końca tygodnia, może w następny.- wyjaśnił Herbert.
- Klucze będą czekać na niego w kancelarii.- odparł uprzejmie Toreador i wzorem dwójki magów wsiadł do samochodu.



Urokliwa posiadłość przypominała Ann pqdomek sekty. Ten sam rozkład pokoi. Podobny ogródek. Była i piwniczka na wino w miejscu… składania ofiar. Magowie rozglądali się ciekawie po pustym budynku i komentowali jego stan. Herb co jakiś czas, coś notował. A Marge zerkała przez komórkę.

Ann wodziła wzrokiem za magami.
- A czy nasz Książę zgodził się na uczynienie jego Domeny miejscem wygnania dla tego maga?
- Sprawy magów nie są sprawami wampirów.- wyjaśnił William z uśmiechem. - Gdyby nie to, że to ja im wynajmuje lokum, to byśmy się nie dowiedzieli o tym… fakcie.
- Akurat akcje magów namieszały mocno w wampirzym Nowym Jorku. - przypomniała Ann.
- Mówisz o Cyrilu? - spojrzał na Ann dodając.- Cyril jest dużym chłopcem i dorosłym Kainitą. Sam odpowiada za swoje czyny. Może i nie powinien bratać się z magami i kombinować nad tym, by odzyskać to czego mieć nie powinien… ale ostatecznie sam sobie jest winny. Nikt go nie zmuszał.-
Caitiffka mruknęła pod nosem niezadowolona.
- Rzecz w tym, że gdybyśmy byli głupi i powiedzmy wypowiedzieli ich loży wojnę…- wzruszył ramionami William.- I nawet gdyby Camarilla wyszła z niej zwycięsko, to byłoby to pyrrusowe zwycięstwo.
Ann spojrzała na magów i zwróciła się do nich.
- Wszystko pasuje?
- Na to wygląda. - przyznał Herb z uśmiechem i spojrzał na magiczkę. - Jak tam z twojej strony?
- Odczyty…- nim dokończyła, rozbrzmiała głośno komórka Ann, a ta przeprosiła i spojrzała na telefon, po czym odebrała odchodząc lekko.

***

- Hej, gdzie jesteś?- zapytał szeryf.
- Z Williamem, pokazujemy magom jego posiadłości.
- Jakiś konkretny powód tego pokazu? - zapytał Joshua.
- Magów zainspirował pomysł Księcia Nowego Jorku i mają nam podrzucić kogoś.
- No cudnie… zapewne jakiś frustrat lub nieudacznik. - westchnął szeryf. - Ale to już ich sprawa. Ty jesteś zajęta?
- Nie, nie. A jaka sprawa?
- Rozmawiałem już z Larrym i Garrym… teraz twoja kolej na raport. Podaj adres, przyjadę po ciebie.- odparł szeryf.

***

- Przyjedzie po mnie Joshua. Mam mu raport złożyć. - Ann wyjaśniła Williamowi, gdy powróciła do reszty po przekazaniu Księciu adresu i zwróciła się do magów - A co z tymi odczytami?
- Wszystko w porządku, żadnych dziwactw.- stwierdziła Marge i zapytała zaciekawiona. - A co to za raport?
- Z tego jak wczoraj trójkę z nas prawie ubiły potworki, co wytrzebiły anarchów obok. - wyjaśniła.
l- No to macie ciekawych sąsiadów. - oceniła magiczka wracając do swojej roboty.
Tymczasem Herb zaczął rozmawiać z Toreadorem o metrażu, dostępie do mediów i cenach za nie, wywozie śmieci… takie tam nudne detale. Nic więc dziwnego, że widok nadjeżdżającego wozu policyjnego napełnił Ann ulgą.



