Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-11-2023, 12:53   #16
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację

************************************************** *************************************************
KUNDEL I RASOWY ZŁOTY PIES
************************************************** **************************************************

Nowa sytuacja w jakiej znalazła się Ann jawiła się dla niej jednocześnie ekscytująca jak i przerażająca. Wcześniej nie miała nadziei kiedykolwiek zobaczyć na własne oczy Księcia Nowego Jorku. Wszak była dla niego poniżej poziomu gruntu. Teraz jednak znajdowała się pomiędzy istotnymi Kainitami, więc sprawy naprawdę się zmieniły.
Ann zamierzała dać z siebie wszystko i to nie z powodu tych pięciuset dodatkowych dolarów. Chciała udowodnić, że nie jest zwykłym śmietnikowcem niebędącym w stanie wykonać zadań wymagających posiadania umiejętności socjalnych w wyższych sferach. Przecież do tego była przygotowywana przez życie!

Bezklanowa określiła miejsce, w jakim Malkavianka miała ją wysadzić, bazując na słowach wampirów ze Stillwater. Nie wiedziała czego ma się spodziewać. Dla poprawienia swojego bezpieczeństwa nałożyła maskę na swoje ciało, aby wyraźnie nie rzucać się w oczy. Nie chciała całkowicie wyglądać inaczej, aby na pewno ją rozróżnili, ale zmiany miały zdezorientować obserwującego, by ten nie miał całkowitej pewności, że właśnie na nią natrafił.

Malkavianka zaparkowała w pewnym oddaleniu od celu z uwagi na to, że nie dało się bliżej.
Siedziba Księcia znajdowała się w biurowej części miasta i z pozoru był to jeden z wielu wieżowców na Manhattanie. Ani najwyższy ani najniższy. Ot… niewyróżniający się szczególnie, choć niewątpliwie stworzony z gustem.
Pilnujący go strażnicy wyglądali na śmiertelników.

Niewątpliwie fachowców w swojej branży i nawet dobrze uzbrojonych, ale tylko śmiertelników.
Ann ruszyła w stronę wieżowca zachowując spokój i cierpliwość. Zupełnie jakby jej ta sytuacja nie przejmowała i dobrze wiedziała gdzie iść.

Na miejscu okazało się że hol biura przypominał bardziej hol hotelu. Ludzie rozmawiali w środku i meldowali się przy recepcji. I tam byli kierowani do jednej z wind.
Tam też Ann zamarła… wpierw dostrzegając Quentina rozmawiającego z grupą nieznanych jej Kainitów. Nie był w dobrym humorze. Z drugiej strony nie pamiętała, by kiedyś widziała go z inną minką niż skwaszoną. Oprócz niego zauważyła też siedzącego w fotelu Luciena. Toreadora, w którego klubie miała okazję brać udział w strzelaninie. Poza nimi jednak dostrzegła śmiertelnika z obstawą.


Nie znała go z imienia. Nie wiedziała kim jest. Wiedziała, że jest ważny. Że był jednym z typów, którego spotkała kilka razy w klubie staruchów i który czasem obmacywał jej tyłek, gdy była w stroju pokojówki. To był znajomy Cyrila.
Dziewczyna zaklęła w myślach zmuszając się jednak na utrzymanie neutralnej miny. Było to o tyle łatwiejsze, że grać wobec innych musiała za życia. Nieprzyjemny smak w ustach nie był żadną wymówką w takich sytuacjac. Nie zmieniało to jednak faktu, iż już minęło trochę czasu jak odgrywała takie role, a tym razem nie miała skryptu.
Ruszyła w stronę recepcji nie zwracając uwagi na będącego obok Quentina. Pozornie.
On z pewnością nie zwrócił na nią uwagi, zerkając w stronę idącego do drzwi znajomego Cyrila. W końcu go zaczepił i zaczął z nim rozmowę. Tymczasem Ann bezpiecznie dotarła do recepcji, za którą siedziała stereotypowa ładna blondynka.
- Przybyłam na umówione spotkanie w imieniu Joshuy Smitha. - odezwała się do kobiety.
- Rozumiem. - odparła z uśmiechem blondynka. Wpisała coś do komputera i wybrała numer na znajdującym się obok starym aparacie telefonicznym. Zadzwoniła i przekazała słowa Ann. Kiwnęła głową słuchając odpowiedzi. A następnie rzekła.
- Za dwie godziny ktoś po panią przyjdzie. Proszę sobie spocząć w holu.
- Dziękuję. - odpowiedziała i chcąc nie chcąc udała się spocząć tutaj... Dwie godziny. Ach, gdyby ona i Stillwater mieli jakieś poważanie…

