Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2024, 21:19   #5
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
“Co raz umarło, znów nie może umrzeć
Lecz odradza się twardsze i silniejsze”






Reputacja Korvosy jako siedliszcza istot milkliwych i surowych była w pełni zasłużona, pozornie tylko obalana przy okazji jednego ze świąt obchodzonych w tym mocno południowym zakątku Waryzji. I tak już przeludnione miasto zdawało się wtedy puchnąć jeszcze bardziej, z miejskimi arteriami, zajazdami, pijalniami, tawernami i szeregiem innych przybytków nieomal pękającymi w szwach, rozbrzmiewającymi radosnymi celebracjami i przyprawiającymi służby porządkowe, mające ręce pełne roboty, o nie lada ból głowy. Nawet Zachodni Port, w korvosańskim porządku zredukowany do zaledwie skupiska magazynów i przetwórstwa mięsno-rybnego, nie był w stanie ostać się świętującym tłumom. Chłodna bryza schodząca z górskiego masywu, od której Święto Rzecznego Wiatru brało swą nazwę, ostudzała jedynie rozżarzone letnim skwarem powietrze, nijak nie studząc zapału korvosańczyków, będąc niezwykle wygodną wymówką do oddania się rozpuście różnego sortu i przynajmniej chwilowego puszczenia znojów codziennego życia w niepamięć. Przelewany galonami alkohol pomagał i w jednym, i w drugim, niewątpliwie w równym stopniu ciesząc i ubliżając Bogowi z Przypadku.

Kosmin Cernat, kapitan “Pędziwiatru”, tego wieczoru jednak nie miał ochoty celebrować wraz z innymi i jedynie markotnie sączył spieniony trunek w kuflu. Gdyby nie przeklęty sztorm, jaki złapał ich w swe sidła podczas przemierzania Zatoki Zdobywcy i wymusił wydłużony przystanek w Małym Cheliax, by poczynić odpowiednie naprawy, już dawno opuściłby ten samozwańczy “klejnot Waryzji”. Nie lubił Korvosy. Nie lubił też tłumów, harmidru oraz przesadnego pijaństwa i tylko przymus pilnowania załogi sprawił, że przestąpił próg portowej pijalni “U Berty”. W normalnych okolicznościach Kosmin zagryzłby zęby i skupił na próbach przebolenia wizyty w przybytku, w myślach przeliczając straty wynikające z opóźnienia, lecz jego spojrzenie mimowolnie zjeżdżało w stronę kąta zatłoczonej izby, gdzie jakiś ulicznik skubał talerz skromnej strawy.

Kapitan nie był pewien dlaczego właściwie ten junak o wychudzonej sylwetce obleczonej w niedopasowane, połatano-cerowane łachmany wzbudzał w nim dziwne poczucie niepokoju. Być może była to kwestia błogo nieobecnego spojrzenia sennie błądzącego wokół, być może nienaturalnie symetryczna uroda twarzy, być może prowadzona przezeń rozmowa z szarawym dachowcem, któremu rzucał skrawki jedzenia i który zdawał być się równie nieporuszony hałasem izby. Nieliczne proste amulety jakimi ozdobiony był jego płaszcz, będący kolorową zbieraniną różnych materiałów i niewątpliwie obrazą dla krawców, przywodziły mu też na myśl irytujących druidów, którzy upodobali sobie Zachodni Port do szerzenia swoich poglądów ku utrapieniu lokalnych rybaków. Kosmin nie zamierzał zgłębiać powodów rzeczonego niepokoju, lecz rzucane przezeń ukradkowe spojrzenia nie uszły uwadze Berty.

Junakiem się nie przejmujcie — gospodyni przybytku zaśmiała się, trąc kufel z zapałem godnym lepszych spraw. — Dziwak z niego, to prawda, ale Kal to dobry chłopak. Sieroty dokarmia, chorych leczy, potrzebującym pomaga. Moją małą, jak ją zimą choroba zmogła, też wyleczył.

Kosmin burknął tylko niezobowiązująco pod nosem, planując zająć się sączeniem piwa i ignorowaniem wszystkiego i wszystkich wokół, lecz los zdawał się mieć zgoła inne plany. Kapitan mimowolnie wzdrygnął się, gdy wątła sylwetka wyrosła przy nim jakby znikąd, podając Bercie pusty talerz nad szynkwasem. Mimowolnie uniósł wzrok znad swojego kufla, czując na sobie ciężar uwagi nastoletniego dziwaka. Napotkane spojrzenie tylko wzmogło jego niepokój, będąc barwy szmaragdu tak ciemnego, że zlewał się ze źrenicami, na myśl przywodząc dwa wyszlifowane onyksy.

Cień na nieboskłonie i popielne echo w szyfry wplecione — senny monoton jaki uciekł spomiędzy ust junaka rozbrzmiewał czymś jeszcze, dziwną melodyjnością która osiadała dreszczem na skórze Kosmina. — Łokieć zraniony sączy się mirażem bogactwa. Pędzący tam wiatr umrze.

C-co…?

Kal! Co ja ci mówiłam o straszeniu moich gości? — Berta odezwała się pozornie karcącym tonem.

Dziwak mrugnął powoli oczami, wykręcił kościste palce i pokiwał głową, uśmiechając błogo w stronę poruszonego Kosmina, by zaraz okręcić się na pięcie. Niczym zjawa prześlizgnął się niepostrzeżenie pośród tłumu, z kocurem depczącym mu po piętach.

Ech, jakem rzekła, nie przejmujcie się nim — gospodyni westchnęła, zarzucając ścierkę na ramię i wspierając o kontuar. — Często tak bełkocze od rzeczy, nie zwracajcie na to uwagi. Biedak niedomaga ciut na umyśle, ale jest niegroźny. Muchy by nie skrzywdził!





Festiwal Założenia bezsprzecznie królował w korvosańskim kalendarzu jako najhuczniej i najbogaciej obchodzone święto, obfitując w przeróżne atrakcje w każdym zakątku miasta. Bankiety, bale, cyrkowe występy, magiczne popisy i zawody były zaledwie paroma ofertami szerokiego asortymentu rozrywek tej nocy, suto zakrapianej alkoholem i zwieńczonej pokazem latających ognii, wrzaskliwie rozrywających ciemny nieboskłon. Nic zatem dziwnego, że Tibert Donescu, opasły kupczyk jakich wielu, miał problem z dotarciem do swojej sypialni po zwolna kończących się libacjach, jakie wystawił w swoim domu. Z wirującym światem i szumem muzyki w uszach ciężko było nie tylko wdrapać się po schodach, lecz i utrzymać chód w prostej linii, zatem próg prywatnej kwatery nie tyle przekroczył, co przetoczył się przezeń, sapiąc jak knur. Zaciągając się świeżym powietrzem wpadającym do środka przez otwartą okiennicę, z opóźnieniem dostrzegł przycupniętego na parapecie szarego pchlarza, wpatrującego się weń świecącymi w półmroku oczami, sprawiając złudne wrażenie, jakby oczekiwał na jego przybycie. Tibert warknął tylko w jego stronę niezrozumiale i cisnął weń ściągniętym z brzuszyska pasem. Chybił jednak okrutnie i nawet brzdęk metalu o posadzkę nie przegonił śledzącego go spojrzeniem dachowca. Mężczyzna machnął tylko dłonią i przetoczył się dalej, w stronę miednicy na toaletce.

Chłodna woda zmyła z Tiberta nieco upojenia rozpustą celebracji, lecz prawdziwe otrzeźwienie przyszło dopiero gdy, wycierając twarz, napotkał w zawieszonym nad meblem zwierciadle spojrzenie zjawy za swoimi plecami. Kupiec wierzgnął w miejscu, obracając się gwałtownie na pięcie. Otumaniony libacją umysł, w połączeniu z nagłym strachem, odmówił jednak współpracy z jego ciałem i, gdyby nie zaparł się rękoma o toaletkę, rąbnąłby pewnie całym ciężarem o posadzkę. Z gardła uleciało parę wykrztuszonych dźwięków, wbrew zamierzeniu nijak nieprzypominających ani jednego słowa, jakie chciał z siebie wyrzucić na widok intruza. A gdy wychudzona zjawa bezszelestnie wstąpiła w krąg światła rzucanego przez świece, głos zupełnie już ugrzązł mu w gardle. Znał go. Pamiętał tą twarz o nieziemskiej urodzie, której nie ukrywał nawet gęsty nieład atramentowych włosów, teraz zabarwioną uśmiechem… melancholii?

T-ty… ty… — zdołał w końcu wykrztusić. Głos drżał od intensywności czarnego spojrzenia nań osadzonego. — Ten suczysyn zełgał! Zap… zapewniał mnie, zarzekał się że sczezłeś!

Nie kłamał — widmo przeszłości przemówiło upiornie pięknym głosem. Pchlarz na parapecie miałknął, jakby potwierdzając jego słowa. — Lodowata woda w płucach i gorąc bólu na ciele, w jednej rzece porzucony i przez drugą odrzucony, odrodzony i naznaczony. Gaedren Lamm nie kłamał.

Kallistos uniósł dłoń i podciągnął obszarpany rękaw koszuli, uchylił lniany materiał jakim obwiązane było jego przedramiona. Pajęczyna srebrzystych blizn zalśniła w świetle, lecz oczy Tiberta utkwiły w rękojeści mizerykordii zatkniętej za ciemno-zielony, wzmocniony pas, którym guślarz był przepasany.

Nie — chłopak pokręcił powoli głową, opuszczając rękę. — Ty nie umrzesz w boleściach. Duch opuści cię we śnie. Już nigdy nie skrzywdzisz mych braci i sióstr. Musisz zasnąć, by Korvosa mogła ozdrowieć.

Tibert próbował poruszyć się, rzucić na intruza czy choćby przekląć go gdy ten postąpił do przodu, obracając w chudych palcach płatek róży, lecz nie był w stanie. Ulatający spomiędzy ust guślarza zaśpiew osiadł na nim całym ciężarem, osunął go na podłogę i zmusił powieki do opadnięcia w dół. Jak przez mgłę dosłyszał zmianę nuty elizejskiej pieśni, która utuliła go do snu eterycznym objęciem, łamiąc jakikolwiek opór niemrawego umysłu.

Śmierć Tiberta Donescu była bezbolesna.





Siedem sierot. Siedem uczynków miłosierdzia i siedem ramion drzemiącej gwiazdy, która rozbłyśnie na nowo — Kallistos zanucił, uważnie śledząc wyścig kropel deszczu na okiennicy.

Głodnych nakarmił, spragnionych napoił. Siedem nie było dużą liczbą, lecz większą nadal od zera i było kolejnym ziarnkiem zebranym przez Kallistosa. Ściągnięci z ulic na których czyhały nań drapieżniki i ukryci w jednym z licznych pustostanów, jakich pełno było w Starej Korvosie, pod jego pieczą mogli ogrzać się pod dachem zatrzymującym strugi jesiennego deszczu. Ich życie było mu dobrze znane, głód wykręcający żołądek i rozedrgane zimnem ciało, bezustanny strach w bezdennej pustce rozpaczliwości. Plaga tocząca Korvosę, której ból odczuwał całym sobą. Dla wielu jego gest znaczył nic, dla nich znaczył wszystko. Sycił, choćby przez chwilę, wątły płomyk nadziei w lepsze jutro, o którym Kalistoś śnił każdej nocy. Do którego niestrudzenie zmierzał małymi kroczkami. Był pewien, że Korvosie przyjdzie kiedyś ujrzeć nowy świt, pozbawiony bolesnej rozpaczy.

Trącony w łydkę Kallistos oderwał senne spojrzenie od meandrujących po drewnie kropel, z zaciekawieniem przykucając i sięgając po przyniesioną mu kopertę. Delikatnie uniósł wydobytą zeń palcami obu dłoni kartę na wysokość oczu, przekręcił powoli głowę to w jedną, to w drugą stronę przyglądając się kolorowym kształtom, by w końcu obrócić podarek. Spisane słowa przeczytał ze zmrużonymi w zaintrygowaniu oczami, poruszając bezgłośnie wargami. Gaedren Lamm, jedna z narośli na Korvosie, źródło bólu wielu niewinnych istot, jeden z wielu okrutników którzy byli przyczynami choroby. Kallistos uśmiechnął się lekko, pokazując awers karty obserwującemu go uważnie Szarakowi.

Czas zmian, zrzucenia jarzma i złamanej korony. Karmazyn bliski jest czerwieni — wyjaśnił kotu, kiwając powoli głową. — Szczerze dobra dusza czy serce przebiegłe, sidła zastawiające?

Szarak miałknął krótko w odpowiedzi, podnosząc się ze swojego miejsca i bezszelestnie przemykając w stronę drzwi. Kallistos zanucił potwierdzająco w odpowiedzi i przewiesił wypchaną po brzegi torbę, pozostawioną pod ścianą, przez ramię, kierując się w stronę skulonych przy ogniu sierot. Obawiały się go i były mu wdzięczne jednako. Widział to w ich spojrzeniu. Przykucnął przy nich i uśmiechnął przyjaźnie, wzdychając.

Łuna ćmy i drapieżniki jednako wabi — przestrzegł. — Pod skrzydłami motylicy znaleźć można azyl. Wskażę wam drogę.

Podniósłszy się ponownie do pionu, Kallistos wpierw ugasił płomienie, by następnie skierować się w ślad za Szarakiem, cierpliwie czekającym u progu. Przystanął tylko po to, by uspokajającym gestem nakazać gromadce podążać za nim. Podarowaną mu kartę obrócił jeszcze raz w palcach i schował w wewnętrzną kieszeń płaszcza, naciągając kaptur na głowę. Dżdżysta pora nie przejawiała zamiaru prędkiego odejścia, lecz nie mógł czekać na poprawę pogody, by odprowadzić sieroty do przytułka pod auspicjami kapłanów Desny.

Lancetowa 3 jaśniała gorejąco w jego myślach.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 08-01-2024 o 15:14.
Aro jest offline