Joshua przyjechał sam i czekał w samochodzie. Gdy wsiadła, rzekł z uśmiechem.
- Jadę zajrzeć do Róży. Podrzucić cię gdzieś po drodze? - zapytał ruszając.
- Nie mam na razie planów. Do Larry’ego bym pojechała, choć może też w Róży będzie.
- Ok… to podrzucę cię do Larry’ego.- zgodził się z nią Joshua i zerknął na dziewczynę.- Niemniej Róża bliżej, więc tam najpierw.-
Przez chwilę milczał, nim rzekł.- No więc… opowiadaj od początku co się tam stało.
- Najpierw natrafiliśmy tylko na martwe ghule i jedną wampirzycę. Wyssane z krwi. Myśleliśmy, że to Sabat. Larry odwalił Larry’ego i poszedł szukać guza. - westchnęła - Wilki Garry’ego czegoś się bały... Usłyszeliśmy strzały i krzyki Larry’ego, a gdy tam poszliśmy... - przełknęła ślinę - Trzy bestie pożywiały się na powalonym Larrym. Okryłam teren ciemnością, aby go wyciągnąć po przepłoszeniu bestii.
- Garry wspominał o ciemności, która cię pochłonęła.- potwierdził jej słowa Joshua.
- I tak bestia na ślepo prawie rozpłatała mnie... Ale udało się uciec z Larrym. Bestie goniły nas i musieliśmy bronić się granatami z wozu. Cieszę się, że nie wpadłam w panikę, a było blisko…
- Możesz opisać jak wyglądały? I czym według ciebie były te stwory?- zapytał szeryf.- I co potrafiły.
- Jeden... Mówił do mnie. - opisała wygląd bestii - Umiały... Znikać jak... Wilkołaki.
- Jak Nosferatu…- poprawił ją Kainita wyraźnie zmartwiony. -... znikać jak Nosferatu.
- To były wampiry? - zapytała - Szczerze to... Byłam zbytnio w tym strachu by myśleć…
- To kiedyś były wampiry… tak przypuszczam. - westchnął Joshua.- Sądząc z opisu ich wyglądu… Nosferatu. To… widziałem podobne przypadki na wojnie.-
Spojrzał na Ann.- Tak kończą Kainici, którzy poddadzą się swojej wewnętrznej Bestii… ulegają zezwierzęceniu. Tyle że nie powinni być tak potężni, nie powinni mówić… z drugiej strony…-
Wzruszył ramionami. - Zwykle taki upadek zdarza się młodym niedoświadczonym wampirom. Tym razem… chyba mamy do czynienia ze sforą draugów powstałą z potężnych Śmierdzieli. Bardzo rzadki przypadek.
Ann spojrzała w dłonie.
- To się dzieje, jak działasz jak Sabat?
- O tak… w Sabacie zdarza się to często. Większość nowo narodzonych Kainitów tak kończy. Albo martwa, albo zatraca się w Bestii i na końcu zostają zabici.- odparł sarkastycznie Joshua.- Wspaniały idealistyczny Sabat uwielbia takie przesiewy kandydatów. Tyle że tu mówimy o młodych i niedoświadczonych wampirach. Stają się bezmyślnymi bestiami skupionymi na zabijaniu i zbyt skupionymi na głodzie, by stosować finezyjną taktykę, ale… tu pojawia się problem…- Joshua spojrzał na Ann.- … czytałaś już to co ci Nadia podrzuciła?
- Tak. - Ann słuchała Joshuę z fascynacją.
- To już zapewne wiesz kim był ojciec klanu Nosferatu nim został przeklęty przez Kaina? Łowcą. Idealnym myśliwym. I dzieci jego odziedziczyły te talenty.- westchnął Joshua.- Konsultowałem tę kwestię z Nadią i wysnuła teorię, że potężne Nosferatu nawet po utracie człowieczeństwa, mogą zachować część inteligencji… ale przede wszystkim wtedy talenty ich praojca wyjdą na wierzch. Mamy problem. W pobliżu naszej domeny krąży sfora łowców, pozbawionych moralności i skrupułów, za to z instynktami idealnych drapieżników.
- To też na drodze do Nowego Jorku. - przypomniała.
- Widocznie rozsmakowały się w wampirzej krwi.- stwierdził ponuro Joshua.
- I co teraz?
- Krwawe Łowy będą… pewnie wraz z gośćmi z Nowego Jorku. - rzekł Joshua. - Tak stanowi prawo. Tylko najpierw trzeba całą sprawę zbadać, by łowcy nie zmienili się w zwierzynę.
Wyraźnie możliwość krwawych łowów jeszcze bardziej zafascynowała dziewczynę.
- To może być super…
- Gdybyśmy polowali na jednego słabego pechowca… to może… ale sama widziałaś co się stało. Sama ledwo przeżyłaś. Pomyśl, czy rzeczywiście będzie to super. Ta sfora wymordowała gniazdo anarchów, doświadczonych w boju potomków klanów Brujah i Gangrel. - ocenił chłodno Joshua.- To z pewnością nie będą zwykłe łowy.
- Nowy Jork musi więc przysłać sporo mocnych…
- Larry był mocny i zadufany w sobie… i prawie zginął.- ocenił cynicznie szeryf. I wzruszył ramionami. - Zresztą pomyśl… na pewno przybędzie Locarius Gorgon. A jest tylko jednym z tych bardziej stabilnych ogarów klanu Malkavian i samego Księcia. Są gorsi… i oni też przybędą.
- Przynajmniej poznam więcej ekosystemu Nowego Jorku.
- No… Grozę i jego chłopców na przykład.- stwierdził ironicznie szeryf.
- W Stillwater mam inny status niż w Nowym Jorku.
- Niemniej tutaj Pawlukow może uznać swój kaganiec za luźniejszy.- westchnął cicho Joshua.- I tak źle, i tak niedobrze.
- Najwyżej przyjdzie mi schować się u Nadii czy w Róży... - westchnęła.
- Bardziej… u Nadii.- ocenił szeryf, a nagły ryk silników zagłuszył resztę jego słów.