***

Usiadła z boku, przycupnęła za kolumną i obserwowała. Bo co innego miała do roboty. Mag i synalek księcia rozmawiali długo i niewątpliwie gwałtownie. Cóż… przynajmniej Quentin się podekscytował. Mag zachowywał ironiczny uśmieszek. Po chwili w holu pojawił się Thorn i coś powiedział na ucho Quentinowi. Syn Księcia i jego świta po pożegnaniu się z Magiem w pośpiechu opuścili hotel.
Mag zaś wykonał kilka gestów palcami niczym zawodowy prestidigitator i w jego dłoni pojawił się smartfon. Zupełnie jakby wyciągnął go z rękawa. Teraz gdzieś dzwonił mając minę całkiem poważną.
Sytuacja wydawała się całkiem zabawna. Ann oczywiście nie znała szczegółów, ale ironiczne rozbawienie maga ją nawet zadowoliło. Szkoda, że to był jeden z tych starych dupków, których musiała znosić.
Mag zakończył rozmowę i ruszył ze swoją świtą do wyjścia. Kilka minut później… Lucien otrzymał SMSa na komórkę i również ruszył, tym razem do jednej z wind. A Ann siedziała i czekała. Pojawiali się kolejni Kainici, w większości nieznani Ann. Niemniej w końcu pojawiła się kainitka znana Ann. Primogen Ventrue, rudowłosa furia,
Cynthia Hartley
. Ta nie bawiła się w meldunek na recepcji, tylko od razu ruszyła do wind. I nikt nie śmiał jej zatrzymać.
Ann uśmiechnęła się ironicznie. Ruda zdzira.

Tymczasem do młodej wampirzycy, zbliżył się rudowłosy mężczyzna w garniturze i okularach. Było w nim coś… szczurzego. Paląc papierosa podszedł do dziewczyny.
- Ann… Baudelaire?- zapytał stanowczym tonem.
- Annabelle Baudelaire. - spokojnie poprawiła mężczyznę.
- Wszystko jedno. Proszę za mną.- odparł beznamiętnie mężczyzna i zawrócił w kierunku jednej z wind.
Ann ruszyła za mężczyzną nie chcąc okazać zirytowania.

***

Doszli do windy, wsiedli. Najpierw jej przewodnik, potem ona. Pojechali w górę, na 14 piętro. Tam wysiedli, minęli rosłych ochroniarzy. Ghuli raczej niż Kainitów. Dotarli do wygodnego, acz małego gabinetu.
- Proszę się rozgościć. - stwierdził mężczyzna, po czym sam wybrał jeden z foteli. Zasiadł na nim i wyjąwszy smartfona. - Pani spotkanie uległo opóźnieniu. Proszę uzbroić się w cierpliwość.
Ann okazała wręcz anielską cierpliwość. Usiadła na jednym z siedzeń i ograniczyła się do milczącego oczekiwania oraz obserwacji miejsca.
Jej… opiekun zajęty był przeglądaniem czegoś na smartfonie i nie odzywaniem się. Tak więc minuty ciągnęły się w nieskończoność, wystawiając ową anielską cierpliwość na dłuższą próbę.
W końcu coś się wydarzyło. Zadzwonił smartfon okularnika, ten westchnął i zakończył przeglądanie by odebrać. Wysłuchał rozmówcy. Wstał i schował telefon do kieszeni.
- Proszę tu poczekać.
I wyszedł.
Dziewczyna westchnęła w duchu. Tak... Była przyzwyczajona do takiego podlejszego traktowania. Opuściła z siebie resztki maski, bo i używanie dyscyplin w gościach było... niedopuszczalne bez złych intencji.
Pozostało czekać.

