Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy

Sesje RPG - Horror i Świat Mroku Zmierzch rozlewa atrament rodząc upiorny nocny pejzaż, a wszelki cień staje schronieniem dla przeróżnych stworzeń nocy. Wielkie miasta drzemią, nieświadome mrocznych sekretów skrytych w ich labiryntowych zakamarkach. Ciche i odludne tereny stają się repozytorium przedwiecznych tajemnic i azylem dla niepojętych koszmarów. Zajrzyj za zasłonę, wkrocz w cień spoczywający między wymiarami, odkryj co spoczywa w ciemnych zakątkach świata.


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-10-2023, 17:50   #11
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Początek nocy zaczął się wstrząsająco… dosłownie. Godzinę po przebudzeniu Ann, zatrzęsła się ziemia. Owe wstrząsy były krótkie i niezbyt gwałtowne. Ale za to wyraźnie odczuwalne.
Tyle że Stillwater nie leżało w strefie ruchów tektonicznych. Takich wstrząsów tu być nie powinno. Connor był równie wystraszony tym zdarzeniem co ona.
Niemniej rozwiązanie tej zagadki podała miejscowa rozgłośnia radiowa. Zawał górniczy.
Nikt ponoć nie zginął. A przynajmniej takie było oficjalne stanowisko kopalni. Odpowiednie służby już zajęły się sprawą. Zapewne Joshua.
Nie było to jednak jej problemem.
Ona już prawie zapomniała o swojej wizycie w budynkach kopalni, a i Pentex też nie wydawał się nią interesować.

Larry zadzwonił. Podał miejsce i czas zbiórki. Wspomniał jeszcze, że ktoś jeszcze się dołączy do wyprawy. Nie powiedział kto.





Larry postanowił jechać ze stylem. Gdzieś zdobył cywilną wersję humvee pomalowaną na czarno. I dobrze. Bowiem oprócz Ann do podróży szykował się Garry z dwoma wilkami. Oraz… Jaine Love. Ravnoska uśmiechała się jakby była wcieleniem niewinności, ale pozostałe dwa wampiry przyglądały się jej nieufnie. O ile po Larrym można się było tego spodziewać, o tyle taki brak zaufania był dziwny ze strony Garry’ego.
Niemniej nie było czasu na rozmowy na ten temat. Musieli ruszać jak najszybciej, jeśli zdążyć do celu przed świtem.



Podróż trwała spokojnie. Przemierzali kolejne kilometry w pogrążonym w mroku lesie, natykając się jednak co chwilę na inne pojazdy. Ta droga była znacznie bardziej ruchliwa, zwłaszcza o tej wczesnej porze. Miasteczko które powoli się wyłaniało, zza wzgórza na które wjechali było dość spore, choć mniejsze od Stillwater. Na tablicy którą mijali napisano. Allentown.
Pojazd Larry’ego właśnie do niego się kierował.
- Odbijemy w prawo tuż przed nim.- wyjaśnił Brujah, a Ravnoska wtrąciła.- Zatrzymaj się na obrzeżach. Ja wysiadam. Muszę udać się do miasta.-
Larry wzruszył ramionami nie planując się z nią sprzeczać.
I rzeczywiście wysiadła, a humvee ruszył polną krętą drogą w kierunku zaśnieżonego wzgórza na którym to znajdowały się jakieś zabudowania odcinające się mroczną sylwetką na tle nocnego nieba.




Wybór pojazdu przez Larry’ego okazał się całkiem sensowny. Zwykłe auto mogłoby sobie nie poradzić na dość stromym zboczu i na zaśnieżonej drodze… której bliżej było jakimś koleinom niż asfaltowemu cudowi Zachodu. Humvee jednakże radził sobie całkiem nieźle na tyych wertepach, nawet jeśli pasażerowie czuli każdy z nich. Pojazd wspinał się na górę powoli, gdy Larry mówił.
- To stary fort ponoć z czasów wojny secesyjnej jeszcze. Co jest durnotą. To tak naprawdę porzucona baza wojskowa z czasów drugiej wojny światowej, działała jeszcze za czasów Wietnamu, ale potem wojsko się wycofało, a Anarchy wkroczyły. Wykorzystały swoje pionki w mieście i poza nim, by pozostawiono ich w spokoju i urządzili sobie bazę. I…- przerwał na chwilę opowieść. - Jest za cicho.-


Bo było cicho. I ciemno. I posępnie. Zdewastowane zabudowania nie rozświetlały żadne światła.
Nie słychać było żadnych krzyków, głosów, żadnych dźwięków motorów. Te stały na dziedzińcu. Niektóre okryte płachtami chroniąc je przed śniegiem, inne wystawione na gniew żywiołów. Część… przewrócona i pozostawiona w takim stanie. Niektóre rozbite.
Leże anarchów wyglądało jakby zostało porzucone. Dlatego pewnie Larry nie wjechał do środka, tylko zatrzymał się przed bramą.
- Coś tu nie tak.- stwierdził wyciągając pistolet Desert Eagle ze schowka i chowając za pasek.
- Poczekajcie tu…- rzekł wysiadając. Niemniej Garry poprawiając okulary dodał.- Nie tym razem.-
I po wypuszczeniu swoich pupilków sam też wysiadł.


 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 17-10-2023, 17:42   #12
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



************************************************** *************************************************
ZABAWA DLA LARRY'EGO
************************************************** **************************************************

Ann ruszyła szybko za Larrym nie zamierzając go zostawić samego... i przegapić wszystkiego.
Śnieg skrzypiał pod ich stopami, gdy ruszyli w głąb siedziby anarchów. Larry z pistoletem, Garry z obrzynem i wilkami i Ann ze swoim sztyletem. Było cicho i było ciemno. Gdzieniegdzie widać było ślady ognisk, które paliły się tu niedawno. Być może jeszcze wczorajszej nocy. Śnieg jeszcze ich nie przysypał. I tam właśnie przy tych pozostałościach ognisk, zauważyli ciała przysypane białym puchem. Kobiet i mężczyzn.. poszarpane, rozerwane… pozbawione krwi.
- Ktoś tu się ostro bawił.- ocenił Larry przyglądając się trupom, obwąchiwanym przez wilki.
- To śmiertelnicy? - zapytała dziewczyna przyglądając się ciałom - Czy uśpione wampiry?
- Większość chyba była ghulami. Ale tamtą rozpoznaję po tatuażach. Anakha, jak chciała być nazywana po śmierci… Toreadorka Anarchów.- wyjaśnił Larry wskazując jedno z ciał.- Wierzyła że jest wcieleniem egipskiej kapłanki, stąd jej zamiłowanie do takich tatuaży.-
- Nie żyją od wczoraj.- ocenił Garry głaszcząc po futrze wilka.
A Brujah spytał.- To co… rozdzielamy się, by przeszukać całość?
- Rozwiązanie jak z kreskówki Scooby Doo.- stwierdził Gangrel.
- Rozprasza jak we dwójkę dyszycie nad głową. Jak mam się skupić na zagrożeniu, gdy muszę jeszcze tyłów pilnować.- warknął Larry.
- A skąd wiesz chłopie, że jest tu jakieś zagrożenie?- zapytał Garry, na co Brujah odpowiedział.- Byłbym rozczarowany, gdyby się okazało że przejechaliśmy taki kawałek i jedyne co znaleźliśmy to bandę nieboszczyków.
- Ale chyba tamtej to wystarczy dać trochę krwi, aby powstała, prawda? - Ann wskazała na kobietę.
- Ci którzy ich napadli, tak ich zmasakrowali że żadna krew im nie pomoże.- ocenił Larry.- Są to obrażenia, po których nawet nieśmiertelny się nie podniesie.
- Sabat? Wilkołaki?
- Sabat bym obstawiał. Może jakaś wygłodniała sfora?- zastanowił się Larry, a wilki Garry’ego zaczęły warczeć i jeżyć sierść, na co Ann spojrzała pytająco na gangrela.
- Coś tu się kryje…- potwierdził jej przypuszczenia Garry, a Larry wyciągnął broń i strzelił w górę.
- Na co czekacie sukinsyny?! Jestem tutaj! Chodźcie!- wrzeszczał. Ale nie został wysłuchany.
- Wilki by nas pokierowały? - zapytała rozglądając się na boki.

Wampir kucnął między swoimi zwierzaki i coś do nich szepnął. Westchnął cicho.- Nie wiem… nie sądzę by chciały pokierować nas ku źródłu zagrożenia. Boją się.-
- Oni też się boją! Chowają w ruinach! No chodźcie cykory. Jest nas tylko trójka! -wrzeszczał rozsierdzony coraz bardziej Larry.
- Larry... - Ann położyła dłoń na ramieniu mężczyzny - To nam nie pomoże w znalezieniu ich.
- Jak pójdę… tam, to ich znajdę i zabiję… wszystkich.- odparł Larry uśmiechając się szaleńczo i sięgając wolną dłonią po długi szeroki nóż bowie.
- Larry! - stanęła przed Brujah - Uspokój się, bo nic nie osiągniemy wrzucając się na ślepo!
- Jeszcze mniej stojąc w miejscu i srając ze strachu przed nieznanym.- burknął Brujah.
- Nie sram ze strachu... - Ann wydawała się urażona tymi słowami.
- To czemu czuję smrodek lęku i to nie tylko od wilczków?- zapytał butnie Larry.- Dzielne potomstwo Kaina, drapieżniki nocy… pfff… też mi coś.
Ann wyraźnie poirytowany te słowa.
- Dobrze, idź sobie! - skrzyżowała ręce - Pokaż nam ponownie jak nie masz mózgu!

Larry uśmiechnął się szeroko i złowieszczo i… ruszył udowadniając, że wizja jatki jest jak narkotyk dla niego.
Ruszył w kierunku najbliższego baraku w poszukiwaniu… bójki.
- No cóż… Larry nigdy nie dbał o swoją skórę.- przyznał Gangrel.
- Dobrze, że podszedł. - burknęła - Ale to dobrze. Wypłoszy, sam oberwie. My go zawsze znajdziemy na słuch.
- Oby…- odparł Garry. Niemniej Ann miała rację. Po chwili usłyszeli, krzyki gniewu, strzały… kolejne wrzaski. Larry szybko znalazł rozróbę o której marzył.
Ann skinęła w stronę, z której dochodziły krzyki.
- Chodźmy więc, zobaczymy co znalazł.

Garry zacisnął w dłoni obrzyna i ruszyli w kierunku strzałów i wrzasków, które szybko ucichły.
Ann wpadła pierwsza do pogrążonego w ciemnościach miejsca, przypominającego stołówkę. Larry… leżał na ziemi, poszarpany i pewnie umierający. Dwie humanoidalne i garbate sylwetki pochylały się nad nim, gryząc i zapewne pijąc jego vitae. Trudno było stwierdzić czym są… ale pokonały Brujaha i ucztowały na nim. Zauważyły pojawienie się Ann i spojrzały w jej kierunku swoimi wyłupiastymi oczami.
Ann zabrakło słów. Co miała zrobić z takim zagrożeniem?
Wycelowała z otrzymanego od Larry'ego pistoletu i strzeliła w głowę jednej z poczwar. Nie dowiedziała się czy trafiła, bo po strzale… oba potwory znilkły. Rozległo się szuranie i szelesty i nagle coś spadło na Ann… strzaszliwy ból rozerwał jej ciało, bo trzewia zostały rozerwane przez niewidocznego przeciwnika zadającego głęboką i straszliwą ranę. Gdyby była śmiertelnikiem, byłaby już martwa.
Garry też oberwał mając rozszarpane lewe ramię i strzelając z obrzyna w… kierunku ciemności. On też nie dostrzegł wrogów czających się w niej.
Ann oceniła sytuację mimo dojmującego bólu. Larry leżał kilkanaście kroków od nich. Oni sami byli blisko drzwi. Zostali zaatakowani przez przeciwników, których nie mogła dostrzec. Od tyłu, więc pewnie jakiś czaił się przedtem w kącie. Było ich więcej niż dwóch i zadawali potężne rany swoimi szponami. I byli gdzieś tam… czaili się szykując do kolejnego ataku.
Ann skupiła się na zrobieniu tego samego co w Nowym Jorku. Postarała się rozciągnąć naturalny cień na całą powierzchnię baraku. Chciałaby potwory nic nie mogły w niej zobaczyć a sama widząc mogła wyciągnąć Larry'ego z tego miejsca.
Garry ryknął z bólu strzelając w coś…co właśnie rozharatało jego plecy, gdy Ann opanowawszy się rozszerzyła cienie w kopułę. Zacisnęła zęby zdając sobie sprawę, że to trochę poza jej możliwościami… coś mniejszego jednak już tak. I stworzyła taki mrok… osłaniający ją i zapewne umierającego Larry’ego.
Sama dziewczyna zaciskała zęby z bólu i trzymała ręce na rozharatanym ciele. Nie mogła teraz poddać się temu doznaniu pełnemu agonii. Musiała dotrzeć do Brujah i jak najszybciej ewakuować jeszcze tego miejsca póki jeszcze cała trójka istniała.
Chwyciła za truchło Larry zaciskając zęby z bólu i czując jak życie wypływa z niej wraz z Vitae, ciągnęła ciężkie ciało Brujaha w kierunku celu. Była coraz bliżej drzwi, słyszała odgłosy dochodzące spoza jej kopuły. Garry walczył nadal. Posłyszała coś jeszcze przy uchu… zniekształcony przez jej stworzoną przez nią kopułę harkot.
-Czję smrd twgo strchu.
Po czym poczuła jak długie ostrza wbijają się jej pod żebra… ból przeszył jej ciało, strach i instynkt popchnął ją do przodu. Dobrze że odruchowo zaciskała rękę na ciele Larry’ego… bo w innym przypadku by go porzuciła na pastwę losu. Jakimś cudem wypadła na zewnątrz, a widząc to Garry podążył za nią.
Ann dalej ciągnęła Larry’ego, byle dalej, byle dalej, do samochodu. Była w bólu i przerażona. Nie myślała logicznie. Chciała uciec... tylko resztkami świadomości pamiętając o towarzyszach.
Garry krwawiąc mocno podążał za nią. Obrzyn gdzieś zgubił, teraz strzelał z rewolweru na oślep.
- Larry ma granaty w schowku, użyj wszystkich! - krzyczał starając się…cóż przeżyć i ściągnąć uwagę niewidocznych przeciwników. Wilki ruszyły mu na pomoc warcząc i wyjąc. I robiąc za dodatkowe cele. Jedne przypłacił to śmiercionośnym rozcięciem na pół. Jeden cios i zwierzę rozpadło się na dwie obficie krwawiące połówki.

Dziewczyna usilnie starała się dojść do samochodu, A gdy już się tam znalazła rzuciła zmasakrowanego Brujah na tylne siedzenie i wyciągnęła granaty ze schowka. Ledwo trzymała pion kiedy zaczęła nimi rzucać w stronę wrogów… a przynajmniej tam gdzie sądziła, że są.
Panika sprawiała, że widziała ich w każdym cieniu.
Eksplozja za eksplozją rozrywała zmarzniętą ziemię i śnieg. Ten który trafił w motocykle wywołał olbrzymią eksplozję i pożar.
I te płomienie wywabiły stwory z ukrycia. Pojawiły się na moment, szare i łyse parodie człowieka, z pazurami jak noże.
Ich czerwone ślepia płonęły zwierzęcą nienawiścią i nieludzką inteligencją. Oblizały kły i jak się pojawiły, tak zaczęły znikać. Jeden po drugim. Cała szóstka.
- Garry! Chodź! - sama Ann usiadła za kółkiem brudząc wszystko własną krwią i kawałkami ciała. Gangrel podążył za nią i z trudem usiadł tuż obok nieprzytomnego Brujaha.
- Ruszaj…ruszaj… ja poszukam torebek z krwią. Na pewno jakieś ma…- wydusił z siebie Garry. - Ruszaj, zanim zmienią zdanie… i zapolują znów.



Jechała z trudem, drżała osłabiona i przerażona a humvee nie miał wspomagania. Jej wnętrzności były odsłonięte.. pół jelita wyszarpanego. Gangrel podał jej woreczek, w który wbiła się łakomie częściowo zaspokajając swój głód.
- Porwijmy kogoś po drodze... zjedzmy go... - zachrypiała.
- Zły pomysł… może.. przejść w NY. Nie tu…- odparł Gangrel podając jej kolejny woreczek. - A te wybuchy pewnie przyciągną kolejne kłopoty. Lepiej by nas tu nie było wtedy.
- Przejezdnego... Proszę... - wbiła kły w drugi woreczek.
- Musimy wyjechać na międzymiastową. I żadnego jedzenia… tylko parę łyczków. - odparł Garry, gdy Kainitka wypatrzyła na drodze idącą w pośpiechu sylwetkę. Z początku myślała, że to jej życzenia się spełniają, ale… to była tylko Jaine idąca w kierunku miejsca z którego uciekali.

Ann z piskiem opon zatrzymała się obok kobiety I otworzyła drzwi pasażera.
- Aż… tak źle?- zapytała nieco pobladła, ale wyraźnie nie zdziwiona Ravnoska. Usiadła obok Ann i dodała.
- Popytałam w mieście. KIlka dni temu… zrobiło się cicho w Forcie. Uznano, że pewnie wyruszyli na jakiś rajd. Zdarza im się to, ale tym razem trwa to dłużej.
- Wracamy i po drodze kogoś zjadamy. - nagle zawyrokowała.
- Zjadanie raczej nie wchodzi w grę.- stwierdziła Jaine nieświadomie stając po stronie Garry’ego. - Za dużo z tym kłopotu.
- Byłaś w Sabacie, prawda? - mruknęła - Więc zróbmy sobie ucztę choć tym razem.
- Byłam w Sabacie, gdy ten był czymś więcej niż jest teraz.- machnęła ręką wampirzyca. - I nie stoczyłam się tak jak oni.-
Spojrzała przed siebie.
- Ruszajmy do Róży. Tam będziemy mogli poucztować bezpiecznie. - Garry podał Ann kolejny worek. - Nie tutaj. Nie w lasach. Nie narobimy dodatkowego kłopotu Joshui. I tak już je ma… nieprawdaż?
- To nie teren Joshui... - burknęła - Będzie ot kolejne nierozwiązane zaginięcie. Jedzenie w róży jest nudne. Mam dość.
- Taka improwizacja przynosi kłopoty. - przyznał Gangrel, gdy skręcali w prawo i ruszali drogą kierując się do Stillwater.
- Możemy wpaść do mnie.- zaproponował.- Krew z morfiną złagodzi ból.-
- I to jest dobry pomysł.- przyznała Ravnoska, a następnie spytała.- Co tam się stało w Forcie. Kto tak urządził Larry’ego?
- To, co i nas. - mruknęła niepocieszona Ann.
- Potwory… łyse, szare… niebezpieczne.- wysapał Gangrel, a Ravnoska dodała.- Trochę mało szczegółów.
- Garry ci opowie. - odparła obrażona.
- Później… - odparł ponuro Garry podając Ann kolejny woreczek z krwią.