Wjeżdżając południową odnogą, na główną drogę… minął ich konwój potężnych białych ciężarkówek na dużych kołach. Po lewej stronie oznaczonych logo miejscowej kopalni. Były ich trzy i poruszały zaskakująco szybko jak na tak ciężkie pojazdy.
- Co do…- podsumował ten widok książę Stillwater.
- Rozwijają się... - mruknęła zaskoczona.
- Wedle informacji jakie uzyskaliście… raczej rozbudowują tu placówkę. - ocenił szeryf przyglądając się odjeżdżającym od nich pojazdom.
- Niemniej nie łamią przepisów drogowych. - ocenił i wzruszył.- Nie mam ich za co zatrzymać.
Ann spojrzała oceniająco na wóz.
- A typowa kontrola trzeźwości? Papierów?
- Założę się że są trzeźwi jak jankes na widok teściowej i wszystkie papiery mają w absolutnym porządku. - stwierdził szeryf i włączył syrenę biorąc się za wyprzedzanie pojazdów.
Po czym dał im znak by zjechały na pobocze.
- Musisz się przecież upewnić. Dobrej zabawy. - mruknęła do Joshui, sama zostając grzecznie na miejscu.

Pojazdy zatrzymały się. Szeryf wysiadł. Z każdej ciężarówki wysiadł kierowca. Ten sam typ. Łysy, wysoki i zbudowany jak szafa trzydrzwiowa. Rysy ich nieco różniły się detalami. Niemniej i tak było coś w nich nieludzkiego, tym bardziej że ci trzej byli w tych samych kombinezonach.
Joshua podszedł do pierwszego i zaczął z nim rozmawiać. Ann nie słyszała o czym, ale kierowca wydawał się mrukiem odpowiadając tylko półsłówkami.
Potem skuliła się odruchowo na siedzeniu. Ktoś wysiadł. Mężczyzna… wysoki i przystojny. W czarnym garniturze… i czerwonym krawacie. Obudził paniczny lęk drzemiący głęboko w Ann. Jakby napotkała potężniejszego od siebie drapieżnika. I zdecydowanie nie chciała być przez niego zauważona.
Wspomnienia...
Ann zastygła, okryta cieniem i osłoną niewidzialności.
Joshua też coś poczuł, ale umiał ukryć lęk za maską profesjonalizmu i arogancji. Rozmowa z mężczyzną w czarnym garniturze wyglądała dość… groźnie. Obaj próbowali zdominować się spojrzeniem nawzajem. I mimo wymuszonych uśmiechów… czuć było w powietrzu atmosferę zagrożenia. Ostatecznie Joshua machnął ręką i ruszył do radiowozu. Trójka kierowców unisono wsiadła do ciężarówek. A po nich mężczyzna w garniturze wsiadł do pierwszej z nich.
Brujah poirytowany wsiadł do samochodu i ruszył w milczeniu.