Minęło kilkanaście minut nim okularnik o szczurzej fizjonomii wrócił. Ale nie sam.
- Ann?! Co ty robisz? - zapytał zaskoczony Salvatore, nim okularnik zdążył go poinformować… że on również ma tu czekać.
Ann uśmiechnęła się lekko.
- Też dobrze cię widzieć.
- Tony…- Stefan zwrócił się do Kainity. - … znam ten rytuał, nie musisz wyjaśniać.
Okularnik wyraźnie poirytowany obnażył kły w złośliwym uśmiechu mówiąc.- An-tho-ny… żadne Tony.-
Po czym usiadł w fotelu wracając do swojego smartfona.
- Niektórzy urodzili się sztywni. - stwierdził filozoficznie podrabiany Malkavian.
- Musisz być tu regularnym gościem co? - zauważyła do Salvatore.
- Dość częstym… zważywszy, że większość mego klanu nie opuszcza podziemi miasta. A pozostali cóż… Manhattan nie jest naszym terenem. - wzruszył ramionami Stefan. - No i w końcu jestem… przedstawicielem mojego klanu.
- Gratulacje? - odparła niepewnie.
- Nie chcę się chwalić, ale jestem dość ważnym członkiem mojego klanu. - chwalił się Stefan i westchnął. - Choć… cóż… ciężko to nazwać przyjemnością. Niestety częściej niż przyjęcia odwiedzam poczekalnie takie jak ta.
- Nie narzekaj. Są gorsze losy.
- Nie narzekam. Po prostu stwierdzam, że dyplomacja to nie tylko ten lukier na wierzchu.- zaśmiał się Malkavian i spytał.- A ty? Co ty tu robisz?
- Poszerzam horyzonty. - wzruszyła ramionami.
- Jakaś tajna misja, co?- rzekł zaciekawiony Salvatore. - Możesz mi powiedzieć, umiem trzymać język za zębami.
Tym słowom Malkaviana towarzyszyło znaczące przewrócenie oczami Anthony’ego.
Ann przysunęła usta do ucha Salvatore.
- Wysyczysz wszystko, więc nie.
- Ależ to nieprawda.- obruszył się Stefan oburzony takimi sugestiami.
- No nie złość się. Piękności to szkodzi. - pociągnęła go za policzek.
- Nie złoszczę…- mruknął Stefan i dodał.- W razie czego… klan Malkavian się wstawi za tobą. Postaram się o to.
- To urocze. - zażartowała.

Drzwi się otworzyły. Znów znajoma twarz. Zimne spojrzenie Rose omiotło siedzące osoby.
- Stefan… musisz jeszcze poczekać chwilę. Szeryf ma sprawy do załatwienia. Ann… chodź, jesteś oczekiwana.- rzekła znajoma pomocnica Markusa.
Ann podeszła do Rose.
- Zawsze miło cię widzieć, Rose. - spojrzała na Salvatore - Ciebie też.
Po tych słowach ruszyła na spotkanie z przeznaczeniem. Rose uśmiechnęła się cierpko w odpowiedzi.



Przed “salą tronową” Rose zatrzymała się wraz Ann. Otworzyła drzwi przed caitifką.
- Proszę.- zachęciła ją do wejścia, sama nie przekraczając progu.