Naburmuszona i nieco wygłodniała Ann musiała “przecierpieć” całą podróż do leża Garry’ego.
Złupienie zapasów krwi Larry’ego ukrytych w humvee pozwoliło zaleczyć sporo obrażeń. Brujah najwyraźniej miał świadomość, że zawsze przyjmie jakieś ciosy na klatę. No i… miał rację.
Dlatego też było sporo woreczków. I im bliżej byli leża Gangrela, tym potrzeba “zjedzenia” kogoś stawała się coraz mniejszą koniecznością. Ku irytacji caitifki.
W zimie siedziba Garry’ego stawała się z pozoru spokojniejsza. Głównie dlatego że seks, ćpanie i picie na świeżym powietrzu traciło swój urok, gdy tyłek można było sobie odmrozić.
Irytacja Ann była widoczna, ale mimo tego nie odezwała się ni słowem.

- Zanieśmy Larry’ego do środka i podkarmy go. Nie za dużo… żeby nie wpadł w podobny szał co Ann.- zaproponował Garry Ravnosce, na co ta zgodziła się skinieniem głowy. I po zatrzymaniu się pojazdu zabrali się za wynoszenie poszarpanego ciała Brujaha.
- Nie wpadłam w szał... - mruknęła Ann, gdy szła za wampirami.
- Ale on wpadnie na pewno.- westchnął ciężko Gangrel niosąc wraz Jaine ciężkie ciało pokonanego Kainity. Drzwi siedziby Garry’ego się otwarły i na dwór wypadło paru hippisów, którzy pomogli wnieść Larry’ego do środka.
Ann pod nosem marudziła na starszych Kainitów, jak dziecko któremu zakazano słodyczy.

Po wniesieniu do jednego z pokoi, Garry polecił podczepić Larry’emu kroplówkę z krwią do ust.
- Niech sobie pośpi.- odparł z uśmiechem Gangrel zgarniając jedną z hippisek. - A ty Ann też chcesz jakiegoś kąska? Jaine, może ty?-
- Innym razem… potrzebna jest tu przynajmniej jedna osoba myśląca racjonalnie.- odparła Love.
- Naćpani nie są tak smaczni... - burknęła Ann - Temu i nie szukam tej gierki z Róży.
- Wybredna. - zaśmiała się Jaine i dodała z uśmiechem.- Zawsze możesz jakiegoś rozkochać zanim się upije.
- Wolę polować... - odparła.
- Stillwater jest za małe na takie łowy.- oceniła wampirzyca i obejrzała Ann. Po czym zwróciła się do pobliskiej hippiski. - Bądź tak dobra i znajdź mojej przyjaciółce jakieś ciuchy.
- Nawet byli Sabatowcy ze Stillwater nie mają w sobie iskry... - mruknęła pod nosem.
- Przygoda Larry’ego niczego cię nie nauczyła? - westchnęła ciężko Jaine i sięgnęła do kieszeni po komórkę mówiąc. - Wróć do domu, ochłoń i nie rób niczego głupiego. Joshua zabije cię bez mrugnięcia okiem, jeśli dowie się o poważnym złamaniu Maskarady w twoim wykonaniu.
- Wiem, wiem... - westchnęła - Po prostu... - zrezygnowała z myśli.
- Ann… Powiem ci coś, co… wie wielu Kainitów, ale większość wypiera ten fakt ze swojej głowy. Osoba którą zabito podczas przemiany i tą którą jesteś teraz, nie jest tą samą osobą. Przemiana… dodaje coś do charakteru przebudzonego Kainity. Mrok, żarłoczność, agresywność… zwiemy to Bestią i udajemy, że nie jest częścią nas. Niestety jest w nas, czai się i czeka na okazję…- wyjaśniła Ravnoska.- I uleganie jej raz po raz… to kroki do samozagłady. Pomyśl czy słowa jakie wypowiedziałaś i myśli jakie czułaś należały do ciebie, czy były jej podszeptami.
Ann spojrzała z irytacją.
- Czy moje słowa tak cię dziwią? Czy ty nie chciałabyś tak jak ja wypić ciepłej krwi? Oczyścić do sucha? - zmrużyła oczy - Doświadczyłaś tego. Ja także dawno temu.
- Nie. Ja nie chciałabym pozwolić sobie na zezwierzęcenie. - zaprzeczyła Jaine stanowczo. - Jestem zbyt stara i zbyt doświadczona, na to by kaprysy i głód miały nade mną władzę.
- Ale musiałaś doświadczać tego w Sabacie.
- Nie.- machnęła ręką Jaine. - Nie byłam nisko postawionym mięsem armatnim. Nie musiałam doświadczać niczego, czego nie chciałam. My… Ravnos, cenimy swobodę i wolność. I nie damy jej sobie odebrać, ani w Camarilli, ani w Sabacie.
- Nie wiesz co straciłaś... - westchnęła Ann.
- NIeważne. - oceniła Jaine i spojrzała na hipiskę przynoszącą Ann świeże ciuchy. - Idź się przebrać, a potem zawiozę cię do domu. Wystarczy atrakcji na tę noc.
- A opowiedziałabyś mi o Lasombra? - zapytała przyjmując ubrania.
- Jak będziemy wracać. Nie oczekuj jednak zbyt wiele. Aż tak się z nimi nie kumplowałam.- rzekła Kainitka wskazując Ann pomieszczenie w którym mogła zmienić ubranie. Sama zaś gdzieś zadzwoniła.



Po Ravnoskę przyjechał jej czarownik. I obie kobiety wsiadły do samochodu. Jaine powiedziała mu gdzie ma jechać wpierw i w milczeniu tasowała karty czasem jakąś wyciagając z talii przyglądając się jej i chowając ją z powrotem w talię. Nie odzywała się, podobnie jak i on.
Caitiffka patrzyła na Ravnoskę wyczekująco nim zapytała zniecierpliwiona.
- Więc? Opowiedz mi o nich. - rzekła prosząco.
- A co chcesz wiedzieć? Za moich czasów Lasombra były lustrzanym odbiciem Ventrue. Gdy Arystokraci pożądali władzy świeckiej, Lasombra chcieli rząd dusz i przytulili się do Kościoła. Dwie strony tej samej monety, dwie strony pożądające w sumie tego samego… władzy. Nic dziwnego, że stoją teraz naprzeciw sobie. Nie może być dwóch władców na jednym tronie. - wzruszyła ramionami Jaine. - Lasombra nigdy mnie nie lubili, bo sięgałam po to co zarezerwowali dla siebie. Za życia byłam kapłanką, mistyczką i wyrocznią. Po śmierci to się niewiele zmieniło.
Ann wydawała się zaciekawiona.
- Istnieją Lasombra Antitribu?
- Jeśli istnieją to są rzadkością. - wzruszyła ramionami Jaine.- Ja żadnego nie spotkałam. Teoretycznie… mogą istnieć.
- Myślisz, że tacy z Camarilli by mnie przyjęli do Klanu? - zapytała z nadzieją w głosie.
- Wątpię… - machnęła ręką Jaine. - Zresztą, do klanów w dany mieście są przyjmowani tylko ci przemienieni przez miejscowych. Książę pozwala, wampir wybiera i przemienia, a potem taki nuworysz jest przyjmowany do klanu. Obcy z innego miasta zwykle twierdzą, że już do jakiegoś klanu należą.- dokończyła z lisim uśmiechem.- Czasem nawet mają listy polecające.
- Mam ich Dyscyplinę. - mruknęła - Po prostu nie zostałam uznana oficjalnie. - zaprotestowała.
- Nie ma Lasombr w Camarilli. Jeśli ktoś tam włada Strefą Cieni, to Malkavianin zapewne, może Ventrue lub Nosferatu. - stwierdziła dobitnie stara wampirzyca.
- Ale mówiłaś, że teoretycznie mogą istnieć Lasombra Antitribu!
- Ja mówiłam, a ty mnie nie słuchałaś.- burknęła Ravnoska i wytłumaczyła.- Jeśli istnieją… bo ponoć ich nie ma. Jeśli istnieją to nie w Camarilli, ale na obrzeżach jak Setyci lub my, albo… kryją się wśród Anarchów.
- Ale jeżeli by istnieli... To skoro znasz ich z Sabatu... - zaczęła - To sądzisz, że by mnie chcieli w Klanie?
- Jeśli są wśród anarchów to nie są klanem. - stwierdziła Jaine i dodała.- Posłuchaj Ann, mnie ten klan nie lubił szczególnie ze względu na moją śmiertelną przeszłość i tym czym się zajmowałam po przemianie. Nie znam więc za dobrze twojego klanu… - machnęła ręką dodając.- … przypuszczam, że to będzie zależało od twoich osobistych relacji z tą jedną Lasombrą jaką wytropisz. Bo stadka nie znajdziesz.
- Jasne... - burknęła zirytowana, że nie dość, że zabroniono jej zjeść dobrego posiłku, to teraz nawet zdobycia Klanu jej odmawiają.
Wróżbitka spojrzała w oczy Ann mówiąc.
- Zrobisz co uznasz za stosowne. Jeśli szukasz nauczyciela to ten najpewniej jest wśród Malkavów, jeśli uznania i … rodziny. Cóż… Anarchy są twoim celem. Lub Wyznawcy Seta, bo ci zwykle mają dobre rozeznanie wśród Kainitów żyjących na obrzeżach Camarilli. -
Ann wbiła się plecami w fotel samochodowy i pozostała w swoim rozżaleniu sytuacją... płynąc na tratwie ze swoich fantazji.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 21-10-2023, 18:48   #13
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Ścigały ją. Ukrywały się w cieniach i w ciemności. Polowały na nią, jak na szczura. Wciskały się za nią, szeptały, chichotały. Mogły ją dopaść w tym pustym mieście gigantycznych wieżowców, martwych kolosów z oknami zabitymi deskami. Upiorna zabawa w kotka i myszkę. Tylko że ona była tą myszką, przerażoną i spanikowaną. A kotów było wiele. Nie widziała ich dobrze. Ot, przygarbione sylwetki, białka szalonych oczu, uśmiechnięte zębate paszcze i długie jęzory. Były to jedynie detale jakie dostrzegła, bo potwory dostrzegała kątem oka. Zawsze na granicy widzenia. Niemniej były tam, podążały za nią, osaczały powoli zamykając na coraz mniejszym obszarze.
Bawiły się z nią, jak koty z złapaną myszką.
Śmierć… brutalna… krwawa… była tylko kwestią czasu.
..

..
Nic dziwnego, że Ann obudziła z krzykiem.


Jej ghul powiadomił ją, że Joshua spotka się z nią tej nocy by omówić wydarzenia w leżu Anarchów. Miał zadzwonić w tej sprawie, jak tylko znajdzie czas. Wyglądało na to, że miał dziś wiele do zrobienia. Nie nakazał jej czekać w domu na swoje przybycie, jedynie być pod telefonem.
Może to i dobrze, bo inny telefon zadzwonił… William Blake.
- Hej. Jak się czujesz? - zapytał na powitanie.
- Lepiej... Już się wyleczyłam. - odparła dziewczyna siadając na fotelu.
- Słyszałem plotki o napaści na was w leżu Anarchów. - zaczął ostrożnie wypytywać.
- Och, tak. Prawie stwory zniszczyły Larry’ego. I nas. Rozpłatały mi brzuch, Garry’ego też poharatały.
- To niedobrze. Ale znając ich… się szybko wyliżą. A Larry… będzie chciał się zemścić. - westchnął Toreador.
- Bestie chłeptały jego krew. To był... prawie koniec dla niego.
- Będę szczery. Wątpię by Larry dożył kolejnego stulecia.- westchnął Kainita. - Ale dzwonię także z innego powodu. Mam gości… to ci magowie z Nowego Jorku. Ta dziewucha i ktoś jeszcze, tego drugiego nie znam.
- I? - Ann zapytała oczekując wytłumaczenia swojej roli.
- I informuję cię o tym. Jeśli chcesz możesz przyjechać i porozmawiać wraz ze mną z nimi. Chyba że masz inne plany?- zapytał Toreador.
- A będę mogła uszczknąć krwi maga? - zapytała z nadzieją.
- Wątpię.- przyznał szczerze William.
Ann westchnęła z irytacją.
- Jadę już do ciebie.


Przybyła dość do budynku, który przez okres wiosenny i letni był jej… domem. Psy po upewnieniu się kto przyjechał, zeszły jej z drogi wracając do swoich zajęć. Głównie patrolowania okolicy. Może to i dobrze. Po wczorajszym spotkaniu Ann nie czuła się już szczytowym drapieżnikiem. Wkroczyła do siedziby Williama i skierowała się do salonu w którym Toreador przyjmował gości.
Tam spotkała znajome twarze. Oczywiście był tu sam gospodarz nalewający herbatę z pomocą czajnika. Ciężko było widzieć w tym anemicznym wampirze o efemerycznej urodzie zagrożenie jakim przecież być potrafił. Tak samo jak ciężko było widzieć w dwójce śmiertelników… magów.
Marge przecież była smarkatą hakerką, która zapewne częściej częściej wypisywała swoje manifesty na różnych forach niż rzucała czary. Jej towarzysz zaś, niski, szczupły i… przeciętny.


Niczym się nie wyróżniał. Absolutnie niczym. Był szczupłym mężczyzną ubranym kurtkę, niedogolonym i o wysokim czole. Jednym z wielu jakich mogłaby mijać w metrze. Nie biła od niego żadna aura tajemniczości.
- Ach… Ann. Poznaj moich gości. Marge Swanson już znasz. A to detektyw Herbert Dickson, przywódca Rebelii. - przedstawił go Toreador.
Herbert wstał podając dłoń Caitifce.- Wystarczy Herb, jestem prywatnym detektywem. Prawie żadnego powiązania z policją.
- Żyjemy na krawędzi systemu.- dodała buńczucznie magiczka, co Herb skwitował sarkastycznym uśmiechem i słowami.- Tak czy siak…-
Sięgnął do kieszeni i podał Ann karteczkę drugą dłonią. Była to jego wizytówka.

 Detektyw Herbert Dickson & Ska. Sprawy nadnaturalne to nasza specjalność.

 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 10-11-2023, 12:55   #14
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



************************************************** *************************************************
FOCHY LARRY'EGO
************************************************** **************************************************

Ann patrzyła sceptycznie na magów i otrzymaną wizytówkę.
- To towarzyska wizyta? Chcecie nas dołączyć do swojego gangu?
- Interesy. - stwierdził mag i podrapał się po głowie. - Sprawa jest trochę skomplikowana.-
- Jesteśmy pośrednikami.- wtrąciła Marge.- Oeil du futur zleciło nam robotę w ich imieniu.
- Ponoć macie tu nawiedzony dom, czy coś w tym rodzaju.- dodał Herb.
- Mówicie o nawiedzonym szpitalu? Cóż, w nim dzieją się dziwne rzeczy z czasem i przestrzenią, a do tego różne kreatury czasem wychodzą.
- O to to to. - rzekł Herb z uśmiechem, a Toreador zapytał. - Zamierzacie to naprawić?
- Nie. Nic z tych rzeczy. Mamy się przyjrzeć i wynająć posiadłość jak najbliżej szpitala. Fundacja wpadła na pomysł umieszczenia tu stałego rezydenta. Nie wiem czemu.- odparł dyplomatyczne Herb, a Marge dodała chichocząc. - Ściągnęli rozwiązanie od Księcia Nowego Jorku.
- Teraz to miejsce będzie też więzieniem dla magów? - Ann westchnęła.
- Raczej miejscem wygnania.- wyjaśniła Marge, a Herb wtrącił.- To w sumie nie nasza sprawa. Ot załatwiamy im przysługę nie wtrącając się w ich sprawy.
- I na pewno nie podglądamy ich elektronicznej korespondencji, gdy nam się nudzi.- dodała z szerokim uśmiechem Marge.
- Piszą o czymś pikantnym? - zapytała Ann.
- Tak. Jeśli lubisz rytualne orgie, to mają tam parkę Kultystów Ekstazy… wróżą za pomocą wyuzdanego seksu. Serio. - uśmiechnęła się zadziornie Marge i zwróciła do Herba.- Dlaczego my nie mamy Kultystów Ekstazy w naszych szeregach?
- A daliby się namówić na seks za Vitae? - zapytała poważnie.
- Możliwe.- zastanowiła się Marge.- Kultyści są często mocno rąbnięci.
Herb i William niemal jednocześnie spojrzeli w górę z politowaniem słysząc słowa swoich protegowanych.
Ann natomiast była zadowolona.
- I tylko po to tu przyjechaliście?
- Obejrzeć szpital i znaleźć chatę dla tego pechowca. Twój… towarzysz jest przy okazji jedynym deweloperem w okolicy wartym uwagi. - wyjaśniła Marge.
- No więc… proponuję wsiąść w auta i ruszać. - rzekł Toreador.- Ann dołączysz do nas?
- Jasne. Przynajmniej coś ciekawego będzie się działo i nie spróbuje mnie zjeść. - odparła Ann.



Zimowa podróż do szpitala była trudna. Co prawda do przybytku prowadziła droga, niemniej zapomniana przez lata i nigdy nie odśnieżana. Dobrze, że przynajmniej nie padało jak wczoraj.
Szpital stojący na wzgórzu wyglądał nadal upiornie i nadal miało się wrażenie, że coś jest z budynkiem nie tak. Że poszczególne kąty i cienie były nienaturalne.
Magowie po opuszczeniu swojego auta zabrali się… za coś.
Marge filmowała budynek swoją komórką, a Herb wbił w śnieg dwa kijki narciarskie i rozwiesił pomiędzy nimi siatkę do gry w siatkówkę i okadził ją dymem z cygara. Po czym sięgnął do kieszeni i spoglądając zza siatki na budynek coś co chwila notował.

Ann patrzyła kobiecie przez ramię, z ciekawością obserwując jej działania. Budynek przypatrywany przez rozstawioną siatkę wydawał się bardziej upiorny, bardziej nienaturalny… bardziej wyjęty z horroru klasy B. Dostrzegała jednak także coś jeszcze.. świetliste znaki wirujące w powietrzu, przypominające… glify z kart tarota Vincenta. Tworzyły one coś w rodzaju pierścienia otaczającego to miejsce.

- Co robisz? - zapytała Ann.
- Sprawdzam czy wszystko tu działa jak powinno, czy pieczęcie ograniczają ten mały problem do tego miejsca jedynie. - wyjaśnił Herbert.
- A ona? Filmik nagrywa? - wskazała na dziewczynę z komórką.
- Ona ma swoje metody, ja mam swoje. Ona się uczy.- wyjaśnił Herb.
- Czyli używacie innych zaklęć. - zgadywała.
- Innych metod do podobnych wyników.- przyznał mag zajęty swoją robotą.
- Czyli tak naprawdę magowie nie uczą się magii…
- Nie uczą się sztywnych reguł, niemniej wiele należy poznać. Jeśli umiesz wkroczyć do Umbry, lepiej ją znać na tyle by wiedzieć co tam czeka. - rzekł Herbert i wskazał na siatkę.- To… to jest detal, mój sposób na zajrzenie do pobliskiego wymiaru. I mogę nauczyć ogólnie jak się do tego zabrać. A uczeń sam musi dopracować swoje detale, dobrać przedmiotu ułatwiające mu użycie magyii… z czasem jeśli osiągnie mistrzostwo, nie będzie potrzebował nawet takich rekwizytów. Wystarczy sama wola i znajomość Sfery.
- Mógłbyś mnie też nauczyć? - Ann spojrzała z błyskiem w oczach, jakby nie mogła uwierzyć nikomu wcześniej.
- Nie bardzo… - odparł mężczyzna i dodał. - Ale może… Strix? Nie wiem tylko czy… wiesz, Anarchy może łatwiej dzielą się wiedzą, ale nadal niechętnie szkolą nieswoich potomków.
- Ja nie znam swojego Stwórcy. Porzucił mnie. - mruknęła - Ale ten inny mag twierdził, że moje moce czerpią z Umbry, więc chyba mógłbyś z tym pomóc, nie? W sumie to to samo, co uczyć maga.
- Naprawdę? - zapytał retorycznie Herbert zerkając na dziewczynę.- No to pierwsza lekcja, sięgnij w siebie głąb, sięgnij do awatara i odpowiedz mi jaki rekwizyt koresponduje z twoją ścieżką… z twoim stylem? Jakie przedmioty rezonują z twoją magyią?
Ann skrzywiła się.
- A jak wygląda Avatar?
- Jak… wszystko. Jest bytem który mówi do ciebie, prowadzi cię ku oświeceniu. Jest odbiciem twojej duszy. Widzisz moja droga, ty możesz czerpać z Umbry i jak każdy wampir czerpiesz moc z wypitej krwi, ale prawdziwy mag… my czerpiemy moc z naszej duszy. Tego cię więc nie mogę nauczyć. - wyjaśnił Herbert.
Dziewczynę wyraźnie to zasmuciło. Spojrzała w ziemię i czekała w milczeniu.
- Strix jest taka jak ty… jest wampirem, dość potężnym, jest anarchem więc… nieszczególnie się przejmuje tajemnicami klanowymi. - wyjaśnił tymczasem Herb. - Może więc coś cię nauczyć. Inna kwestia to to czy będzie jej się chciało.
- Jestem z innej sekty. Camarilla może nie popuścić komuś kontaktów z Anarchami.
- Na przykład swojemu księciu?- zaśmiał Herb i dodał. - Anarchy to nie Sabat. W Stanach są tolerowani. A ty jesteś mała szprotka… kto by tam zwracał uwagę.
- Może... Kiedy znowu będę mogła wrócić do miasta.
- Może. - przyznał z uśmiechem Herb i wrócił do badań.

- Gdy wy tak sobie ćwierkaliście, ja już skończyłam. Może więc skończymy odmrażanie sobie tyłków tutaj i obejrzymy posiadłość! - krzyknęła głośno Marge.
- Zazdrosna... - burknęła Ann.
- Zmarznięta… nie wszyscy tutaj są odporni na zimno.- odparła w odpowiedzi magiczka. A Herbert dokonał ostatnich “pomiarów”, zapisał wyniki i zabrał się za pakowanie swoich klamotów z powrotem do auta.

- I coś odkryliście? - zapytała Ann.
- Że nasz poprzednik… całkiem nieźle sobie poradził. Jego zabezpieczenia trzymają to magiczne skażenie w szachu. - stwierdziła Marge zerkając na fotki.
- Tak. Możemy się stąd zwijać. Obejrzymy jeszcze lokum i wracamy do domu. Podeślemy dokumentację i zaliczkę do kancelarii. Mag od Oeil du futur przyleci do końca tygodnia, może w następny.- wyjaśnił Herbert.
- Klucze będą czekać na niego w kancelarii.- odparł uprzejmie Toreador i wzorem dwójki magów wsiadł do samochodu.



Urokliwa posiadłość przypominała Ann pqdomek sekty. Ten sam rozkład pokoi. Podobny ogródek. Była i piwniczka na wino w miejscu… składania ofiar. Magowie rozglądali się ciekawie po pustym budynku i komentowali jego stan. Herb co jakiś czas, coś notował. A Marge zerkała przez komórkę.

Ann wodziła wzrokiem za magami.
- A czy nasz Książę zgodził się na uczynienie jego Domeny miejscem wygnania dla tego maga?
- Sprawy magów nie są sprawami wampirów.- wyjaśnił William z uśmiechem. - Gdyby nie to, że to ja im wynajmuje lokum, to byśmy się nie dowiedzieli o tym… fakcie.
- Akurat akcje magów namieszały mocno w wampirzym Nowym Jorku. - przypomniała Ann.
- Mówisz o Cyrilu? - spojrzał na Ann dodając.- Cyril jest dużym chłopcem i dorosłym Kainitą. Sam odpowiada za swoje czyny. Może i nie powinien bratać się z magami i kombinować nad tym, by odzyskać to czego mieć nie powinien… ale ostatecznie sam sobie jest winny. Nikt go nie zmuszał.-
Caitiffka mruknęła pod nosem niezadowolona.
- Rzecz w tym, że gdybyśmy byli głupi i powiedzmy wypowiedzieli ich loży wojnę…- wzruszył ramionami William.- I nawet gdyby Camarilla wyszła z niej zwycięsko, to byłoby to pyrrusowe zwycięstwo.
Ann spojrzała na magów i zwróciła się do nich.
- Wszystko pasuje?
- Na to wygląda. - przyznał Herb z uśmiechem i spojrzał na magiczkę. - Jak tam z twojej strony?
- Odczyty…- nim dokończyła, rozbrzmiała głośno komórka Ann, a ta przeprosiła i spojrzała na telefon, po czym odebrała odchodząc lekko.

***

- Hej, gdzie jesteś?- zapytał szeryf.
- Z Williamem, pokazujemy magom jego posiadłości.
- Jakiś konkretny powód tego pokazu? - zapytał Joshua.
- Magów zainspirował pomysł Księcia Nowego Jorku i mają nam podrzucić kogoś.
- No cudnie… zapewne jakiś frustrat lub nieudacznik. - westchnął szeryf. - Ale to już ich sprawa. Ty jesteś zajęta?
- Nie, nie. A jaka sprawa?
- Rozmawiałem już z Larrym i Garrym… teraz twoja kolej na raport. Podaj adres, przyjadę po ciebie.- odparł szeryf.

***

- Przyjedzie po mnie Joshua. Mam mu raport złożyć. - Ann wyjaśniła Williamowi, gdy powróciła do reszty po przekazaniu Księciu adresu i zwróciła się do magów - A co z tymi odczytami?
- Wszystko w porządku, żadnych dziwactw.- stwierdziła Marge i zapytała zaciekawiona. - A co to za raport?
- Z tego jak wczoraj trójkę z nas prawie ubiły potworki, co wytrzebiły anarchów obok. - wyjaśniła.
l- No to macie ciekawych sąsiadów. - oceniła magiczka wracając do swojej roboty.
Tymczasem Herb zaczął rozmawiać z Toreadorem o metrażu, dostępie do mediów i cenach za nie, wywozie śmieci… takie tam nudne detale. Nic więc dziwnego, że widok nadjeżdżającego wozu policyjnego napełnił Ann ulgą.



Joshua przyjechał sam i czekał w samochodzie. Gdy wsiadła, rzekł z uśmiechem.
- Jadę zajrzeć do Róży. Podrzucić cię gdzieś po drodze? - zapytał ruszając.
- Nie mam na razie planów. Do Larry’ego bym pojechała, choć może też w Róży będzie.
- Ok… to podrzucę cię do Larry’ego.- zgodził się z nią Joshua i zerknął na dziewczynę.- Niemniej Róża bliżej, więc tam najpierw.-
Przez chwilę milczał, nim rzekł.- No więc… opowiadaj od początku co się tam stało.
- Najpierw natrafiliśmy tylko na martwe ghule i jedną wampirzycę. Wyssane z krwi. Myśleliśmy, że to Sabat. Larry odwalił Larry’ego i poszedł szukać guza. - westchnęła - Wilki Garry’ego czegoś się bały... Usłyszeliśmy strzały i krzyki Larry’ego, a gdy tam poszliśmy... - przełknęła ślinę - Trzy bestie pożywiały się na powalonym Larrym. Okryłam teren ciemnością, aby go wyciągnąć po przepłoszeniu bestii.
- Garry wspominał o ciemności, która cię pochłonęła.- potwierdził jej słowa Joshua.
- I tak bestia na ślepo prawie rozpłatała mnie... Ale udało się uciec z Larrym. Bestie goniły nas i musieliśmy bronić się granatami z wozu. Cieszę się, że nie wpadłam w panikę, a było blisko…
- Możesz opisać jak wyglądały? I czym według ciebie były te stwory?- zapytał szeryf.- I co potrafiły.
- Jeden... Mówił do mnie. - opisała wygląd bestii - Umiały... Znikać jak... Wilkołaki.
- Jak Nosferatu…- poprawił ją Kainita wyraźnie zmartwiony. -... znikać jak Nosferatu.
- To były wampiry? - zapytała - Szczerze to... Byłam zbytnio w tym strachu by myśleć…
- To kiedyś były wampiry… tak przypuszczam. - westchnął Joshua.- Sądząc z opisu ich wyglądu… Nosferatu. To… widziałem podobne przypadki na wojnie.-
Spojrzał na Ann.- Tak kończą Kainici, którzy poddadzą się swojej wewnętrznej Bestii… ulegają zezwierzęceniu. Tyle że nie powinni być tak potężni, nie powinni mówić… z drugiej strony…-
Wzruszył ramionami. - Zwykle taki upadek zdarza się młodym niedoświadczonym wampirom. Tym razem… chyba mamy do czynienia ze sforą draugów powstałą z potężnych Śmierdzieli. Bardzo rzadki przypadek.
Ann spojrzała w dłonie.
- To się dzieje, jak działasz jak Sabat?
- O tak… w Sabacie zdarza się to często. Większość nowo narodzonych Kainitów tak kończy. Albo martwa, albo zatraca się w Bestii i na końcu zostają zabici.- odparł sarkastycznie Joshua.- Wspaniały idealistyczny Sabat uwielbia takie przesiewy kandydatów. Tyle że tu mówimy o młodych i niedoświadczonych wampirach. Stają się bezmyślnymi bestiami skupionymi na zabijaniu i zbyt skupionymi na głodzie, by stosować finezyjną taktykę, ale… tu pojawia się problem…- Joshua spojrzał na Ann.- … czytałaś już to co ci Nadia podrzuciła?
- Tak. - Ann słuchała Joshuę z fascynacją.
- To już zapewne wiesz kim był ojciec klanu Nosferatu nim został przeklęty przez Kaina? Łowcą. Idealnym myśliwym. I dzieci jego odziedziczyły te talenty.- westchnął Joshua.- Konsultowałem tę kwestię z Nadią i wysnuła teorię, że potężne Nosferatu nawet po utracie człowieczeństwa, mogą zachować część inteligencji… ale przede wszystkim wtedy talenty ich praojca wyjdą na wierzch. Mamy problem. W pobliżu naszej domeny krąży sfora łowców, pozbawionych moralności i skrupułów, za to z instynktami idealnych drapieżników.
- To też na drodze do Nowego Jorku. - przypomniała.
- Widocznie rozsmakowały się w wampirzej krwi.- stwierdził ponuro Joshua.
- I co teraz?
- Krwawe Łowy będą… pewnie wraz z gośćmi z Nowego Jorku. - rzekł Joshua. - Tak stanowi prawo. Tylko najpierw trzeba całą sprawę zbadać, by łowcy nie zmienili się w zwierzynę.
Wyraźnie możliwość krwawych łowów jeszcze bardziej zafascynowała dziewczynę.
- To może być super…
- Gdybyśmy polowali na jednego słabego pechowca… to może… ale sama widziałaś co się stało. Sama ledwo przeżyłaś. Pomyśl, czy rzeczywiście będzie to super. Ta sfora wymordowała gniazdo anarchów, doświadczonych w boju potomków klanów Brujah i Gangrel. - ocenił chłodno Joshua.- To z pewnością nie będą zwykłe łowy.
- Nowy Jork musi więc przysłać sporo mocnych…
- Larry był mocny i zadufany w sobie… i prawie zginął.- ocenił cynicznie szeryf. I wzruszył ramionami. - Zresztą pomyśl… na pewno przybędzie Locarius Gorgon. A jest tylko jednym z tych bardziej stabilnych ogarów klanu Malkavian i samego Księcia. Są gorsi… i oni też przybędą.
- Przynajmniej poznam więcej ekosystemu Nowego Jorku.
- No… Grozę i jego chłopców na przykład.- stwierdził ironicznie szeryf.
- W Stillwater mam inny status niż w Nowym Jorku.
- Niemniej tutaj Pawlukow może uznać swój kaganiec za luźniejszy.- westchnął cicho Joshua.- I tak źle, i tak niedobrze.
- Najwyżej przyjdzie mi schować się u Nadii czy w Róży... - westchnęła.
- Bardziej… u Nadii.- ocenił szeryf, a nagły ryk silników zagłuszył resztę jego słów.

Wjeżdżając południową odnogą, na główną drogę… minął ich konwój potężnych białych ciężarkówek na dużych kołach. Po lewej stronie oznaczonych logo miejscowej kopalni. Były ich trzy i poruszały zaskakująco szybko jak na tak ciężkie pojazdy.
- Co do…- podsumował ten widok książę Stillwater.
- Rozwijają się... - mruknęła zaskoczona.
- Wedle informacji jakie uzyskaliście… raczej rozbudowują tu placówkę. - ocenił szeryf przyglądając się odjeżdżającym od nich pojazdom.
- Niemniej nie łamią przepisów drogowych. - ocenił i wzruszył.- Nie mam ich za co zatrzymać.
Ann spojrzała oceniająco na wóz.
- A typowa kontrola trzeźwości? Papierów?
- Założę się że są trzeźwi jak jankes na widok teściowej i wszystkie papiery mają w absolutnym porządku. - stwierdził szeryf i włączył syrenę biorąc się za wyprzedzanie pojazdów.
Po czym dał im znak by zjechały na pobocze.
- Musisz się przecież upewnić. Dobrej zabawy. - mruknęła do Joshui, sama zostając grzecznie na miejscu.

Pojazdy zatrzymały się. Szeryf wysiadł. Z każdej ciężarówki wysiadł kierowca. Ten sam typ. Łysy, wysoki i zbudowany jak szafa trzydrzwiowa. Rysy ich nieco różniły się detalami. Niemniej i tak było coś w nich nieludzkiego, tym bardziej że ci trzej byli w tych samych kombinezonach.
Joshua podszedł do pierwszego i zaczął z nim rozmawiać. Ann nie słyszała o czym, ale kierowca wydawał się mrukiem odpowiadając tylko półsłówkami.
Potem skuliła się odruchowo na siedzeniu. Ktoś wysiadł. Mężczyzna… wysoki i przystojny. W czarnym garniturze… i czerwonym krawacie. Obudził paniczny lęk drzemiący głęboko w Ann. Jakby napotkała potężniejszego od siebie drapieżnika. I zdecydowanie nie chciała być przez niego zauważona.
Wspomnienia...
Ann zastygła, okryta cieniem i osłoną niewidzialności.
Joshua też coś poczuł, ale umiał ukryć lęk za maską profesjonalizmu i arogancji. Rozmowa z mężczyzną w czarnym garniturze wyglądała dość… groźnie. Obaj próbowali zdominować się spojrzeniem nawzajem. I mimo wymuszonych uśmiechów… czuć było w powietrzu atmosferę zagrożenia. Ostatecznie Joshua machnął ręką i ruszył do radiowozu. Trójka kierowców unisono wsiadła do ciężarówek. A po nich mężczyzna w garniturze wsiadł do pierwszej z nich.
Brujah poirytowany wsiadł do samochodu i ruszył w milczeniu.

- To był on, to był on... - wydusiła z siebie Ann z jakiej spadła osłona. Wydawała się być jak struchlałe ze strachu zwierzątko.
- Mhmm… nie wiem czym był on, ale z pewnością nie był człowiekiem. Jego… “ludzie” też nie. - burknął Joshua.- Ośmielił mi się grozić… sugerował, że dobrze wie kim jestem i dotąd tolerowali naszą obecność. I że jeśli naprawdę nadepniemy im na odcisk… co za tupet.
- To czarny wilkołak... Z Nadią uciekałyśmy przed nim... Ten... Co inne wilki mają za wroga... Ten... - zadrżała.
- Tak… czuć było od niego jakby futrem.- przyznał szeryf. I po chwili dodał.- Pokonaliby nas tam. Mieli przewagę liczebną. Na razie im odpuścimy. Dopóki siedzą za swoim płotem… a ten czarny wilkołak twierdzi, że ciężarówki związane są z ich problemami i nie zamierzają wtrącać się w nasze sprawy, dopóki siedzą… dopóty damy im spokój. Nie mam armii za plecami by wojnę wypowiadać.
Ann wydawała się mniejsza w tym momencie.
- Tak... - szepnęła.

- Będę musiał powiadomić o tym Księcia. O tych rozbestwionych nosferatu. Być może trzeba będzie osobiście pofatygować się do Nowego Jorku.- mruknął do siebie zmieniając temat.
- Będę mogła z tobą pojechać, Książę? - nagle Ann złapała okazję.
- Zobaczymy… pewnie wyślę Williama. - machnął ręką Joshua.- Oni tam mnie nie lubią. Nie książę czy szeryf, ale reszta tych napuszonych arystokratów.
- Lub po prostu się ciebie boją. I nie ufają.
- Możliwe… zwłaszcza jeśli chodzi o nie ufanie.- przyznał Brujah.- Dla nich zawsze będę sabatnikiem.
- Szczerze... to byłaby okazja pograć na nich. Musieliby być mili przecież. - podśmiała się.
- Doprawdy… nie wiesz jak to jest być uprzejmie złośliwym? Już za czasów Williama ta sztuka była rozwijana wśród arystokracji.- prychnął szeryf.
- Ale to by wymusiło na nich więcej wysiłku.
- Wątpię.- przyznał Kainita.



Dojechali do Róży. Tam oboje wysiedli. Dziś przybytek Lukrecji był pełen po brzegi śmiertelników. Dziś Ventrue miała artystkę na scenie. Tą samą co zawsze. Zabarwione na różowo długie włosy, śmiertelnie blada cera podkreślona pudrem i ostrym makijażem i punkowy strój. I nieziemski głos.


Wspierany przez całkiem niezły, mieszany etnicznie zespół… coś skrojonego pod najnowsze liberalno-lewicowe trendy.
Ann rozejrzała się w poszukiwaniu Larry’ego.
Znalazła go gdzieś w cieniu. Pijącego leniwie Krwawą Mary. Spoglądał ponuro na zgromadzoną publiczkę, jak drapieżnik któremu noga się podwinęła i planuje napaść na kolejną ofiarę.
Bez wahania ruszyła w stronę Brujah.
- Już się trzymasz? - rzekła siadając przy jego stoliku.
- Jak zawsze… kilka zawszonych tchórzy wbijających pazury w plecy mnie nie złamie.- burknął Brujah.
- Wtedy byłeś dla nich ucztą.
- Tchórze… kryli się w mroku i zaatakowali od tyłu. - burknął gniewnie Brujah.- Zaskoczyli mnie… na otwartym polu nie byliby tacy twardzi.
- Gdyby nie my to by cię tu już nie było, wiesz o tym?
- Jeśli oczekujesz ucałowania rączek i dziękowania to… - wzruszył ramionami Kainita.- Poszukaj sobie kogoś innego do tej roli. Ja… nie dziękuję.
- Mówię to żebyś wreszcie zrozumiał, że nie wszystko powinno się robić samemu w oszalałym biegu po bójkę.
- Olalalala… jak szybko rośniesz. Może jeszcze zaczniesz mi mentorować? Jestem wojownikiem. Walczę, wygrywam, zabijam… ostatecznie zginę. To, że jestem krwiopijcą nie oznacza, że boję się śmierci, jak reszta tych chodzących umrzyków. - odparł dumnie Larry spoglądając na dziewczynę.- Jeśli przyszłaś mi truć dupę wykładami, to wiedz, że nie jesteś pierwsza. Wielu próbowało przed tobą.
- Po prostu chcę cię ostrzec, że następnym razem może mi się nie chcieć ratować ci dupy. - wzruszyła ramionami - Panie dorosły i potężny.
- Zrobisz co uznasz za stosowne w danej sytuacji. Dopóki to “stosowne” nie będzie sztyletem wbitym w moje plecy… nie będę się ciebie czepiał.- poklepał ją po jej plecach.- Z mojej strony znasz odpowiedź… rzucę ci się na ratunek, nieważne co będzie ci groziło. Ani kto.
- To może będziesz miał szansę jeżeli z Nowego Jorku zwalą się tutaj osoby chcące mnie ubić. - A to czemu? - zapytał Larry zdziwiony jej słowami. - Co takiego nabroiłaś, gdy wracałem do formy?
- Ja jestem grzeczna, słowo! - uniosła dłonie - To mój opiekun. A ja przez to, że jestem z nim związana mogę ucierpieć. Na nim mścić się nie mogą to chociaż na mnie i tak zrobić mu na złość.
- Za duże znaczenie sobie przypisujesz. - ocenił Larry i wzruszył ramionami. - I czemu nagle mieliby tu wpaść z wizytą, by obić twój tyłek?
- Przy okazji może się zdarzyć. - wzruszyła ramionami - Kto tam wie co takie nosferatu wymyślą.
- Zdrowa paranoja jest dobra… niezdrowa… znacznie mniej.- Larry podzielił się z nią swoją mądrością.
- Przynajmniej nie zginę w pogoni na ślepo za jakimikolwiek wrogami.
- Zginąłbym w walce. Nawet jeśli zabity zdradziecko. To dobra śmierć.- odparł dumnie Brujah. - A ty jak chcesz umrzeć?
- A czemu mam umierać? Wolę wygrać przed śmiercią, jeżeli miałabym umrzeć.
- Jeśli boisz się umrzeć… to ten lęk będzie ci brzemieniem i będzie paraliżował twoje decyzje. - odparł butnie Larry.
- Brak instynktu samozachowawczego to też problem. - pstryknęła palcem nos Larry’ego.
- Gadanie…- odparł wampir sięgając po drinka.- Jesteśmy bestiami nocy czy chowającymi się po kątach śmiertelnikami?
- Jesteśmy cwanymi drapieżnikami!
- Taaa… ja z pewnością.- odparł z typową dla siebie pychą Larry. Tymczasem podszedł nich Garry.
- Hej… ziooomy. Jak się macie. Niezła wczoraj zadyma była.- rzekł i podrapał się po czuprynie.- Ja się musiałem tłumaczyć ze śmierci szarego pyska… szkoda go… ale na wojnie straty są. Zginął w naszej obronie. Dorzucicie się do kosztu steku dla jego watahy?
- Larry zafunduje całość. - stwierdziła radośnie - w podziękowaniu, że nasza dwójka ocaliła mu dupę.
Brujah warknął gniewnie w odpowiedzi, ale łaskawie… złożył dużą dotację na ręce Garry’ego.
- Dzięki… to o czym tu tak gadacie?- spytał Gangrel siadając obok nich.
- Larry odwala fochy, że przegrał. - odparła szczerząc się wrednie.
- Bo byłem zdradziecko od tyłu… to nie była prawdziwa walka.- burknął Brujah, a Garry poprawił okularki na nosie dodając.- Czyli nic nowego… Larry nie lubi przegrywać.
- Taki stary a wciąż dziecko. - podśmiewała się Ann.
- I kto to mówi. - obruszył się Brujah. A Garry tylko się uśmiechnął i dodał. - Cóż… urażona duma boli długo.
- Może dlatego z Lukrecją się kumpluje. W tym się rozumieją.
- Czują do siebie miętę. Dwie pokrewne duszyczki.- dodał ze śmiechem Garry. A Larry machnął ręką. - Jesteście beznadziejni.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 13-11-2023, 20:05   #15
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Koszmar jakoś dobrze znajomy i nieznany. Znów została pogrzebana żywcem, tym razem głębiej… i pod tonami skał, a nie martwymi ciałami. Niemniej reszta była jej dobrze znana. Ciasnota, głód i strach.
Pobudka jak zwykle była taka sama. Niemniej wkrótce po niej zadzwonił Joshua. Telefon był krótki. Książę miał dla niej misję do wykonania. Jaką? Tego nie chciał zdradzić przez telefon.
Niemniej była ona ważna i wymagała dyskrecji.
Podsłuchując tę rozmowę ghul zasugerował, że… może… skoro wykonuje tak ważną misję dla Księcia. Może mogłaby uprosić go o jakąś zapłatę za wykonywane zadanie.
Bo ileż można pracować pro bono?


Joshua nakazał jej przyjechać do Róży jak najszybciej. Ponoć już tam na nią czekał.
Cóż… z pewnością czekała na nią Miracella. Uśmiechnęła się i rzekła do caitifki by ta udała się za nią na górę. Poszły po schodach kierując się do gabinetu Lukrecji.
Był tam Joshua i oczywiście była tam i sama Ventrue. Oraz William. Oraz bibliotekarka Nadia z niedużą papierową teczką trzymaną w dłoniach.
- Mamy dla ciebie zadanie wymagające zarówno dyskrecji jak i taktu. Uważasz, że poradzisz sobie?- zapytał wprost szeryf.
Ann nie spodziewała się tego.
- Tak. - odpowiedziała wprost z pewnością - Jakie to zadanie?
- To dość… delikatna sprawa.- zaczął ostrożnie William. - Skontaktowaliśmy się z księciem Nowego Jorku w sprawie draugów, ale z uwagi na delikatną naturę tej informacji i cóż… liczne sposoby na podsłuchanie jej… zdecydowaliśmy się na posłańca który wyjaśni sytuację bezpośrednio księciowi Nowego Jorku i jego świcie. Przekazaliśmy że wyślemy kogoś, ale nie wyjawiliśmy kogo, ani z czym właściwie się tam wybiera. No i… cóż… ty najmniej rzucasz się w oczy.
- Naprawdę? - Ann otworzyła oczy zaskoczona - Chcecie bym to ja tam pojechała rozmawiać?
- Przekazać wieści i odpowiedzieć na pytania. - wtrąciła Nadia.- Nie dopisuj do tego dodatkowej wagi. Nasz wspaniały książę nie raczył jeszcze wyłożyć problemów na tacy przed tobą.-
- Pojedziesz incognito… - odparł Joshua. - … i nieoficjalnie. Co prawda nie powinnaś się pojawić w Nowym Jorku, ale… służby szeryfa przymkną oko na ten detal. Zresztą ktoś z nich cię zgarnie by zaopiekować się tobą podczas tej wizyty. Niemniej jakby ktoś inny cię pytał to… przybyłaś z własnej inicjatywy, by zrobić to co zwykle robisz w mieście.
- Dobrze…
- Musisz być ostrożna. Pamiętaj że choć służby szeryfa mogą przymknąć oczy na twoje pojawienie się przed czasem, to inni… nie muszą. I mogą skorzystać z okazji na ubicie cię w majestacie prawa. - przypomniała jej Nadia.
- Pojedzie z Jackie i jej ekipą. To da jej czasową ochronę przed przypadkowym atakiem.- wtrąciła Lukrecja, a bibliotekarka burknęła. - “Czasową”... super…-
- Niestety nie możemy ruszyć naszych sznurków w samym mieście, by nie przyciągnąć do ciebie uwagi. Oficjalnie to będzie samowolka.- wyjaśnił William. - W razie jednak kłopotów… dzwoń do La Belli.
- Rozumiem. - skinęła głową.
- Pojedziesz z Jackie Santaną. To piosenkarka z klanu Malkavian, która od czasu do czasu koncertuje w mojej siedzibie. Zapewne widziałaś ją wczoraj. Nic nie wie o tej misji, ale zgodziła się zawieźć cię do miasta.- wyjaśniła Lukrecja i skinęła głową ku Nadii. Bibliotekarka podeszła do caitifki i podała jej kopertę.- Tu jest dokumentacja przeznaczona dla Księcia. Dotyczy ona istot i wydarzeń w których uczestniczyłaś. W razie czego spal ją… nikt inny bowiem nie powinien jej widzieć.
Ann spojrzała na Lukrecję.
- Czego powinnam oczekiwać na miejscu przy Księciu?
- Nic… przekażesz kopertę, wyjaśnisz sytuację, odpowiesz na pytania i zostaniesz odesłana do domu. - wzruszyła ramionami Ventrue.- Jesteś zapowiedzianym posłańcem. To posłańcy robią.-
- Masz jeszcze jakieś pytania dotyczące misji?- wtrącił Joshua.
- Czy jest coś, o czym nie powinnam wspominać?
- Nie. Nie wydaje mi się byśmy mieli coś do ukrycia. - zastanowił się Joshua. - W tej kwestii.-
- W razie czego zdaj się na swoje przeczucie. - dodał William.
- Jackie odjedzie za półtorej godziny. Jak masz coś wziąć z domu, to masz czas na to.- wtrąciła Lukrecja.
- A czy jest zaplanowane jak mam wrócić do Stillwater? - Ann spojrzała na Joshuę.
- Nie… ale coś załatwimy.- zapewnił ją Joshua.



Po ustaleniach bezklanowa ruszyła za Joshuą i zbliżyła się do niego, gdy był na schodach prowadzących do głównej sali na parterze.
- Książę, mam jeszcze jedną sprawę do ciebie konkretnie.
- O co chodzi?- zapytał Kainita.
- Wiesz, moja praca nie oferuje mi wielkich zarobków, A potrzebujesz ich więcej niż kiedy mieszkałam z Williamem. - kobieta zaczęła powoli - zastanawiałam się czy byłaby opcja, aby moja wyprawa w interesach dla miasteczka oferowała mi także finansowe zadośćuczynienie.
- Acha… no cóż… ma to sens. Hmm… niech będzie. Dostaniesz zapłatę. Co powiesz na tysiąc?- zapytał po długim rozmyślaniu.
- Półtora. - nagle wypaliła dziewczyna.
- Półtora jeśli wykonasz zadanie śpiewająco. - zgodził się… tak jakby szeryf.
- Deal. - pokiwała głową.


Różowłosa Kainitka która przedstawiła się melodyjnym głosem jako “mów mi Jackie” okazała się sympatyczną osobą. Niezbyt gadatliwą, ale podczas podróży z powrotem cały czas nuciła różne melodie… wyraźnie nasłuchując. Podróż w vanie pomalowanym w nazwy heavy metalowych zespołów trwała dość długo. Jackie nie była dobrym kierowcą i wiedziała o tym. Pogoda nie zachęcała do szaleństw, więc Jackie jechała powoli swoim autem, a jej zespół siedział z tyłu dyskutując nad dalszymi planami muzycznymi. Wyglądało na to że zespół Jackie, “Mists of Mind” jest dość popularny w undergroundowych kręgach muzycznych Nowego Jorku. I grają po różnych nocnych klubach i pubach. Unikali przybytków mainstreamowych i trzymali się z dala klubów tanecznych. I mieli zapełniony grafik aż nowego roku.


Nowy York. Nowy York.


Znowu tu była. W mieście pełnym życia, świateł, krwi tętniącej w żyłach mieszkańców, zarówno tych żywych jak i nieumarłych.


Przejeżdżali kolejnymi ulicami kierując się do centrum miasta. Jackie nuciła pod nosem różne melodie, przeskakując nagle z jednej w drugą. Ann rozglądała się. Wszak była tu nielegalnie i jedynie służby szeryfa przymykały na jej wybryk oko. Co z Nosferatu? Tremere? Co z Brujah?
Tego nie wiedziała.
- Hmm… muszę podrzucić chłopaków do ich lokum w centrum. A potem mogę podwieźć ciebie. To gdzie cię wysadzić? - odezwała się nagle Jackie.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 19-11-2023, 12:53   #16
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację

************************************************** *************************************************
KUNDEL I RASOWY ZŁOTY PIES
************************************************** **************************************************

Nowa sytuacja w jakiej znalazła się Ann jawiła się dla niej jednocześnie ekscytująca jak i przerażająca. Wcześniej nie miała nadziei kiedykolwiek zobaczyć na własne oczy Księcia Nowego Jorku. Wszak była dla niego poniżej poziomu gruntu. Teraz jednak znajdowała się pomiędzy istotnymi Kainitami, więc sprawy naprawdę się zmieniły.
Ann zamierzała dać z siebie wszystko i to nie z powodu tych pięciuset dodatkowych dolarów. Chciała udowodnić, że nie jest zwykłym śmietnikowcem niebędącym w stanie wykonać zadań wymagających posiadania umiejętności socjalnych w wyższych sferach. Przecież do tego była przygotowywana przez życie!

Bezklanowa określiła miejsce, w jakim Malkavianka miała ją wysadzić, bazując na słowach wampirów ze Stillwater. Nie wiedziała czego ma się spodziewać. Dla poprawienia swojego bezpieczeństwa nałożyła maskę na swoje ciało, aby wyraźnie nie rzucać się w oczy. Nie chciała całkowicie wyglądać inaczej, aby na pewno ją rozróżnili, ale zmiany miały zdezorientować obserwującego, by ten nie miał całkowitej pewności, że właśnie na nią natrafił.

Malkavianka zaparkowała w pewnym oddaleniu od celu z uwagi na to, że nie dało się bliżej.
Siedziba Księcia znajdowała się w biurowej części miasta i z pozoru był to jeden z wielu wieżowców na Manhattanie. Ani najwyższy ani najniższy. Ot… niewyróżniający się szczególnie, choć niewątpliwie stworzony z gustem.
Pilnujący go strażnicy wyglądali na śmiertelników.

Niewątpliwie fachowców w swojej branży i nawet dobrze uzbrojonych, ale tylko śmiertelników.
Ann ruszyła w stronę wieżowca zachowując spokój i cierpliwość. Zupełnie jakby jej ta sytuacja nie przejmowała i dobrze wiedziała gdzie iść.

Na miejscu okazało się że hol biura przypominał bardziej hol hotelu. Ludzie rozmawiali w środku i meldowali się przy recepcji. I tam byli kierowani do jednej z wind.
Tam też Ann zamarła… wpierw dostrzegając Quentina rozmawiającego z grupą nieznanych jej Kainitów. Nie był w dobrym humorze. Z drugiej strony nie pamiętała, by kiedyś widziała go z inną minką niż skwaszoną. Oprócz niego zauważyła też siedzącego w fotelu Luciena. Toreadora, w którego klubie miała okazję brać udział w strzelaninie. Poza nimi jednak dostrzegła śmiertelnika z obstawą.


Nie znała go z imienia. Nie wiedziała kim jest. Wiedziała, że jest ważny. Że był jednym z typów, którego spotkała kilka razy w klubie staruchów i który czasem obmacywał jej tyłek, gdy była w stroju pokojówki. To był znajomy Cyrila.
Dziewczyna zaklęła w myślach zmuszając się jednak na utrzymanie neutralnej miny. Było to o tyle łatwiejsze, że grać wobec innych musiała za życia. Nieprzyjemny smak w ustach nie był żadną wymówką w takich sytuacjac. Nie zmieniało to jednak faktu, iż już minęło trochę czasu jak odgrywała takie role, a tym razem nie miała skryptu.
Ruszyła w stronę recepcji nie zwracając uwagi na będącego obok Quentina. Pozornie.
On z pewnością nie zwrócił na nią uwagi, zerkając w stronę idącego do drzwi znajomego Cyrila. W końcu go zaczepił i zaczął z nim rozmowę. Tymczasem Ann bezpiecznie dotarła do recepcji, za którą siedziała stereotypowa ładna blondynka.
- Przybyłam na umówione spotkanie w imieniu Joshuy Smitha. - odezwała się do kobiety.
- Rozumiem. - odparła z uśmiechem blondynka. Wpisała coś do komputera i wybrała numer na znajdującym się obok starym aparacie telefonicznym. Zadzwoniła i przekazała słowa Ann. Kiwnęła głową słuchając odpowiedzi. A następnie rzekła.
- Za dwie godziny ktoś po panią przyjdzie. Proszę sobie spocząć w holu.
- Dziękuję. - odpowiedziała i chcąc nie chcąc udała się spocząć tutaj... Dwie godziny. Ach, gdyby ona i Stillwater mieli jakieś poważanie…

***

Usiadła z boku, przycupnęła za kolumną i obserwowała. Bo co innego miała do roboty. Mag i synalek księcia rozmawiali długo i niewątpliwie gwałtownie. Cóż… przynajmniej Quentin się podekscytował. Mag zachowywał ironiczny uśmieszek. Po chwili w holu pojawił się Thorn i coś powiedział na ucho Quentinowi. Syn Księcia i jego świta po pożegnaniu się z Magiem w pośpiechu opuścili hotel.
Mag zaś wykonał kilka gestów palcami niczym zawodowy prestidigitator i w jego dłoni pojawił się smartfon. Zupełnie jakby wyciągnął go z rękawa. Teraz gdzieś dzwonił mając minę całkiem poważną.
Sytuacja wydawała się całkiem zabawna. Ann oczywiście nie znała szczegółów, ale ironiczne rozbawienie maga ją nawet zadowoliło. Szkoda, że to był jeden z tych starych dupków, których musiała znosić.
Mag zakończył rozmowę i ruszył ze swoją świtą do wyjścia. Kilka minut później… Lucien otrzymał SMSa na komórkę i również ruszył, tym razem do jednej z wind. A Ann siedziała i czekała. Pojawiali się kolejni Kainici, w większości nieznani Ann. Niemniej w końcu pojawiła się kainitka znana Ann. Primogen Ventrue, rudowłosa furia,
Cynthia Hartley
. Ta nie bawiła się w meldunek na recepcji, tylko od razu ruszyła do wind. I nikt nie śmiał jej zatrzymać.
Ann uśmiechnęła się ironicznie. Ruda zdzira.

Tymczasem do młodej wampirzycy, zbliżył się rudowłosy mężczyzna w garniturze i okularach. Było w nim coś… szczurzego. Paląc papierosa podszedł do dziewczyny.
- Ann… Baudelaire?- zapytał stanowczym tonem.
- Annabelle Baudelaire. - spokojnie poprawiła mężczyznę.
- Wszystko jedno. Proszę za mną.- odparł beznamiętnie mężczyzna i zawrócił w kierunku jednej z wind.
Ann ruszyła za mężczyzną nie chcąc okazać zirytowania.

***

Doszli do windy, wsiedli. Najpierw jej przewodnik, potem ona. Pojechali w górę, na 14 piętro. Tam wysiedli, minęli rosłych ochroniarzy. Ghuli raczej niż Kainitów. Dotarli do wygodnego, acz małego gabinetu.
- Proszę się rozgościć. - stwierdził mężczyzna, po czym sam wybrał jeden z foteli. Zasiadł na nim i wyjąwszy smartfona. - Pani spotkanie uległo opóźnieniu. Proszę uzbroić się w cierpliwość.
Ann okazała wręcz anielską cierpliwość. Usiadła na jednym z siedzeń i ograniczyła się do milczącego oczekiwania oraz obserwacji miejsca.
Jej… opiekun zajęty był przeglądaniem czegoś na smartfonie i nie odzywaniem się. Tak więc minuty ciągnęły się w nieskończoność, wystawiając ową anielską cierpliwość na dłuższą próbę.
W końcu coś się wydarzyło. Zadzwonił smartfon okularnika, ten westchnął i zakończył przeglądanie by odebrać. Wysłuchał rozmówcy. Wstał i schował telefon do kieszeni.
- Proszę tu poczekać.
I wyszedł.
Dziewczyna westchnęła w duchu. Tak... Była przyzwyczajona do takiego podlejszego traktowania. Opuściła z siebie resztki maski, bo i używanie dyscyplin w gościach było... niedopuszczalne bez złych intencji.
Pozostało czekać.

Minęło kilkanaście minut nim okularnik o szczurzej fizjonomii wrócił. Ale nie sam.
- Ann?! Co ty robisz? - zapytał zaskoczony Salvatore, nim okularnik zdążył go poinformować… że on również ma tu czekać.
Ann uśmiechnęła się lekko.
- Też dobrze cię widzieć.
- Tony…- Stefan zwrócił się do Kainity. - … znam ten rytuał, nie musisz wyjaśniać.
Okularnik wyraźnie poirytowany obnażył kły w złośliwym uśmiechu mówiąc.- An-tho-ny… żadne Tony.-
Po czym usiadł w fotelu wracając do swojego smartfona.
- Niektórzy urodzili się sztywni. - stwierdził filozoficznie podrabiany Malkavian.
- Musisz być tu regularnym gościem co? - zauważyła do Salvatore.
- Dość częstym… zważywszy, że większość mego klanu nie opuszcza podziemi miasta. A pozostali cóż… Manhattan nie jest naszym terenem. - wzruszył ramionami Stefan. - No i w końcu jestem… przedstawicielem mojego klanu.
- Gratulacje? - odparła niepewnie.
- Nie chcę się chwalić, ale jestem dość ważnym członkiem mojego klanu. - chwalił się Stefan i westchnął. - Choć… cóż… ciężko to nazwać przyjemnością. Niestety częściej niż przyjęcia odwiedzam poczekalnie takie jak ta.
- Nie narzekaj. Są gorsze losy.
- Nie narzekam. Po prostu stwierdzam, że dyplomacja to nie tylko ten lukier na wierzchu.- zaśmiał się Malkavian i spytał.- A ty? Co ty tu robisz?
- Poszerzam horyzonty. - wzruszyła ramionami.
- Jakaś tajna misja, co?- rzekł zaciekawiony Salvatore. - Możesz mi powiedzieć, umiem trzymać język za zębami.
Tym słowom Malkaviana towarzyszyło znaczące przewrócenie oczami Anthony’ego.
Ann przysunęła usta do ucha Salvatore.
- Wysyczysz wszystko, więc nie.
- Ależ to nieprawda.- obruszył się Stefan oburzony takimi sugestiami.
- No nie złość się. Piękności to szkodzi. - pociągnęła go za policzek.
- Nie złoszczę…- mruknął Stefan i dodał.- W razie czego… klan Malkavian się wstawi za tobą. Postaram się o to.
- To urocze. - zażartowała.

Drzwi się otworzyły. Znów znajoma twarz. Zimne spojrzenie Rose omiotło siedzące osoby.
- Stefan… musisz jeszcze poczekać chwilę. Szeryf ma sprawy do załatwienia. Ann… chodź, jesteś oczekiwana.- rzekła znajoma pomocnica Markusa.
Ann podeszła do Rose.
- Zawsze miło cię widzieć, Rose. - spojrzała na Salvatore - Ciebie też.
Po tych słowach ruszyła na spotkanie z przeznaczeniem. Rose uśmiechnęła się cierpko w odpowiedzi.



Przed “salą tronową” Rose zatrzymała się wraz Ann. Otworzyła drzwi przed caitifką.
- Proszę.- zachęciła ją do wejścia, sama nie przekraczając progu.

W środku panowała ciemność. Wyostrzone zmysły wampirzycy dostrzegały bogato zdobiony hebanowy tron na środku sali, jakieś rzeźby pod ścianami. Kotary jednak były tu dość szczelnie zaciągnięte.
- Nie wiem jak ty… ale na mnie mrok zawsze działa kojąco.- odezwał się głos mężczyzny siedzącego na tronie. Ciemnowłosego bladolicego mężczyzny. Głos przyjemny dla ucha, ale i władczy.
- Mrok był zawsze przyjazny i uspokajający dla mnie. Książę. - Ann skłoniła się nisko wampirowi.
- Ann.- odpowiedział skinieniem wampir przechodząc do sedna.- Co sprowadza cię do mojej Domeny?
- Zostałam wysłana w imieniu Księcia Stillwater, aby przekazać informacje o nowym zagrożeniu w okolicy... I tym razem to coś więcej niż jedna Sfora Sabatu.
- Co więc tak zaniepokoiło Joshuę, co było tak ważnego, że nie można było przekazać przez telefon?- zapytał Książę.
- W okolicy Stillwater znajdują się anarchiści, co najpewniej jest ci znane, Książę. - zaczęła wyjaśniać - Istniał pewien kontakt z nimi, ale ostatnio całkowicie ustał. Książę Smith wysłał mnie, Larry’ego Dukesa i miejscowego Gangrela by zbadać co się dzieje. - Ann wyciągnęła z torby teczkę - Na miejscu natrafiliśmy na sforę draugów. Inteligentnych na tyle, by mówić i korzystać z dyscyplin. Niemłodych Nosferatu zakopanych po zawaleniu się kopalni, w której się znajdowali.
- To brzmi niepokojąco. Jak liczna to sfora? - zapytał wyraźnie zamyślony Książę.
- Naliczyłam sześciu na szybko. Może być więcej czy mniej. Znikali, pojawiali się używając dyscyplin... Ciężko było o dokładny rachunek.
- To jeszcze bardziej niepokojące…- zadumał się Książę. - Prawdą jest, że Bestia władająca potężnym Kainitą jest sprytniejsza, niż… spuszczona ze smyczy sfora nowoprzebudzonych Sabatu.
Wskazał palcem pobliski stolik.
- Połóż tam.
A następnie spytał. - Co Stillwater planuje zrobić z tym problemem?
Ann odłożyła teczkę na wskazany stolik i wróciła na miejsce naprzeciw Księcia.
- Nie mamy siły na taką polującą sforę, a i doświadczenie mówi, że atak to byłby ryzykowny pomysł. Chcemy na ten moment próbować zgromadzić informacje o zagrożeniu i jesteśmy gotowi połączyć siły z Nowym Jorkiem w polowaniu na draugi, jeżeli na to przystaniecie, za czym wnioskujemy.
- Czym innym jest polowanie tu… w Nowym Jorku, gdzie każda uliczka każdy zakątek jest śledzona przez czyjeś oczy. Markusa, Nosferatu, Malkavian czy… nawet Brujah.- zamyślił się Książę. - Czym innym… lasy otaczające Nowy Jork. Mam wojowników… ale nie myśliwych.
- Zaoferujemy nasze możliwości łowieckie. Nasz gangrel jest zespojony z głuszą, Tremere świetnie radzi sobie z monitoringiem... ale właśnie bez wojowników też szans nie będzie. Sam Larry Dukes przetrwał cudem.
- No tak. Garry… stary dobry Garry…- zadumał się Książę. - Mógł trochę zardzewieć od tych wszystkich narkotycznych orgii. Za to jest w komitywie z wilkołakami. A te… mogą się skusić na takie łowy. Potencjalny sojusznik w tej… sytuacji.-
Potarł podbródek dodając. - Naturalnie Nowy Jork pomoże sojusznikowi w kłopotach, wysyłając kilku wojowników, którzy nie skończą jako kolejny posiłek draugów.

Ann skłoniła się wdzięcznie.
- Kogo mielibyśmy oczekiwać i w jakim czasie?
- Nie wiem jeszcze. To dość niespodziewana wiadomość. Przyślę moich agentów tak… jutro lub pojutrze. Na razie, by na miejscu ocenili sytuację i skonsultowali się z księciem Stillwater. Zakładam, że rozgrywa to rozsądnie? Grupka opętanych Bestią Kainitów ukrywających się w lasach, to nie jest coś co należy lekceważyć. - zastanowił się Książę.
- Sam fakt szybkiego poinformowania Nowego Jorku, o tym problemie wskazuje, że książę Smith traktuje to bardzo poważnie. To dopiero druga noc od czasu napotkania draugów, Książę. - wyjaśniła.
- Hmmm… - zamyślił się Książę.- To dobrze. Jak wspomniałem kogoś tam wyślę do pomocy. Coś jeszcze zostało do omówienia?

- Muszę na koniec prosić o pozwolenie na pozostanie w mieście do jutra, jako że nie zdążę dotrzeć do Stillwater przed świtem.
- Przygotowany zostanie dla ciebie pokój w mojej siedzibie. Dla własnego bezpieczeństwa… nie opuszczaj go. - zadecydował Książę.
- Dziękuję za to bardzo. - skłoniła się ze wdzięcznością - Nie opuszczę oczywiście.
- Nie ma za co. Musiałaś długo czekać. Czy coś jeszcze?- wampir wstał z tronu.
- To wszystko, Książę.
Kainita wyjął smartfona. I wysłałał wiadomość. Dość szybko zjawił się mężczyzna o szczurzym obliczu i okularach, którego Ann znała jako Anthony’ego.
Skłonił się przed Księciem i czekał na polecenia.
- Zaprowadź mojego gościa do gościnnego apartamentu.
- Oczywiście mój panie. - odparł Anthony i spojrzał na Ann. - Proszę za mną.
Ann pożegnała się z Księciem zachowując szlacheckie standardy. Po tym ruszyła za Anthonym.

***


Wędrówka nie trwała długo, acz obejmowała krótką podróż windą. Ann przemierzając korytarze przekonała się, że siedziba Księcia była gwarna, nawet w nocy. A ochroniarze byli wszędzie.
Dotarli do apartamentu, Anthony podał jej klucz mówiąc.
- Zarówno barek jak i telewizor jest darmowy. Dostępu do sieci nie ma dla gości.
- Dziękuję. - stwierdziła ze spokojem.
- Nie ma za co.- odparł mężczyzna, poprawił garnitur i rzekł.- Dobrej nocy.
Na pożegnanie.



Był to spory apartament hotelowy. Spore łóżko z baldachimem i ciężkimi czarnymi kotarami mającymi gwarantować bezpieczeństwo przed Słońcem. Duży plazmowy telewizor na ścianie. Duże okna… z solidnymi żaluzjami. Oraz oczywiście wygodne krzesła, fotele, stoliki i inne meble. Apartament składał się z pokoju gościnnego, sypialni i łazienki. Wszystko urządzone w kolorach czerni i purpury, wszystko godne pięciogwiazdkowego hotelu.
Ann wreszcie czuła się na miejscu. Wygląd pokoju przypominał jej życie we Francji. To, co należne jej z urodzenia, a czego nie doświadczała od śmierci.

Usiadła na fotelu i wyciągnęła komórkę, wybierając numer do Williama.
- Słucham?- odezwał się Toreador.
- Ustaliliście już coś odnośnie mojego sposobu powrotu jutro?
- Przyjadę po ciebie.- odparł Toreador.
- Świetnie, jesteś kochany. - odparła naprawdę radosnym tonem.
- Spodziewałaś zapomnienia z naszej strony? Niemożliwe. Jesteś częścią świty księcia Stillwater. - przypomniał jej żartobliwie Toreador.
- Nie byłam pewna czy ty będziesz chciał się kłopotać pojechaniem po mnie. - odparła z udawanym smutkiem,
- No nie było łatwo… musiałem zagryźć Nadię i pobić Garry’ego, by zdobyć ten zaszczyt.- “pocieszył” ją ze śmiechem William.
- Mon chevalier. - westchnęła miłośnie.

- No i? Jak ci się podoba Książę?- zapytał zaciekawiony William.
- Może i tobie by się podobał. - stwierdziła.
- Nie. - zaprzeczył William. - Dobrze go znam. Nie jest w moim guście.
- Marudzisz. - zaśmiała się - Jutro sobie poplotkujemy, co?
- Dobry pomysł. Z dala od podsłuchujących fale radiowe Nosferatu.- dodał żartobliwie Toreador.
- Możesz przekazać Joshui, że może już przygotowywać pełną pulę.
- Dobrze… przekażę.

- Przyzwyczaiłam się do ciebie, wiesz? - nagle powiedziała.
- Cieszy mnie to. Ja do ciebie też. - odparł ciepło Toreador.
- Tylko tak daleko mieszkasz…
- To ty się wyprowadziłaś. - przypomniał jej Kainita.
- Nie moja wina, że mieszkasz tak bardzo na zadupiu. - odparła z lekką pretensją.
- Lubię moje mieszkanie.- odparł Toreador lekko urażonym tonem głosu.
- Ale jest tak bardzo daleko…
- Może powinnaś zamieszkać bliżej? - zaproponował Kainita.
- Najlepiej byłoby gdybyś ty zamieszkał ze mną. Ze mną w końcu mieszka też mój ghul…
- No nie wiem. Lubię moje lokum. - zawahał się William.
- Mogłabym przymykać oko na jego pokazywanie ciała tu czy tam w mieszkaniu... - zaproponowała niewinnie.
- Hmm… pomyślę nad tym.- odparł z pewnym wahaniem Kainita.
- Możemy jeszcze nad tym pomyśleć. W końcu twoja miejscówka nie jest przystosowana do ludzkiego ghula.
- Jest to dość duża posiadłość. Zmieści się jeszcze jedna osoba. - zaprotestował Toreador.
- Dobrze, dobrze. - zaśmiała się.
- To do jutra.- odparł ciepło William kończąc rozmowę.

***

Ann była w tym momencie naprawdę szczęśliwa. Powinna się przyzwyczaić do bycia w rynsztoku społeczeństwa, ale... nie umiała. Nie była szczęśliwa jedząc resztki i śpiąc w piwnicach w zimie. Nie była szczęśliwa musząc lizać buty każdemu klanowcowi... i Stillwater jej o tym przypomniało. Była stworzona do wyższych pułapów, jakie zostały jej zabrane.
Sądziła, że będzie wystraszona podczas rozmowy z Księciem Nowego Jorku, ale nie była. Czuła się jak w swoim żywiole. Do tego ją stworzono.

Bycia wokół szczytu.
Bycia w grze o władzę.
Manipulowania.

Gdzie to zagubiła?

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24-11-2023, 17:53   #17
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację

Pobudka w dużym apartamencie to było coś znajomego. Coś za czym zaczynała tęsknić. Wspomnieniem dawnego życia, przed… tym wszystkim. Potem zaś ktoś głośno zapukał w drzwi. Rose Wilmowsky od Szeryfa. Ubrana po męsku w czarny garnitur, ze skórzanymi rękawiczkami na dłoniach rozejrzała się po apartamencie od razu przechodząc do rzeczy.
- William nie wjedzie do Nowego Jorku. Nie chce przyciągać uwagi szpiegów miss Dubois i wywoływać niepotrzebnie wrażenia, że… knuje za jej plecami z miejscowymi Kainitami. Dlatego poprosił byśmy przywieźli cię na obrzeża miasta. I tam cię odbierze. Jakieś pytania? Nie? To dobrze, bo nie mam za dużo czasu na odgrywanie szofera dzisiaj. Proszę się szybko ubrać. Poczekam za drzwiami. Dziesięć minut wystarczy?-
Po tych słowach wyszła nie dając okazji Ann na zadanie pytań.


Czarny mercedes z górnej półki, niewyróżniający się niczym szczególnym. Rose kierowała go pewną ręką kierując się z centrum na przedmieścia. Powoli, bo miasto było zatłoczone nawet nocą. Ann przyglądała się przez zaciemnione szyby nocnemu życiu miasta. Czasami zauważała Kainitów, skrytych w ciemnych zaułkach. Czasami bezpośrednio w blasku fleszy.
Nowy Jork zamieszkiwało ponad osiem milionów ludzi, było więc na kim żerować. Nic więc dziwnego, że Książę miał tak wielu poddanych. I tak wielu pożądało jego domeny.
Rose skręciła w uliczki Chinatown wybierając dość nietypową trasę.


Ta barwna dzielnica była jakoś… omijana przez Kainitów. Nominalnie podlegała Nosferatu rządzonym przez Haerza, ale szukanie ich tutaj, było jak szukanie wiatru w polu. Nosferatu nie pojawiali się w zacienionych uliczkach tej dzielnicy. Być może nawet nie było ich w kanałach pod nią. Nic więc dziwnego, że czasem zapuszczały się tu bandy Brujah i Gangreli… czasem nawet sfora Sabatu. Ale nikt, nawet Sabat, nie przebywał tu dłużej. I nikt nie miał swojej kryjówki w Chinatown. Żaden Kainita nie spoczął by spokojnie oczekując nadejścia świtu w tej dzielnicy. Nikt nie mówił otwarcie czemu, ale… półgębkiem wspominano o zaginięciach bez śladu.

Nagły telefon wyrwał Ann z rozmyślań. Zadzwoniła komórka Rose, ta odebrała ją i docisnęła ramieniem do ucha.
- Tu Rose… co jest.- zaczęła. Po chwili westchnęła. -Teraz? Teraz nie mog… mam ważną przesyłkę.-
Warknęła.- Nie. Nie może poczekać.-
- Serio? No dobra. Zaraz tam będziemy. 2367. Zrozumiałam. - zakończyła rozmowę i schowała komórkę do kieszeni.
- Napuszony dupek.-
Zerknęła na Ann dodając.- Dobra. Zmiana planów. Zrobimy mały objazd i wpadniemy z wizytą do pewnego cichego miejsca. Odbiorę raport i pojedziemy dalej. To zajmie kilka minut.-


Ciche miejsce. Ciekawe określenie kostnicy. Budynek znajdował się na obrzeżach Chinatown. Ponury stary budynek z okresu rewolucji przemysłowej. Idealne miejsce na kostnicę… jeszcze lepsza sceneria na slasher. Budynek był w kiepskim stanie, ale czy warto było czekać w aucie na Rose? Ann więc poszła z nią.
Przeszły przez drzwi i przemierzyły kolejne korytarze. Rose okazjonalnie machała odznaką FBI mijanym pracownikom kostnicy. Ich apatyczne spojrzenia wykazywały brak zainteresowania tym faktem. Mieli ważniejsze sprawy niż sprawdzać czy się podszywa pod agentkę. Zresztą dwie osoby kiwnęły głowami na jej widok, jakby ją znały. Jakby bywała tu często. Być może nawet tak było.


Zimne metalowe pudło, ze ścianami wyłożonymi metalowymi pudełkami i z metalowymi stołami, lampami. Jedynymi nie metalowymi przedmiotami były całuny i oczywiście ciała. Klasyczna kostnica jakich Ann widziała wiele… w telewizyjnych kryminałach. Rose podeszła do denatów i przyglądała się zawieszkom na ich dużym palcu u stopy.
-2365, 2366, 2367… jest.- mruknęła do siebie.
Zsunęła całun odsłaniając tak bardzo zmasakrowane ciało, że ciężko było odgadnąć płeć denata/denatki.
- Cholera… - zaklęła Rose i warknęła.- Raport Preston i skończ ukrywanie.-
- Och… doprawdy, dlaczego miałbym ukrywać moją olśniewającą urodę.- rzekł chrapliwym głosem bladoskóry łysy osobnik o tęczówkach oczach tak ciemnych, że wydawały się wypełniać całe oko ciemnością. Pomarszczona skóra, szczurze uszy i paskudne rysy świadczyły o tym do jakiego klanu należał. Nosferatu.
Elegancko ubrany mężczyzna podszedł do trupa.
- Rozległe rany, duży ubytek ciała, w tym ważnych organów. Brak krwi. Toksykologia wykazała że został tak naćpany morfiną, że pewnie nie czuł jak zjadano żywcem. Długo zresztą nie pożył. Zabójca miał pewnie paskudny maniery przy stole. Przypuszczam że rozczłonkowano go z pomocą maczety i skalpela. Starał się, ale medykiem to on nie był.- zaczął wyjaśniać.
- To już trzeci trup, nieprawdaż? Tym razem ghul.- Rose potarła podstawę karku. - Nie podoba mi się to. Już mieliśmy niedawno rozróbę w burdelu Beauregarda. Za dużo uwagi prasy przyciągamy. Będzie kłopot, nawet jeśli ten kanibal okaże się w końcu tylko szurniętym seryjnym mordercą.-
- Co jeśli nim nie jest?- zapytał Preston.
- To mamy poważny problem. Sam dobrze wiesz.- westchnęła Rose.- Falconi nie będzie zadowolony.-
Wywołała tymi słowami ironiczny uśmieszek na obliczu Nosferatu.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 06-12-2023, 13:40   #18
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



************************************************** *************************************************
POWRÓT
************************************************** **************************************************

Ann z zaciekawieniem słuchała rozmowy i patrzyła po kostnicy. Chciała się nawet wtrącić, ale... powstrzymała język.
- Myślę… że wiesz co to może być… ghul.- zaczął tajemniczo Nosferatu, budząc wyraźne zdziwienie.
- Nie podpijacz krwi w naszej nomenklaturze, tylko taki prawdziwy ghul… arabski nieumarły pożeracz zwłok.- Preston speszył się pod spojrzeniem Rose. Ta tylko mruknęła.- Ty tak na serio?
- A czemu nie? My istniejemy? Wilkołaki istnieją. To co przywołał Cyril niewątpliwie istniało. Dlaczego by nie miały istnieć ghule. - obruszył Preston i zaczął mówić.- Gdyby Szeryf mógłby mi załatwić dostęp…-
- Wiem że twoje zainteresowanie śmiercią przechodzi w niezdrową obsesję, ale bądź rozsądny. Falconi nie ma tak długich macek by ci załatwić kursy w klanie Giovanni.- machnęła ręką Wilmowsky i zmieniła temat.- Co wiemy o denacie… denatce?-
- Odciski palców udało się uzyskać. Perry Shwarz, zwany też Izzy. Dealer. Ghul wampira o ksywce Short Stripes. Tak twierdzi SchreckNet.-
- Short Stripes? Short Stripes? Kim do cholery jest Short Stripes?- zapytała Rose sięgając po komórkę.
- Nie wiem… przypuszczam że albo jakiś Toreador zajmujący się Street Art’em, albo Malkav. Ksywa za gejowska na Brujaha.- wzruszył ramionami Nosferatu.
Ann uniosła spojrzenie.
- Znam go. - odezwała się nagle - Z przytułku Schwarza. Tak, zajmuje się Street Art’em.
- Ok.- Rose zadzwoniła. - Hej. Mam zadanie dla ciebie. Znajdź niejakiego Short Stripes’a. Kręci się koło przytułku Schwarza. Tak. Jeden z tych ulicznych. Przesłuchaj go. Ma wygadać wszystko co wie o swoim ghulu o ksywce Izzy. Sporządź raport. Falconi chce mieć go jutro na biurku.-
- Dobra… niech twój klan zajmie się zatarciem śladów. Sfingujcie eksplozję gazu w kanałach i zróbcie z Izzy’iego jej ofiarę, albo… - wzruszyła ramionami Rose.- … co tam chcecie. Nie będę was uczyła waszej roboty.-
- Ok. Dam znać komu trzeba.- odparł Preston, a Rose dała Ann znać, że wychodzą.



Dziewczyna ruszyła za Rose i kiedy zostały same odezwała się.
- Kiedy znajdowałam się w przytułku słyszałam różne rzeczy... ale czy to prawda, że Giovanni prócz picia krwi jedzą ciało ofiary?
- Nie. Nie jedzą ludzi. - odparła Rose idąc przodem.- Ale też prawdą jest, że ich krwawe pocałunki nie wywołują orgazmu.
- Mówiono mi, że część z nich zjada mięso z ofiar... choć o nich to różne rzeczy gadali.
- Mówią też że to banda nekrofili, ale mało który Kainita czy Kainitka zachowuje popęd.- wzruszyła ramionami Rose.- Prawda jest taka że ożywiają zwłoki i gadają z duchami i jeśli masz z nimi problemy to tylko u nich znajdziesz pomoc.
- A to też prawda, że oni za życia to są kazirodczą rodzinką?
Rose zatrzymała się i zerknęła na Ann. - Tak mówią. Ja nie mam dowodów na to. Niemniej… są do siebie zadziwiająco podobni.
Doszła do auta i otworzyła drzwi.- Giovanni, Tzimisce, Tremere to hermetyczne klany skrywające wiele tajemnic, którymi się nie dzielą. Nie tylko dotyczących ich przerażających mocy. Także ich zwyczaje… są skryte tajemnicą.
- Magiczni coś z tym mają. - stwierdziła Ann i sama weszła samochodu - Z tą całą tajemniczością. - zaironizowała.
- Cóż…- agentka Falcone siadła za kierownicą.- Tremere wywodzą się z średniowiecznych magów. I moim zdaniem, nie wyszli z tego średniowiecza do dziś.-
Ruszyła pospiesznie.

- Nadal sądzę, że twoja robota jest interesująca. - odezwała się po chwili.
- To policyjna robota. Pilnowanie całego tego bajzlu… to robota szeryfa. Ja zaś jestem dziewczynką na posyłki. Tak jak ty.- odparła z krzywym uśmiechem wampirzyca, gdy przemierzały ulice starając się opuścić zatłoczone miasto. - Więc robimy to samo. I też zdarzają mi się nudne noce, podczas których nic ciekawego się nie dzieje.
Nie wydawało się aby dziewczyna poczuła się w jakiś sposób urażona.
- Powiem ci szczerze, że twoje bycie dziewczyną na posyłki jest ciekawsze od mojego.
- Żebyś się nie zdziwiła.- odparła ze śmiechem Rose.- Po pewnym czasie obrzydło by ci oglądanie kolejnych zwłok.

Wyjechali już na obrzeża i jadąc drogą Rose wypatrywała auta Williama, lecz ów pojazd to caitifka dostrzegła pierwsza.
- To ten rumak. - wskazała na pojazd.
- Naprawdę? Po facecie, do którego należy całe miasto spodziewałabym się… no… więcej szyku.- Rose skierowała swój pojazd ku Blake’owi.- Zwłaszcza po Toreadorze.
- Will jest szczególny. - zaśmiała się.
- Z pewnością.- zgodziła się z nią Rose i zatrzymała pojazd.

Kainita grzecznie czekał przy swoim czerwonym pick-upie, aż Ann podejdzie i zapytał.
- I jak ci poszła misja?
- Jestem zadowolona. - stwierdziła wchodząc do jego samochodu.
- Ech… nie o to pytałem. Ale cieszę się, że ci się podobało.- William wsiadł za kierownicę i ruszył z powrotem do domu. A pojazd Rose z powrotem do Nowego Jorku.



- Książę Nowego Jorku wyśle do nas swoich przydupasów dziś czy jutro by się zorientowali, a później kilku swoich do ubicia zagrożenia.
- Ostrożny jak zwykle. Tyle, że nie daj się zwieść. Książę… nie przysyła przydupasów.- westchnął Toreador.- Tylko swoich zabójców.
Ann wzruszyła ramionami.
- Ciekawy facet. Ale nie ufam mu. Nie, że nie przyprowadzi nikogo, ale ten dupek zdawał się oceniać wszystko co robię.
- Jest stary… twierdzi, że jest kartagińczykiem, ale ja w to nie wierzę. Niemniej jest starszy ode mnie.- westchnął Toreador - I nie należy mu ufać. W końcu poprowadził rebelię przeciw poprzedniemu Księciu. I wygrał.

- Ciekawe czy naprawdę lubi być w ciemnym pokoju, czy to tylko dla gości.
- Tego nie wiem.- zaśmiał się Kainita i spojrzał na Ann poważnie.- Ale ponoć ukradł sekrety Lasombr.
- Na szczęście ja też wolę być w ciemnościach. - uśmiechnęła się.
- Nie w jego ciemnościach. Masz rację, że mu nie ufasz. Ja też nie. Ale pamiętaj, Książę jest bardzo niebezpieczny.- odparł poważnie Toreador.
- No chyba nie myślisz, że następnym razem go ubiję?
- Och… - zaśmiał się Toreador.- Nie masz nawet szans by go zranić.
- A więc twierdzisz, że jestem słaba i bezużyteczna? - Ann wykrzywiła usta w udawanej złości.
- Twierdzę, że powinnaś wiedzieć kiedy uciekać. - stwierdził spokojnie Toredor.- Larry, Joshua, ja nawet. Żaden z nas nie przeżyłby z nim konfrontacji jeden na jeden. Ja ocalałem… przez sentyment La Belli. I fakt, że cóż… nie byłem częścią nowojorskiej koterii.
- Więc utwórzcie komitywę.
- Wiesz co to triumvirat? -zapytał Toreador zmieniając temat.
- Czy ty przeprowadzasz mi jakiś test z historii?
- Triumvirat to trzy tygrysy czekające na okazję, by się rzucić nawzajem do gardła. Tym byłoby rządzenie wspólnie z Księciem. Na szczycie domeny jest tylko jeden tron. Władca, który o tym zapomina… nie rządzi zbyt długo.- wyjaśnił Toreador, gdy tak jechali przez zaśnieżony las.
- Ale kto powiedział, że mielibyście rządzić wspólnie? - Ann wyraźnie bawiła ta rozmowa.

Kainita tylko pokręcił głową i dodał zmieniając temat.- Jutro będzie wyprawa do jaskiń. Zainteresowana?
- To ty uwielbiasz siedzieć bezczynnie i zamartwiać się. - przypomniała - Oczywiście, że jestem zainteresowana!
- Spodziewałem się, że tak odpowiesz. Zawieźć cię do mnie, czy do ciebie?- zapytał Toreador.
- A właśnie. Mieliśmy rozmówić się w sprawie tej kwestii mieszkaniowej. - przypomniała.
- To kusząca propozycja, ale… ja… lubię moje siedlisko… z tych powodów dla których ty go nie lubisz. Jest z dala od ludzi.- wyjaśnił Toreador.- Zapewnia mi spokój i ciszę, jakiej nie mam bliżej Stillwater. Daje natchnienie do tworzenia poezji, tak niedocenianej przez śmiertelnych.
- Ale mieszkanie ze mną i moim ghulem ci nie przeszkadza.
- Nie. I możecie zamieszkać u mnie. - zaproponował William.
- Jaki byłby w tym dla mnie interes? - mruknęła.
- Moja obecność nie jest zyskiem? I mój domek pełen dzieł sztuki pobudzających artystyczną strunę w duszy żywych i wiecznych?- zapytał retorycznie Toreador.
- To miejsce jest daleko. - przypomniała.
- I to jest jego zaleta. W moich oczach.- przypomniał jej wampir.- Zresztą masz motor i samochód. Czym jest odległość w dzisiejszych czasach?
- Upierdliwością, jak noc zbyt krótka.
- Masz wieczność przed sobą. Zawsze masz czas.- ocenił Toreador wyraźnie upierając się przy swoim zdaniu.

Z zewnątrz rozmowa dwóch wampirów mogła przypominać sprzeczkę rodzica z dzieckiem... lub dokładniej rodzeństwa.
- Zawsze byłeś taki nudny? - zapytała dziewczyna.
- Możliwe, że po prostu się zestarzałem. - westchnął Toreador po części zgadzając się z Ann.- Istnieję już bardzo długo… zasmakowałem dworskiego życia, wojny, polowań na zwierzynę i bestie… miłości, zdrady, bólu, intrygi… polityki. Znużyło mnie to wszystko wielce. Ta cała pustka ukryta pod splendorem stała się tak nieznośna, żem… wybrał pustelniczy żywot.
- Książę Nowego Jorku nie narzeka. Elena też nie. - zauważyła.
- Są ulepieni z innej gliny niż ja. Nie możesz mierzyć każdego Kainity tą samą miarą. - odparł Toreador.
- Aż się zastanawiam czy Elena musiała bardzo się starać, by ugłaskać Księcia, aby cię nie ubił w trakcie przewrotu, jeżeli i wtedy byłeś tak wręcz nieznośnie oblany marazmem. - dodała.
- Tego nie wiem. Musiałabyś ją spytać. Wiem jeno, że przegrywałem z nim i mnie oszczędził.- odparł William.
- To walczyłeś z nim wtedy? - zapytała wyraźnie zaciekawiona.
- Tak. Na miecze.- odparł Kainita.- Takie, które mogą zabić nawet nas. Poprzez dekapitację, rozczłonkowanie…
- Opowiedz mi o tym! - Ann wyraźnie podekscytowała ta opowieść.
- Wyglądało to lepiej niż dałoby się opisać. Tak jak ja jest nadludzko szybki, więc walka w sali tronowej odbywała się pomiędzy dwoma rozmytymi postaciami. Byłem silniejszy od niego. Moje ciosy były w stanie strzaskać jego gardy, ale… on… - odparł Toreador zanurzając się we wspomnieniach.- Przyjmował ciosy na ciało bez zmrużenia oka, jakby był marmurowym herosem ożywionym przez kapryśną Afrodytę. No i był lepszym szermierzem. Wyczekując okazji zadawał mi kolejne ciosy, aż… nie pozostało mi nic poza ratowaniem skóry tchórzliwe rejterując.
- To Ventrue też umieją być szybkie? - zapytała zaskoczona.
- Nie… oczywiście, że nie. - odparł z uśmiechem William. - Prawda jest taka, że “klanowe” dyscypliny, to sekrety przekazywane sobie w klanie z mistrza na ucznia. A czasem odkrywane samodzielnie. Można poznać sekrety innych dyscyplin, niż te należące do twojego klanu… Garry wszak cię wyszkolił w jednej z nich.
- Ja jestem... no wiesz. Ponoć to inaczej z nami wygląda czy coś…
- Stare wampiry znają więcej dyscyplin niż tylko te należące do ich klanu. Jak je zdobyły, jest kwestią… dyskusyjną. Czasem poprzez przysługi, czasem wykradając sekrety, czasem… diabolizując starszych. Oczywiście, diabolizm jest obecnie zakazany. Niemniej prawa Maskarady zostały spisane, gdy powstała Camarilla, w czternastym wieku. Do tego czasu nie było organizacji, która mogłaby dopilnować, by takie zbrodnie jak diabolizm były odpowiednio karane. - wyjaśnił jej Toreador.

- Więc... - spojrzała spode łba na Willa - Ty też byłeś kiedyś niegrzeczny? - uśmiechnęła się drapieżnie.
- Zabijałem, za życia i po przemianie. Mordowałem całe rodziny niewiernych i… Bóg mi świadkiem. Nawet dziś nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu.- odparł Kainita i spojrzał na Ann.- Średniowiecze i Renesans, to były czasy gdy okrucieństwo było częścią życia. I popełniałem okrutne czyny… i widziałem okrutne czyny popełniane przez innych.
- W naszym świecie też?
- W naszym… świecie?- zapytał Kainita.
- Wampirzym.
- Tak… zabiłem wielu niewiernych jako Kainita. I zetknąłem się z Assamitami wtedy, gdy walczyliśmy po przeciwnej stronie. Uczestniczyłem w krucjatach.- wyjaśnił jej Toreador.
- Wow... - na Ann wyraźnie zrobiło to wrażenie.
- To były… skomplikowane czasy. - odparł enigmatycznie Toreador.
- I nie tęsknisz za tym?
- Nie. - rzekł krótko Toreador.- Przelewanie krwi mi obrzydło.
- Ale za posiadaniem znaczenia, władzy! - dziewczyna wyraźnie kładła na to dużą wagę.
- Ani trochę. - wzruszył ramionami Blake i uśmiechnął się.- Władza to zabawka, która może znurzyć i zmienić się w ciężar przyciskający do ziemi. I jeśli powiesz, że Książę, że La Bella, że Lukrecja… cóż… oni może chcą mieć wielką władzę i znaczenie. Ja nie.
- Ja też bym ją chciała... - burknęła - Ale Cyril robił wszystko, abym nawet nie wyściubiła wyżej czubka głowy…
- W wampirzym społeczeństwie nikt nie umiera ze starości. Jeśli chcesz się wspiąć wyżej, to zrobisz to po trupach. - wyjaśnił spokojnie Toreador.
- Cyril twierdził, że trzyma mnie z dala od władzy i siły dla mojego bezpieczeństwa.... - mruknęła z niedowierzaniem tym słowom. Wyraźnie jednak nie chciała dosadniej tego określić.
- Jest coś w tym. Ambitne młode wampiry giną dość sięgając po słońce.- odparł William. - Cierpliwość jest cnotą wampira. Ostrożność nią jest. Odwaga… bywa głupią przyczyną zgonu.
- Jemu nie zależało na moim bezpieczeństwu. - warknęła - Niezależnie kiedy... tak samo by mi zakazywał. - fuknęła z wyraźnym rozżaleniem.
- Tacy są starsi… wszyscy.- odparł z uśmiechem Toreador, z nieco smętnym uśmiechem. I zmienił temat.- To jedziemy do mnie, czy do ciebie. Mam mrożoną zero w lodówce.
Ann westchnęła.
- Do ciebie... Muszę jeszcze Joshuę powiadomić jak sprawy wyglądają.
- To już nie dziś chyba. Noc się powoli kończy.- odparł William.- A to nie są sprawy na telefon.
- Mhm... - mruknęła Ann i odezwała się dopiero po chwili - Czemu ciągle istniejesz? W sensie, byliby pewnie chętni na twoją siłę, a przecież nie zachowujesz się tak, aby się ciebie bano.
- Byli… paru się znalazło. Zginęli. Teraz diabolizm nie jest mile widziany. Mój zgon mógłby być traktowany pobłażliwie… ale nie wyssanie mnie. Książę Nowego Jorku i Joshua ubiliby takiego śmiałka bez względu na jego pozycję.- wyjaśnił Toreador jadąc pod górkę do swojej pustelni.

- Czy gdy walczyłeś z Księciem Nowego Jorku... to kierowałeś się złością na niego? Za zniszczenie byłego Księcia? - nagle zapytała.
- Hmmm… szczerze powiedziawszy była we mnie mieszanka uczuć. Gniew… pewnie też tam był.- westchnął Toreador.- Czasami myślę, że liczyłem na to że mnie zabije.-
William spojrzał na Ann.- Jemu się powiodło wtedy z tym przewrotem nie dlatego że był tak dobrym kombinatorem, ale dlatego że jego poprzednik stoczył się w szaleństwo tyranii. I wiedziałem, że powinien wygrać… gdzieś głęboko w sercu. Po prostu uważałem, że powinienem odegrać rolę głupca stojącego przy despocie ślepego na jego wady. I zginąć z rąk spiskowców. Nie zginąłem.

***

Zatrzymał się przy domu i wysiadł.
Ann wysiadła za Toreadorem.
- Żałujesz, że przetrwałeś?
- Nie wiem. Nie zadręczam się tym. Nie myślę o tym. To… przeszłość.- odparł Toreador prowadząc Ann do domu.- Twój pokój jest jakim go zostawiłaś.
- Zakładałeś, że w końcu wrócę?
- Miałem nadzieję.- odparł Toreador z enigmatycznym uśmieszkiem.- Zresztą nie miewam zbyt wielu gości.
- Z własnego wyboru.
- Też.- odparł wymijająco Kainita ruszając do kuchni po “przekąski”.
- A jest ktoś inny winny tego, że nie masz gości? - Ann naciskała na temat, sama idąc za Willem do kuchni.
- Nie. Nie wydaje mi się.- odparł Toreador z uśmiechem podążając do lodówki.
- Chyba, że ty też jesteś teraz w Stillwater zesłany przez Księcia Nowego Jorku.
- Nie jestem. Byłem księciem Stillwater, zanim on pojawił się w Nowym Jorku.- przypomniał jej Blake.
- To czemu pojawiłeś się walczyć z nim w Nowym Jorku?
- To… nie ma znaczenia teraz. I nie chcę o tym mówić.- odparł Kainita. - Ów tyran… który upadł… był bliską mi osobą. Tyle powinno ci wystarczyć.
Ann skinęła w milczeniu.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 11-12-2023, 18:12   #19
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację

Sen był nieprzyjemny. Jak one wszystkie były. Uwięziona pod ziemią, zasypana ciałami i gruzem dusiła się. Metaforycznie oczywiście. Ann wszak nie oddychała, nawet w swoich koszmarach, niemniej była żywcem zakopana bez nadziei na uwolnienie. Uwięziona na wieczność. Było to… piekło.



Pobudka… w domu? Nie. To nie był jej dom. To był dom Williama. Był jednak znajomy. Kainita nie usunął ze ścian jej krwawych “fresków”. Przypomniała sobie co dziś ją czekało. To dodało jej energii i entuzjazmu. A Blake już na nią czekał. Wyruszyli jego wozem w kierunku Stillwater. Tam już, u Róży czekała reszta ekipy. Byli Garry i Larry, była Nadia ze swoim brodatym pomocnikiem. Był też i Joshua wraz z Clyde'm.
- Skoro wszyscy już tu są, to ruszajmy.- rzekł z uśmiechem Szeryf.- Długa droga przed nami…-

… przez bezdroża. Cała kolumna aut terenowych wjechała w zaśnieżony las,
podążając krętym i starym leśnym szlakiem. Jazda była powolna i monotonna. Czasami trudna. Pickupem rzucało na wybojach od czasu do czasu. Tak więc Ann zabijała czas zerkając w ciemność lasu. I wtedy zobaczyła je.

Wilki.

Trzy zwyczajne, i jednego niezwyczajnego osobnika. Nadnaturalnie olbrzymiego wilka, potężnej bestii o błyszczących złowrogo ślepiach. Pomimo tego widoku pojazdy się nie zatrzymały. A wilki po chwili przyglądania się intruzom w stalowych puszkach na kołach ruszyły dalej w głąb lasu.


Wjechali na zasypane śniegiem wzgórze, tylko częściowo porośnięte lasem. Szczyt był pozbawiony drzew i “ozdobiony” resztkami drewnianej konstrukcji upiornie przypominającą jakąś szubienicę zbudowaną przez obłąkanych odludków.
Wokół niej zatrzymały się pojazdy i wysiedli z niej Kainici.
Joshua od razu zaczął wydawać rozkazy.- Clyde, Larry zabezpieczcie otwór. Nadia szykuj sprzęt. Garry… sprawdź co z tymi likantropami. Nie żeby mi przeszkadzały, ale wolę wiedzieć, co ich tu sprowadziło.-
William podszedł zaś na drugą stronę wzgórze i w zamyśleniu spoglądał na błyskające światła gdzieś w oddali.
A gdy Ann z ciekawości zbliżyła się do niego, by dostrzec to co on widział, Toreaor rzekł.
- Kopalnię stąd widać. Tę którą z Nadią spenetrowałyście.-
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 15-01-2024, 12:36   #20
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację




************************************************** *************************************************
STARA KOPALNIA
************************************************** **************************************************

- To była przygoda. - Ann mruknęła do Williama z przekąsem.
- Nie wątpię…- odparł z uśmiechem Toreador i rozejrzał się dookoła. - Byłem tu, kiedy budowali te szyby kopalniane.
- Podobało się?
- Tak… kiedyś… na swój sposób było to piękne. Ten… początek cywilizacji.- odparł z uśmiechem Kainita.
- Muszę iść do Joshui. - stwierdziła - Nie obrazisz się, że cię zostawię?
- Ależ skądże. Nie jestem małym dzieckiem.- zaśmiał się Blake. - Nie potrzebuję stałej opieki. Obiecuję, że nie pójdę głęboko w las.
- Mój dzielny rycerz. - Ann zaśmiała się i ruszyła z powrotem.

***

Joshua właśnie z Larrym i Clyde’m coś rozważał stojąc na starą mapą rozłożoną na masce wozu terenowego Szeryfa. Nie zauważyli jak pochodziła.
Ann podeszła zaciekawiona sytuacją. Nie odezwała się by nie przeszkadzać.
Zajęci byli planowaniem trasy w podziemiach, bowiem gdybali nad starą mapą kopalni.
Ann szybko zauważyła, który otwór na mapie jest tym otworem już znalezionym i otoczonym policyjnymi barierkami. Trzeba przyznać że Clyde i Larry szybko się uwinęli z robotą.
Wampirzyca przybliżyła się do mapy.
- Coś ustaliliście?
- Na razie nic konkretnego, tylko możliwe drogi… nie wiadomo jak tam sytuacja wygląda. To niebezpieczny teren, dlatego Nadia będzie was asekurować.- wyjaśnił Szeryf wskazując na bibliotekarkę ponaglającą swojego asystenta przy wypakowywaniu sprzętu.
- A jaki mamy w ogóle cel?
- Sprawdzić. Znaleźć… nie wiem… cokolwiek?- zastanowił się Joshua.- Jeśli te potwory pochodzą z kopalni powinniśmy znaleźć jakieś ich ślady. Jeśli nic nie znajdziemy… hmm… to nie wiem skąd się wzięły.-
- A jakie to ma znaczenie. Już mogą liczyć noce do zgonu.- wtrącił złowieszczo Larry.
Ann pokręciła głową na Larry'ego, jak na dziecko.
-Warto wiedzieć wszystko o wro…- wypowiedź Joshui przerwał telefon. Kainita odebrał i odszedł na bok by porozmawiać.
- Za dużo w tym kombinowania. Nie sądzisz?- zapytał Larry wymownie stukając palcem w mapę.
- Nie bądź rozkapryszonym, nabuzowanym emocjami bachorkiem. - odparła Ann - Bez kombinowania nie będziesz miał nawet swojej bitki.
- Powiedz mi, ile warta jest nieśmiertelność bez zabawy? Nie jestem Ventrue na szczęście. I nie obudziłem się w trumnie ubrany w sztywny garniturek.- zażartował Larry szeroko się uśmiechając.
- Ale z Lukrecją sypiasz. - Ann wyszczerzyła się z rozbawieniem.
- Nie. Bo po co?- zapytał zdziwiony, a Clyde spojrzał na niego zdziwiony. - No jak to… przecież z niej klasyczna piękność. Taka żywa pinup-girl.
Larry skomentował te słowa krótko.- Mowa noworodka.-
I dodał zwracając się do Ann.- Jest taka sprawa.

- Jaka sprawa? - zapytała bezklanowa wciąż lekko rozbawiona.
- Dostałem cynk, że jeden z gangów obsługiwanych przeze mnie poczuł się oszukany i w ramach “składania reklamacji” planują mi wjazd na stację. Nic poważnego, to banda śmiertelników z małokalibrową amunicją…- zaczął wyjaśniać Larry.
- Mhm... Książę wie?
- Książę… - zaczął Larry, ale przerwał. Bo Joshua podszedł do wozu i rzekł. - Clyde idź po Williama, wyruszamy natychmiast. Nadia będzie tu rządzić. Larry schodzisz w dół z Ann. Uważajcie na siebie. Jak Garry wróci to do was dołączy.-
- Co się stało?- zapytał Larry, gdy Clyde pognał po kontemplującego noc Toreadora.
- Zauważono podejrzane przygarbione sylwetki po południowej stronie miasta. Mogą to być nasze draugi.-
- Dlaczego Clyde ma jechać, a nie ja! - oburzył się Larry, a Smith stwierdził krótko.- Bo ty chcesz z nimi walczyć, a ja tylko przepędzić. Na walkę będzie jeszcze czas, na wybranym przez nas terenie i warunkach.
- Nie narzekaj. - strofowała Brujah.
- Powodzenia.- odparł krótko Joshua zwijając mapę i wciskając ją Ann. Wkrótce zjawili się Clyde i Blake. Po krótkiej rozmowie, cała trójka wsiadła do auta szeryfa i ruszyli w drogę powrotną.

***

- Ty powiesz Nadii, że tu rządzi. Mnie to przez usta nie przejdzie. - odparł Larry.
- Dlaczego? - zapytała rozbawiona.
- Domyśl się. - burknął Brujah i zmienił temat. - Wracając do kwestii tego gangu, to Smith wie… chyba… przestałem go informować po… szóstym czy siódmym razie. Może wie. Na pewno go to nie obchodzi.-
Wzruszył ramionami. - Sprawa jest prosta… gang wpada zaczyna strzelać by narobić zniszczeń i zabić mnie oraz moich ludzi. Są bez szans. My strzelamy… zabijamy większość. Zawsze paru ucieka i właśnie o tych paru chodzi…- wzruszył ramionami.- … zawsze jakiś przeżyje, zawsze jakiś może paplać. I nie powinien paplać o znikających na jego oczach osobnikach, o zmiennokształtnych… o rozrywanych na strzępach towarzyszy… rozumiesz nie? Żadnych widowiskowych mocy, tylko strzelanie do żywych celów. I udawanie, że kule mogą coś ci zrobić? Bo przecież zdarza ci się u mnie pracować, więc powinnaś wiedzieć co zrobić w takiej sytuacji.
- A to nie lepiej upewnić się, że zabijemy wszystkich? Wtedy nie będzie problemu jakich mocy użyjemy. - zapytała wprost.
- W tym rzecz, że to za duże… ryzyko złamania Maskarady. W ogólnym rozrachunku bezpieczniej po prostu nie popisywać się. - wzruszył ramionami Larry. - Wiadomo wszak, że nie mogą tymi swoimi pistolecikami na pestki zrobić ci jakąś krzywdę, nieprawdaż?
- No dobrze... - mruknęła skrzywiona - Całą zabawę psujesz.
- Też nie jestem zadowolony, ale… sama rozumiesz. Będą się nas czepiać, jeśli jakiś świrus zacznie gadać o wampirach jakiemuś dziennikarzynie. - zaśmiał Kainita. - Niby nikt brukowców nie bierze już na poważnie, ale starszyzna czepliwa jest.
- Stare i nudne pryki. - fuknęła - I paranoiczne.
- Niestety…- przyznał Brujah, gdy Szeryf wraz z Williamem i Clydem wsiedli do samochodu i ruszyli.

***

Ann podeszła do Nadii i przerzuciła ręce przez jej ramiona od tyłu.
- Zostałaś wybrana!
- Mhmm…- odparła wampirzyca zerkając na listę a potem Ann. Zmrużyła oczy mówiąc.- Niech zgadnę… Szeryf się zmył zostawiając mnie na stanowisku dowodzenia. Jakbym i tak nie dowodziła tą misją.
- Oj, po prostu będziesz naszym GPSem z ekstra funkcjami. - oznajmiła beztrosko, dając Nadii krótki całus w policzek - Może bestyjki nam przy mieście krążą.

Niespodziewanie poczuła silną dłoń wampirzycy zaciskającą się na pośladku Ann.
- Jesteś własnością klanu Tremere… tak ciebie niektórzy postrzegają. Jest… rozważana możliwość, by zmienić Cyrila na mnie, w roli twojej karmicielki.- wyjaśniła cicho.- Na razie nie ma na to zgody wśród popleczników szefa, jak i… jest to tylko jeden z rozważanych planów. Nie wiem czy każą mi cię po dobroci, czy siłą zniewolić.
Ann spojrzała zaskoczona.
- Ot tak pomyśleli czy im coś mówiłaś?
- Składam raporty. Nie podsunęłam jednak takiego pomysłu. Uznałam, że warto cię ostrzec zawczasu.- wyjaśniła sucho Nadia. - Na razie to tylko… pomysł. Wiele pomysłów nie wychodzi poza fazę realizacji.
- Ale chyba i tak póki jestem przywiązana to... cóż. Nie da się?
- Musiałabyś zrezygnować ze smakowania krwi Cyrila. Więź by z czasem osłabła.- przyznała Tremere puszczając pośladek dziewczyny. - Na razie… uznają, że wystarczy, że stary cię karmi. I tak jesteś nasza. Tak jak Charlie.

- Jakie to miłe. Zupełnie jakby się troszczono o mnie.
- Bez przesady z tą troską. Po prostu zostałaś ostrzeżona. - odparła Nadia i zmieniła temat.- Czemu nasz książę się stąd zwinął?
- Na południowej stronie miasta zauważono podejrzane sylwetki. Mogą to być te draugi. - wyjaśniła zdejmując ramiona z Nadii.
- Acha… no cóż… wiadomo, że się pojawią.- Tremere spojrzała przez ramię.- Zawołaj Larry’ego. A ja tu przygotuję sprzęt do zabrania i wyjaśnię sytuację.

Ann skinęła głową, ale nie odeszła od razu.
- Powiedz mi jedno... czyli nawet bez Cyrila byłabym uważana za własność twojego Klanu?
- To zależy o jakiej sytuacji mówisz. - stwierdziła Nadia rozważając głośno.- Jeśli Cyrilowi się zemrze, to nadal będziesz własnością klanu. Jeśli Cyril nie wziąłby cię pod swoje skrzydła jako protegowaną, byłabyś nadal bezpańskim caitiffem.
- O tej pierwszej myślę... - odparła ostrożnie - Nie wiedziałam jednak, że to nie tylko Cyril mnie trzyma.
- Żadna organizacja nie pozbywa się dobrowolnie raz zyskanych zasobów, bez względu na to jak te zasoby zostały pozyskane. - wyjaśniła Kainitka.
- Rozumiem... Dziękuję za ostrzeżenie. - Ann przyjęła do wiadomości - Nie będę zaskoczona, jeżeli kiedyś na mnie napadniesz.
- Napad zostawię na koniec… choć… może najdzie mnie ochota na przekonywanie ciebie w bieliźnie.- zaśmiała się ironicznie Nadia.- Nadal pamiętasz słodycz mojej krwi i mojego ciała.
- Och, przestań. - Ann pacnęła palcem Nadię w nos, po czym puściła się biegiem do Larry’ego.

***

- No… przekazałaś berło królowej lodu?- zapytał ironicznie Brujah.
Dziewczyna skinęła głową.
- W sumie to sama się domyśliła.
- Przemądrzały babsztyl.- ocenił Larry.- Co teraz?
- Babsztyl chce żebym wróciła z tobą i ona wyjaśni co robimy. - stwierdziła.
- No to chodźmy.- rzekł Larry. I ruszyli.

***

Tremere stała czekając na nich i następnie wskazawszy dłonią na rozstawiany przez Charliego stalowy stelaż rzekła.
- To posłuży za zaczep liny po której się spuścicie. Szybk ma co prawda drabinkę ze stalowych prętów, ale nie można na niej polegać. Pewnie większość stopni jest przerdzewiałych. Szyb ma według planów jakieś osiem metrów, pewnie mniej obecnie… bo zapchany śmieciami. Wraz ze sprzętem dostaniecie mapę korytarzy. Jest ona tylko orientacyjna. Z pewnością część chodników jest zasypanych. Przeszukajcie te które nie są. Nie kozaczcie. Pod ziemią jest niebezpiecznie nawet dla wampirów. Dostaniecie hełmy z latarkami, słuchawki, kamizelki oblaskowe z zaczepami, liny, kotwiczki oraz te no…- podrapała się po głowie.- ..karabinki… i resztę. Jakoś sobie poradzicie. Na mnie szczególnie nie liczcie. Nie jestem pewna czy sygnał z waszych słuchawek i mikrofonów dotrze na powierzchnię. Miejmy nadzieję, że tak. Pytania?

- Jak długo mamy tam być? - zapytała.
- Tak długo jak będzie to bezpiecznie. Zakładam że cała wyprawa zajmie wam godzinę, może dwie. Mniej niż cały przyjazd i rozkładanie tego badziewia.- oceniła Nadia.
- Możemy zabić to, co znajdziemy?- zapytał Larry, a Tremere pokręciła głową.- Żadnych konfrontacji pod ziemią. Będziesz na ich terenie… tam oni mają przewagę.
Ann spojrzała uważnie na mężczyznę oceniając jego reakcję. Ten tylko naburmuszył się jak dzieciak, któremu odebrano lizaka.
- Czy jeżeli Larry się uprze walczyć, to czy mogłabym go zostawić i wrócić sama? - zapytała i spojrzała z wrednym rozbawieniem.
- Tak.- odparła wampirzyca beznamiętnie. - Jak Larry chce zginąć, to kim my jesteśmy by mu zabraniać samobójstwa.
Ann uśmiechnęła się słodko do Brujah nic nie odpowiadając.
- Jeszcze jakieś pytania?- stwierdziła beznamiętnie Nadia.
Ann pokręciła głową w zaprzeczeniu.
- Nic.- dodał Larry, a Nadia zaczęła wydawać sprzęt tłumacząc co do czego czego służy. Ze słuchawką w uchu, kamizelką na torsie i kasku na głowie Ann wraz z Larrym ruszyła do podwieszonej nad szybem liny.
- Panie przodem, no chyba że mają pietra. - zażartował Larry.
Ann fuknęła na to i ruszyła pierwsza.


***

Tunel był wąski, ciasny i ciemny i … wilgotny. Spuszczająca się po linie Ann czuła wzbierający atak klaustrofobii. Nie było tu przyjemnie, a czeluść była boleśnie głęboko. Przez co całe schodzenie zdawało się trwać wieczność. W końcu jednak dotknęła butami zapleśniałej brei zebranej na dole i w świetle latarki zobaczyła wszystkie trzy chodniki pozornie identycznie.

[media]https://i.pinimg.com/736x/9b/f5/8f/9bf58f57a84019e3240e874b2064ef5d--abandoned-places-the-project.jpg[/media]

I żaden godny zaufania, za to każdy niski, każdy ciemny i każdy podparty gnijącymi belkami.
Ann zastygła w miejscu. Bała się ruszyć do tych tuneli... bała się być pogrzebana. Klaustrofobia…
- No i co tam widzisz?- usłyszała z góry, Larry schodził po linie tuż za nią.
- Trzy ciasne korytarze... - Ann odezwała się cicho i delikatnie drżącym głosem.
- Jak to w kopalniach.- odparł Larry z góry. - Sprawdź na mapie, który prowadzi na południe. Od niego zaczniemy.
Ann wyciągnęła mapę otrzymaną od Nadii i zaczęła szukać, który korytarz prowadzi na południe posiłkując się oświeceniem z latarki uczepionej hełmu.
Gdy zlokalizowała z pomocą doczepionego do kamizelki kompasu, Larry zsunął się na dół i spojrzał w górę.
- Wolałbym nie musieć wciągać się z powrotem. A i też… lepiej żebyśmy nie utknęli tu na tyle, by musieć przespać tu dzień.- ocenił Brujah spoglądając w górę.
- Larry... - spojrzała z obawą na tunel - Tu na pewno nie można się bić... Czy powodować innego zagrożenia zwału. - zwróciła wzrok na wampira - Rozumiesz, prawda? - zapytała z nutą obawy.
- Eeee… to tylko tak niestabilnie wygląda.- odparł Larry podchodząc do jednego ze stempli i solidnie go uderzając. Posypał się pył i gruz. - No dobra. Może walkę zostawimy na inną okazję.
Ann uśmiechnęła się ze wdzięcznością.
- Idziesz pierwsza? Czy ja mam?- zapytał Brujah.

***

Korytarz był wąski i ciemny… i wilgotny. I pachniało tu stęchlizną. Jak w grobie. Mimo to Ann szła przodem świecąc latarką i mając Larry’ego za sobą. Na razie jedyne co znajdowali to zmumifikowane truchła szczurów i nietoperzy. Jakieś szczątki narzędzi górniczych i jedną porzuconą manierkę. Wkrótce dotarli do rozwidlenia. Korytarz dzielił się tu na trzy chodniki, jeden prowadzący naprzód, drugi na prawo, trzeci pod skosem na lewo.
Dziewczyna ostrożnie stawiała kroki, czasem rozglądając się po suficie jakby z obawą, że ją pogrzebie. Na rozwidleniu zatrzymała się obserwując każdą ze stron, aby zaraz sprawdzać na mapie gdzie prowadzą.
Mapa była stara i niewyraźna w wielu miejscach. Niemniej wszystkie korytarze prowadziły do… miejsc urobku. W końcu to była kopalnia. W sumie więc wybór korytarza nie miał większego znaczenia. Tylko czemu do diaska były takie ciasne i ciemne. I czemu Ann miała wrażenie, że ściany się kurczą i zaciskają. Na pewno się przybliżały, bo korytarz robił się coraz węższy, zaś stemple coraz bardziej zaniedbane i przegniłe. Ann… zamarła na widok… trupa, wyschniętego i zmumifikowanego… leżał martwy i zasypany do pasa gruzem wypełniającym boczny korytarz odchodzący od tego którym szli.

- Mamy towarzysza... - szepnęła Ann zerkając do tyłu na Larry'ego.
- Kogoś do zabicia? - zapytał Larry podekscytowany.
- Trupa... - dziewczyna podeszła bliżej do ciała, aby sprawdzić czy to mógł być wampir w Torporze.
- Jak się nie rusza, to nie jest ciekawy…- burknął Larry, gdy Ann podeszła do zmumifikowanych zwłok. Sprawdziła uzębienie… śladów kłów nie było widać. Ciało było zmurszałe, ale nie przegniło. Zapewne była to wina mikroklimatu kopalni. Strój… raczej dwudziestowieczny. Lata 60-te, 70-te może?
- Stary... Może z lat 60-tych nawet. - wytarła dłoń o spodnie - Chcesz się z panem przywitać czy dalej idziemy?
- Możemy iść dalej.- przyznał Kainita i ruszyli w głąb chodnika, w coraz ciemniejszy i coraz ciaśniejszy korytarz.
-zzz…ssshh… Co… ta… szsh… ugo mil…shhs…cie?- Ann usłyszała w słuchawce głos Nadii z trudem przebijający się przez zaklócenia.- Ra…sh…cie.
- Szlachciance się zachciało posłuchać audycji z wyprawy. - prześmiewczo parsknęła Ann.
- Jak to u Tremere… może to i czarownicy, ale są z nich tak samo formaliści jak Ventrue. Wszystko musi być zorganizowane i oczywiście powiązane z robotą papierkową.- zaśmiał się Larry. - Człowieczeństwo może i ich opuściło, ale zamiłowanie do biurokracji przetrwało przemianę.
- Za życia miałam innych do zajmowania się papierkową robotą. - Ann odparła dumnie ruszając dalej tunelem.
- Niektórzy to lubią.- odparł Larry podążając za Ann. Wkrótce dotarli do obszaru oznaczonego jako przodek. Było to kopalniane wyrobisko. Nic ciekawego tu nie było, poza wąską szczeliną w skale w którą… teoretycznie przynajmniej, mogła się wcisnąć mała szczupła osoba. Tyle że mapa nie informowała czy cokolwiek jest za tą szczeliną. O ile w ogóle coś było. Z Nadią zaś skonsultować się nie mogli. Słyszeli bowiem tylko piski i zgrzyty. Byli za głęboko.
- Tu jest jakaś dziura... - westchnęła Ann.
- Zdradzę ci sekret… tu wszędzie są jakieś dziury. Część to ślady po kopalni. Inne to naturalne jaskinie. - odparł ze śmiechem Brujah.- Większość jest mała i ciasna. Nic co by mogło przyciągnąć niedzielnych turystów.
Spojrzał na szczelinę.- Ja bym odpuścił. Nie wiemy czy gdzieś prowadzi. I można w niej utknąć.
- Dla mnie brzmi dobrze. - odparła z niejaką ulgą w głosie - Sprawdźmy ten prawy korytarz.

Minęło trochę czasu nim dotarli z powrotem do miejsca z którego przybyli i ruszyli w kierunku następnego korytarza na liście. Powędrowali w ciszy i ciemności kilkanaście metrów wsłuchując się w zgrzyty sygnału w słuchawkach przerywane niewyraźnymi bluzgami Nadii, najwyraźniej wściekłej ich brakiem odpowiedzi. W końcu dotarli do gruzowiska.
- No to ten korytarz możemy skreślić z listy. Zawał górniczy. - ocenił Larry przyglądając się otoczeniu.
- Więc tylko jeden został. - westchnęła Ann - Nadia chyba pogryzie kapcie ze złości. - podśmiała się sama obserwując otoczenie.
- Albo ubierze się w ten swój czarny skórzany kostium i oćwiczy Charliego pejczem do krwi.- odparł Larry wzruszając ramionami.
- To chyba zostawi na nas…
- Nie licz na to. Ona to uważa za nagrodę. I jej ghulice moczą majtki na samo wspomnienie o takiej nocy. - odparł ze śmiechem Kainita ruszając z powrotem.
- Ona ma ghulice? - spytała zaskoczona - I czy to znaczy, że by dała ze złości nagrodę Charliemu?
- Oczywiście że ma ghulice. Trzy. Bibliotekarki. Prowadzą bibliotekę za dnia i opuszczają ją wieczorem.- wyjaśnił Larry.- Dlatego żadnej nie poznałaś. Niemniej każdy Kainita potrzebuje ghula, który pilnuje jego bezpieczeństwa podczas snu.
- Mój ghul ma nagrodę jak nie oberwie, ma ciepło i jedzenie. - odparła z dziwną dumą.
- Jej ghule mają domy, pracę i zarobki.- odparł Larry.- I bardzo bardzo niewielką szansę na dołączenie do Tremere.
- To byłoby ciekawe zobaczyć dzieciaka Nadii. - zaśmiała się i ruszyła z powrotem sprawdzić ostatnie miejsce.
- Byłoby… tym bardziej, że żeby Nadia zyskała potomka musi uzyskać pozwolenie lokalnego księcia, swojego Primogena. No i… wiesz, musi chcieć zyskać potomka. - odparł ze śmiechem Kainita gdy zbliżali się z powrotem do miejsca z którego wyruszyli.
- Wypadki się zdarzają, a tacy jak ja są tego dowodem. - skrzywiła się.
- Myślisz, że Nadia pozwoliłaby sobie na taki wypadek?- spytał retorycznie Larry i spojrzał w ostatni korytarz. - Teraz tylko tam możemy.-
Dziewczyna ruszyła w ostatni korytarz.

Ten był najdłuższy, przynajmniej według mapy i miał dwa rozgałęzienia. Podobnie jak poprzedni co prawda, ale tamten okazał się być zasypany zanim dotarli do pierwszego rozgałęzienia. Ten nie był, choć popękane stemple sprawiały wrażenie, że ten korytarz czeka tylko na okazję by zwalić się im na głowy. Dotarli jednak bezpiecznie do pierwszego z nich, odnoga była na prawo od głównego korytarza.
Ann wydawała się zestresowana w tym miejscu, ale ostrożnie szła przed siebie.
- Do przodu, czy w prawo?- zapytał Larry. - Nieustraszona przewodniczko?
- Do przodu... - fuknęła - To miejsce przywodzi mi na myśl złe wspomnienia.... i sny.
- No… mi to akurat niczego nie przypomina.- przyznał Larry, gdy posuwali się do przodu. Tam znów napotkali zawał. Ale jedynie połowa korytarza była zagruzowana.
Po chwili wahania dziewczyna zaczęła przyciskać się przez gruzowisko1 Larry podążył tuż za nią marudząc.
- To robota dla ghuli, a nie dla dzielnych Kainitów.-
Po drugiej stronie… było tak samo. Korytarz prowadził dalej w ciemność.
- Miej zastrzeżenia do Nadii.
- Raczej do księcia naszego.- burknął Larry podążając za nią.- Niestety może i sprawia wrażenie uległego i lubiącego kompromisy, to czasem… często bywa uparty jak osioł. Demokracja którą udajemy na wspólnych zebraniach, to ułuda Ann.
- Demokracja nawet dla żywych nie jest super. A dla wampirów po prostu nie pasuje.
- Joshua z Williamem lubią udawać progresywnych Kainitów.- zaśmiał się Larry, gdy oboje podążali korytarzem. Na szczęście Ann nie rozkojarzyła ta rozmowa, bo w przeciwnym wypadku nie dostrzegła by niedźwiedzich wnyków ukrytych na środku korytarza i zamaskowanych kamieniami.
Kundel zatrzymał Larry'ego.
- Pułapka na kogoś...? Serio spodziewali się osób w tym miejscu?
- Może i te stwory są inteligentniejsze od zwykłych przedstawicieli swojego rodzaju, ale nie aż tak. To ktoś inny zastawił. Nie wiem kto. Nie wiem na kogo… ale nie podoba mi się to.- Larry podszedł do pułapki i przyjrzał się jej.- Nowa. Nie zdołała się pokryć rdzą. Najwyżej rok tu leży.
Ann spróbowała nawiązać kontakt z Nadią.
- Nadiii... - szepnęła.
Niestety odpowiedzią były tylko zgrzyty i szmery. Nawet przekleństwa i urywana słowa umilkły.
Dziewczyna westchnęła i pokręciła głową.
- Jesteśmy całkowicie zdani na siebie. Cieszysz się?
- Ja zawsze polegam tylko na sobie. Za dużo lubimy sobie wbijać sztylety w plecy, by warto było polegać na innych.- odparł Larry i rozerwał pułapkę gołymi dłońmi.- Unieszkodliwiona.
Ann skinęła głową i ruszyła pierwsza.

Kilkanaście metrów dalej, kolejne wnyki… potem następne. Zbliżali się do kolejnego rozwidlenia. I jak się okazało, kolejnego zawału. Tym razem korytarz główny był całkiem zasypany, ale boczny… nie. Tym razem Ann zatrzymała się i jednocześnie wskazała kompanowi, aby poczekał, żeby oddalić się i okryć zasłoną niewidoczności, pod którą wyjdzie w odnogę.
Szli tak przez kilkanaście metrów i znów natknęli się na zawał. Tym razem coś jednak było… nie tak. Kamienie wydawały się za bardzo… uporządkowane.
Niewidoczna Ann zwolniła kroku i zaczęła rozglądać się po otoczeniu wyszukując niepokojących znaków.
- Kolejny ślepy zaułek.- ocenił błędnie Larry, podczas gdy Ann… nie znajdowała niczego podejrzanego.
- Coś jest nie tak... ktoś tu był i ustawił kamienie w sobie znanych pozycjach. - odezwała się, gdy nagle pojawiła się obok Larry'ego.
- Jesteś pewna?- zapytał Larry, a Ann była pewna… że nie była to naturalna formacja. Nie było to jednak żadnego ukrytego wejścia, choć… kamienie blokujące przejście nie były zawałem i ich usunięcie (pod warunkiem że we właściwej kolejności) nie groziło prawdziwym zawałem.
- Tak. Jeżeli ostrożnie te kamienie pozdejmujemy, dobrze dostaniemy się przez to sztuczne osuwisko.
- Nie lubię robić za robola. - odparł Larry marudząc, ale zabrał się za rozmontowywanie przeszkody. Kilkanaście minut zajęło mu zdejmowanie kamieni i jednoczesne zerkanie z wyrzutem na Ann która nie dołączyła do roboty. Niemniej przejście zostało odblokowane i… cóż… korytarz ciągnął się dalej.
Ann cmoknęła Larry'ego w policzek i zadowolona dała znak, by szli dalej.
Znowu przez chwilę nie działo się nic, aż w końcu doszli do ściany. Dosłownie. Korytarz urywał się nagle kończąc ścianą zbitą z desek.
Caitiffka zastukała knykciami w drewno, aby sprawdzić czy za nią jest pusta przestrzeń i uśmiechnęła się po wyniku.
- Możesz tylko podważyć deski delikatnie? Ściana to podpucha.
Larry uderzył pięścią przebijając ścianę, potem kolejnymi uderzeniami rozwalał kolejne deski robiąc przejście.
- Już.- wzruszył ramionami Kainita, a Ann mogła zajrzeć do środka dużej jaskini. Przerobionej przez kogoś na salę operacyjną prosto z fantazji jakiegoś sadysty. Duży stół operacyjny. Jakieś szafki, elektryczne oświetlenie zasilanie przez przenośny generator prądu napędzany dieslem. I stojący obecnie w kącie. Całe to pomieszczenie zostało opuszczone. Większość rzeczy zabrano pozostawiając tu i tam narzędzia chirurgiczne, jakieś fiolki, kartki…
- Nadii by się podobało... - mruknęła przeglądając kartki.
- Wątpię… nie lubi się babrać w mięsie.- uznał Larry podchodząc do generatora i sprawdzając czy działa. Ann zauważyła, że kartki które podnosiła zawierały szkice anatomiczne… dotyczące układu mięśni jakiegoś zwierzęcia.
- Zawsze mogłaby użyć tego stołu do przywiązywania swoich... - zaśmiała się chowając zwinięte kartki do kieszeni.
- Ja go jej nie zaniosę.- odparł Larry podchodząc do wąskiej szczeliny po drugiej stronie jaskini będącej zapewne głównym wyjściem. Zbyt wąskiej na wniesione tu sprzęty, więc zapewne zanim droga którą przyszli została zablokowana, posłużyła do wniesienia wyposażenia.
Ann odwróciła się i telefonem wykonała zdjęcia pokoju.
- Pora sprawdzić ten korytarz.
- No to chodźmy.- odparł Larry dając sobie spokój z generatorem.
- Brakuje paliwa.- tak skwitował swoje niepowodzenie.
Ruszyli dalej wąskimi tunelami, które potem rozszerzyły się nieco. Doszli do krzewów zarastających wejście, a gdy je przebyli… znaleźli sią na zewnątrz. Na stoku wzgórza wśród leśnej głuszy.
- No i dupa… nic tu więcej nie ma.- skwitował Larry. I mylił się.
- Co wy tu robicie?- zapytał Garry wychodzący zza drzew.
Ann zastygła zaskoczona.
- A ty?
- No wracam z rozmowy z wilkołakami. A wy nie powinniście zwiedzać kopalni, tam na szczycie?- zapytał zdziwiony Gangrel.
- Znudziło nam się. A co mówiły futrzaki?- zapytał Larry.
- Jakieś dziwaczne zwierzęta pojawiły się na ich ziemiach. Przypuszczają że to fomory wysłane tam przez zarządców kopalni. Próbowały je wytropić i zabić. Zgubiły je na naszych ziemiach.- wzruszył ramionami Garry.
- A wiedzą, że da się stąd wejść do kopalni i wyjść?
- Skąd?- zaciekawił się gangrel. Larry wskazał na krzaki za sobą. Hippis zaś podrapał się po czuprynie. - Ann… większość z nas nie była tu, kiedy nastąpiła katastrofa w starej kopalni. Ja nie znam jej korytarzy, tym bardziej nie znają ich wilkołaki. Dlatego Nadia musiała wyciągnąć stare mapy z archiwum biblioteki.-
- Znaleźliśmy... Salę operacyjną. Wiesz co to przedstawia? - wyciągnęła plany anatomii czegoś.
- Miałem tróję z biologii. Trzeba by Clyde'a spytać. On się naoglądał krojenia trupów. Może będzie wiedział.- wzruszył ramionami gangrel.
- To wracamy do Nadii? - zapytała Brujah.
- No. Nie ma co tu stać. Wracamy.- zgodził się Larry. I ruszyli.

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172