- To był on, to był on... - wydusiła z siebie Ann z jakiej spadła osłona. Wydawała się być jak struchlałe ze strachu zwierzątko.
- Mhmm… nie wiem czym był on, ale z pewnością nie był człowiekiem. Jego… “ludzie” też nie. - burknął Joshua.- Ośmielił mi się grozić… sugerował, że dobrze wie kim jestem i dotąd tolerowali naszą obecność. I że jeśli naprawdę nadepniemy im na odcisk… co za tupet.
- To czarny wilkołak... Z Nadią uciekałyśmy przed nim... Ten... Co inne wilki mają za wroga... Ten... - zadrżała.
- Tak… czuć było od niego jakby futrem.- przyznał szeryf. I po chwili dodał.- Pokonaliby nas tam. Mieli przewagę liczebną. Na razie im odpuścimy. Dopóki siedzą za swoim płotem… a ten czarny wilkołak twierdzi, że ciężarówki związane są z ich problemami i nie zamierzają wtrącać się w nasze sprawy, dopóki siedzą… dopóty damy im spokój. Nie mam armii za plecami by wojnę wypowiadać.
Ann wydawała się mniejsza w tym momencie.
- Tak... - szepnęła.

- Będę musiał powiadomić o tym Księcia. O tych rozbestwionych nosferatu. Być może trzeba będzie osobiście pofatygować się do Nowego Jorku.- mruknął do siebie zmieniając temat.
- Będę mogła z tobą pojechać, Książę? - nagle Ann złapała okazję.
- Zobaczymy… pewnie wyślę Williama. - machnął ręką Joshua.- Oni tam mnie nie lubią. Nie książę czy szeryf, ale reszta tych napuszonych arystokratów.
- Lub po prostu się ciebie boją. I nie ufają.
- Możliwe… zwłaszcza jeśli chodzi o nie ufanie.- przyznał Brujah.- Dla nich zawsze będę sabatnikiem.
- Szczerze... to byłaby okazja pograć na nich. Musieliby być mili przecież. - podśmiała się.
- Doprawdy… nie wiesz jak to jest być uprzejmie złośliwym? Już za czasów Williama ta sztuka była rozwijana wśród arystokracji.- prychnął szeryf.
- Ale to by wymusiło na nich więcej wysiłku.
- Wątpię.- przyznał Kainita.



Dojechali do Róży. Tam oboje wysiedli. Dziś przybytek Lukrecji był pełen po brzegi śmiertelników. Dziś Ventrue miała artystkę na scenie. Tą samą co zawsze. Zabarwione na różowo długie włosy, śmiertelnie blada cera podkreślona pudrem i ostrym makijażem i punkowy strój. I nieziemski głos.