W środku panowała ciemność. Wyostrzone zmysły wampirzycy dostrzegały bogato zdobiony hebanowy tron na środku sali, jakieś rzeźby pod ścianami. Kotary jednak były tu dość szczelnie zaciągnięte.
- Nie wiem jak ty… ale na mnie mrok zawsze działa kojąco.- odezwał się głos mężczyzny siedzącego na tronie. Ciemnowłosego bladolicego mężczyzny. Głos przyjemny dla ucha, ale i władczy.
- Mrok był zawsze przyjazny i uspokajający dla mnie. Książę. - Ann skłoniła się nisko wampirowi.
- Ann.- odpowiedział skinieniem wampir przechodząc do sedna.- Co sprowadza cię do mojej Domeny?
- Zostałam wysłana w imieniu Księcia Stillwater, aby przekazać informacje o nowym zagrożeniu w okolicy... I tym razem to coś więcej niż jedna Sfora Sabatu.
- Co więc tak zaniepokoiło Joshuę, co było tak ważnego, że nie można było przekazać przez telefon?- zapytał Książę.
- W okolicy Stillwater znajdują się anarchiści, co najpewniej jest ci znane, Książę. - zaczęła wyjaśniać - Istniał pewien kontakt z nimi, ale ostatnio całkowicie ustał. Książę Smith wysłał mnie, Larry’ego Dukesa i miejscowego Gangrela by zbadać co się dzieje. - Ann wyciągnęła z torby teczkę - Na miejscu natrafiliśmy na sforę draugów. Inteligentnych na tyle, by mówić i korzystać z dyscyplin. Niemłodych Nosferatu zakopanych po zawaleniu się kopalni, w której się znajdowali.
- To brzmi niepokojąco. Jak liczna to sfora? - zapytał wyraźnie zamyślony Książę.
- Naliczyłam sześciu na szybko. Może być więcej czy mniej. Znikali, pojawiali się używając dyscyplin... Ciężko było o dokładny rachunek.
- To jeszcze bardziej niepokojące…- zadumał się Książę. - Prawdą jest, że Bestia władająca potężnym Kainitą jest sprytniejsza, niż… spuszczona ze smyczy sfora nowoprzebudzonych Sabatu.
Wskazał palcem pobliski stolik.
- Połóż tam.
A następnie spytał. - Co Stillwater planuje zrobić z tym problemem?
Ann odłożyła teczkę na wskazany stolik i wróciła na miejsce naprzeciw Księcia.
- Nie mamy siły na taką polującą sforę, a i doświadczenie mówi, że atak to byłby ryzykowny pomysł. Chcemy na ten moment próbować zgromadzić informacje o zagrożeniu i jesteśmy gotowi połączyć siły z Nowym Jorkiem w polowaniu na draugi, jeżeli na to przystaniecie, za czym wnioskujemy.
- Czym innym jest polowanie tu… w Nowym Jorku, gdzie każda uliczka każdy zakątek jest śledzona przez czyjeś oczy. Markusa, Nosferatu, Malkavian czy… nawet Brujah.- zamyślił się Książę. - Czym innym… lasy otaczające Nowy Jork. Mam wojowników… ale nie myśliwych.
- Zaoferujemy nasze możliwości łowieckie. Nasz gangrel jest zespojony z głuszą, Tremere świetnie radzi sobie z monitoringiem... ale właśnie bez wojowników też szans nie będzie. Sam Larry Dukes przetrwał cudem.
- No tak. Garry… stary dobry Garry…- zadumał się Książę. - Mógł trochę zardzewieć od tych wszystkich narkotycznych orgii. Za to jest w komitywie z wilkołakami. A te… mogą się skusić na takie łowy. Potencjalny sojusznik w tej… sytuacji.-
Potarł podbródek dodając. - Naturalnie Nowy Jork pomoże sojusznikowi w kłopotach, wysyłając kilku wojowników, którzy nie skończą jako kolejny posiłek draugów.

Ann skłoniła się wdzięcznie.
- Kogo mielibyśmy oczekiwać i w jakim czasie?
- Nie wiem jeszcze. To dość niespodziewana wiadomość. Przyślę moich agentów tak… jutro lub pojutrze. Na razie, by na miejscu ocenili sytuację i skonsultowali się z księciem Stillwater. Zakładam, że rozgrywa to rozsądnie? Grupka opętanych Bestią Kainitów ukrywających się w lasach, to nie jest coś co należy lekceważyć. - zastanowił się Książę.
- Sam fakt szybkiego poinformowania Nowego Jorku, o tym problemie wskazuje, że książę Smith traktuje to bardzo poważnie. To dopiero druga noc od czasu napotkania draugów, Książę. - wyjaśniła.
- Hmmm… - zamyślił się Książę.- To dobrze. Jak wspomniałem kogoś tam wyślę do pomocy. Coś jeszcze zostało do omówienia?

- Muszę na koniec prosić o pozwolenie na pozostanie w mieście do jutra, jako że nie zdążę dotrzeć do Stillwater przed świtem.
- Przygotowany zostanie dla ciebie pokój w mojej siedzibie. Dla własnego bezpieczeństwa… nie opuszczaj go. - zadecydował Książę.
- Dziękuję za to bardzo. - skłoniła się ze wdzięcznością - Nie opuszczę oczywiście.
- Nie ma za co. Musiałaś długo czekać. Czy coś jeszcze?- wampir wstał z tronu.
- To wszystko, Książę.
Kainita wyjął smartfona. I wysłałał wiadomość. Dość szybko zjawił się mężczyzna o szczurzym obliczu i okularach, którego Ann znała jako Anthony’ego.
Skłonił się przed Księciem i czekał na polecenia.
- Zaprowadź mojego gościa do gościnnego apartamentu.
- Oczywiście mój panie. - odparł Anthony i spojrzał na Ann. - Proszę za mną.
Ann pożegnała się z Księciem zachowując szlacheckie standardy. Po tym ruszyła za Anthonym.

***


Wędrówka nie trwała długo, acz obejmowała krótką podróż windą. Ann przemierzając korytarze przekonała się, że siedziba Księcia była gwarna, nawet w nocy. A ochroniarze byli wszędzie.
Dotarli do apartamentu, Anthony podał jej klucz mówiąc.
- Zarówno barek jak i telewizor jest darmowy. Dostępu do sieci nie ma dla gości.
- Dziękuję. - stwierdziła ze spokojem.
- Nie ma za co.- odparł mężczyzna, poprawił garnitur i rzekł.- Dobrej nocy.
Na pożegnanie.



Był to spory apartament hotelowy. Spore łóżko z baldachimem i ciężkimi czarnymi kotarami mającymi gwarantować bezpieczeństwo przed Słońcem. Duży plazmowy telewizor na ścianie. Duże okna… z solidnymi żaluzjami. Oraz oczywiście wygodne krzesła, fotele, stoliki i inne meble. Apartament składał się z pokoju gościnnego, sypialni i łazienki. Wszystko urządzone w kolorach czerni i purpury, wszystko godne pięciogwiazdkowego hotelu.
Ann wreszcie czuła się na miejscu. Wygląd pokoju przypominał jej życie we Francji. To, co należne jej z urodzenia, a czego nie doświadczała od śmierci.

Usiadła na fotelu i wyciągnęła komórkę, wybierając numer do Williama.
- Słucham?- odezwał się Toreador.
- Ustaliliście już coś odnośnie mojego sposobu powrotu jutro?
- Przyjadę po ciebie.- odparł Toreador.
- Świetnie, jesteś kochany. - odparła naprawdę radosnym tonem.
- Spodziewałaś zapomnienia z naszej strony? Niemożliwe. Jesteś częścią świty księcia Stillwater. - przypomniał jej żartobliwie Toreador.
- Nie byłam pewna czy ty będziesz chciał się kłopotać pojechaniem po mnie. - odparła z udawanym smutkiem,
- No nie było łatwo… musiałem zagryźć Nadię i pobić Garry’ego, by zdobyć ten zaszczyt.- “pocieszył” ją ze śmiechem William.
- Mon chevalier. - westchnęła miłośnie.

- No i? Jak ci się podoba Książę?- zapytał zaciekawiony William.
- Może i tobie by się podobał. - stwierdziła.
- Nie. - zaprzeczył William. - Dobrze go znam. Nie jest w moim guście.
- Marudzisz. - zaśmiała się - Jutro sobie poplotkujemy, co?
- Dobry pomysł. Z dala od podsłuchujących fale radiowe Nosferatu.- dodał żartobliwie Toreador.
- Możesz przekazać Joshui, że może już przygotowywać pełną pulę.
- Dobrze… przekażę.

- Przyzwyczaiłam się do ciebie, wiesz? - nagle powiedziała.
- Cieszy mnie to. Ja do ciebie też. - odparł ciepło Toreador.
- Tylko tak daleko mieszkasz…
- To ty się wyprowadziłaś. - przypomniał jej Kainita.
- Nie moja wina, że mieszkasz tak bardzo na zadupiu. - odparła z lekką pretensją.
- Lubię moje mieszkanie.- odparł Toreador lekko urażonym tonem głosu.
- Ale jest tak bardzo daleko…
- Może powinnaś zamieszkać bliżej? - zaproponował Kainita.
- Najlepiej byłoby gdybyś ty zamieszkał ze mną. Ze mną w końcu mieszka też mój ghul…
- No nie wiem. Lubię moje lokum. - zawahał się William.
- Mogłabym przymykać oko na jego pokazywanie ciała tu czy tam w mieszkaniu... - zaproponowała niewinnie.
- Hmm… pomyślę nad tym.- odparł z pewnym wahaniem Kainita.
- Możemy jeszcze nad tym pomyśleć. W końcu twoja miejscówka nie jest przystosowana do ludzkiego ghula.
- Jest to dość duża posiadłość. Zmieści się jeszcze jedna osoba. - zaprotestował Toreador.
- Dobrze, dobrze. - zaśmiała się.
- To do jutra.- odparł ciepło William kończąc rozmowę.

***

Ann była w tym momencie naprawdę szczęśliwa. Powinna się przyzwyczaić do bycia w rynsztoku społeczeństwa, ale... nie umiała. Nie była szczęśliwa jedząc resztki i śpiąc w piwnicach w zimie. Nie była szczęśliwa musząc lizać buty każdemu klanowcowi... i Stillwater jej o tym przypomniało. Była stworzona do wyższych pułapów, jakie zostały jej zabrane.
Sądziła, że będzie wystraszona podczas rozmowy z Księciem Nowego Jorku, ale nie była. Czuła się jak w swoim żywiole. Do tego ją stworzono.

Bycia wokół szczytu.
Bycia w grze o władzę.
Manipulowania.

Gdzie to zagubiła?

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem