Niższe poziomy polarnej bazy
Jöel Leclerc nie był człowiekiem, którym łatwo dawało się wstrząsnąć. W trakcie ośmiu lat służby w głębokiej przestrzeni nieraz natrafił na koszmary mogące z łatwością złamać ludzką psychikę, na brutalne zbrodnie, okrucieństwa wojny oraz potworności wszechświata zrodzone z bezwzględnych praw natury. Sierżant widział, co przywiedzeni do ostateczności ludzie potrafili zrobić bliźnim w odciętych miesiącami od zaopatrzenia orbitalnych bazach i jak z innymi ludźmi obchodziła się endemiczna fauna i flora na tuzinie obdarzonych życiem światów - a mimo to widok odciętej dziecięcej głowy wbudowanej w cybernetyczny środek ruchu przyprawił mężczyznę o lodowaty dreszcz przerażenia. Było w tym konstrukcie coś absolutnie wyzbytego człowieczeństwa, coś tak groteskowo przerażającego, że sierżantowi dosłownie zaschło w gardle, a kiedy okaleczony szczątek przemówił cienkim głosem, ugieły się pod nim kolana.
- Ja pierdolę! Mal, mam kontakt… następny biostwór, masz go na podglądzie?
Odzyskując władzę w nogach Leclerc cofnął się o kilka kroków, lufą Maelstroma mierząc w organiczną część machiny, ale nie mając pojęcia, czy zdoła się zmusić do pociągnięcia za spust.
- Tato. Tato.
Kolejny lodowaty dreszcz, spotęgowany rosnącą świadomością tego, że jaźń znajdująca się po drugiej stronie improwizowanego kanału komunikacji była czymś niewyobrażalnie wręcz obcym.
- Mal, przygotuj windę, wracam. Spierdalamy stąd.
Zarzuciwszy karabin na ramię sierżant ruszył ostrożnymi krokami ku szybowi windy, przez cały ten czas nawet na sekundę nie spuszczając wzroku z potwornego biobota.
- To coś próbuje się komunikować, ale to może być pułapka - rzucił do mikrofonu modułu łączności - Musimy wracać do Kenertunu, wrócimy tutaj w większej grupie.