Wspierany przez całkiem niezły, mieszany etnicznie zespół… coś skrojonego pod najnowsze liberalno-lewicowe trendy.
Ann rozejrzała się w poszukiwaniu Larry’ego.
Znalazła go gdzieś w cieniu. Pijącego leniwie Krwawą Mary. Spoglądał ponuro na zgromadzoną publiczkę, jak drapieżnik któremu noga się podwinęła i planuje napaść na kolejną ofiarę.
Bez wahania ruszyła w stronę Brujah.
- Już się trzymasz? - rzekła siadając przy jego stoliku.
- Jak zawsze… kilka zawszonych tchórzy wbijających pazury w plecy mnie nie złamie.- burknął Brujah.
- Wtedy byłeś dla nich ucztą.
- Tchórze… kryli się w mroku i zaatakowali od tyłu. - burknął gniewnie Brujah.- Zaskoczyli mnie… na otwartym polu nie byliby tacy twardzi.
- Gdyby nie my to by cię tu już nie było, wiesz o tym?
- Jeśli oczekujesz ucałowania rączek i dziękowania to… - wzruszył ramionami Kainita.- Poszukaj sobie kogoś innego do tej roli. Ja… nie dziękuję.
- Mówię to żebyś wreszcie zrozumiał, że nie wszystko powinno się robić samemu w oszalałym biegu po bójkę.
- Olalalala… jak szybko rośniesz. Może jeszcze zaczniesz mi mentorować? Jestem wojownikiem. Walczę, wygrywam, zabijam… ostatecznie zginę. To, że jestem krwiopijcą nie oznacza, że boję się śmierci, jak reszta tych chodzących umrzyków. - odparł dumnie Larry spoglądając na dziewczynę.- Jeśli przyszłaś mi truć dupę wykładami, to wiedz, że nie jesteś pierwsza. Wielu próbowało przed tobą.
- Po prostu chcę cię ostrzec, że następnym razem może mi się nie chcieć ratować ci dupy. - wzruszyła ramionami - Panie dorosły i potężny.
- Zrobisz co uznasz za stosowne w danej sytuacji. Dopóki to “stosowne” nie będzie sztyletem wbitym w moje plecy… nie będę się ciebie czepiał.- poklepał ją po jej plecach.- Z mojej strony znasz odpowiedź… rzucę ci się na ratunek, nieważne co będzie ci groziło. Ani kto.
- To może będziesz miał szansę jeżeli z Nowego Jorku zwalą się tutaj osoby chcące mnie ubić. - A to czemu? - zapytał Larry zdziwiony jej słowami. - Co takiego nabroiłaś, gdy wracałem do formy?
- Ja jestem grzeczna, słowo! - uniosła dłonie - To mój opiekun. A ja przez to, że jestem z nim związana mogę ucierpieć. Na nim mścić się nie mogą to chociaż na mnie i tak zrobić mu na złość.
- Za duże znaczenie sobie przypisujesz. - ocenił Larry i wzruszył ramionami. - I czemu nagle mieliby tu wpaść z wizytą, by obić twój tyłek?
- Przy okazji może się zdarzyć. - wzruszyła ramionami - Kto tam wie co takie nosferatu wymyślą.
- Zdrowa paranoja jest dobra… niezdrowa… znacznie mniej.- Larry podzielił się z nią swoją mądrością.
- Przynajmniej nie zginę w pogoni na ślepo za jakimikolwiek wrogami.
- Zginąłbym w walce. Nawet jeśli zabity zdradziecko. To dobra śmierć.- odparł dumnie Brujah. - A ty jak chcesz umrzeć?
- A czemu mam umierać? Wolę wygrać przed śmiercią, jeżeli miałabym umrzeć.
- Jeśli boisz się umrzeć… to ten lęk będzie ci brzemieniem i będzie paraliżował twoje decyzje. - odparł butnie Larry.
- Brak instynktu samozachowawczego to też problem. - pstryknęła palcem nos Larry’ego.
- Gadanie…- odparł wampir sięgając po drinka.- Jesteśmy bestiami nocy czy chowającymi się po kątach śmiertelnikami?
- Jesteśmy cwanymi drapieżnikami!
- Taaa… ja z pewnością.- odparł z typową dla siebie pychą Larry. Tymczasem podszedł nich Garry.
- Hej… ziooomy. Jak się macie. Niezła wczoraj zadyma była.- rzekł i podrapał się po czuprynie.- Ja się musiałem tłumaczyć ze śmierci szarego pyska… szkoda go… ale na wojnie straty są. Zginął w naszej obronie. Dorzucicie się do kosztu steku dla jego watahy?
- Larry zafunduje całość. - stwierdziła radośnie - w podziękowaniu, że nasza dwójka ocaliła mu dupę.
Brujah warknął gniewnie w odpowiedzi, ale łaskawie… złożył dużą dotację na ręce Garry’ego.
- Dzięki… to o czym tu tak gadacie?- spytał Gangrel siadając obok nich.
- Larry odwala fochy, że przegrał. - odparła szczerząc się wrednie.
- Bo byłem zdradziecko od tyłu… to nie była prawdziwa walka.- burknął Brujah, a Garry poprawił okularki na nosie dodając.- Czyli nic nowego… Larry nie lubi przegrywać.
- Taki stary a wciąż dziecko. - podśmiewała się Ann.
- I kto to mówi. - obruszył się Brujah. A Garry tylko się uśmiechnął i dodał. - Cóż… urażona duma boli długo.
- Może dlatego z Lukrecją się kumpluje. W tym się rozumieją.
- Czują do siebie miętę. Dwie pokrewne duszyczki.- dodał ze śmiechem Garry. A Larry machnął ręką. - Jesteście beznadziejni.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem