Dosyć szybko zdecydowali się, że wozu popilnuje Adelard i Ricardo a pozostali ruszą do gospody. Ostatecznie nawet Erik, który początkowo chciał pozostać w wozie i nakryty kapturem odespać męczącą nocną podróż, zdecydował się dołączyć do wycieczki Jarla i Lidii. Trójka cyrkowców ruszyła więc w kierunku rozwartych wrót oberży. Łatwo było ją rozpoznać, bo na drewnianym szyldzie pozieleniałym już od mchu ktoś wydłubał coś, co przypominało dzban i kufel. Artysta z pewnością był domorosły, prawdopodobnie w okolicy cieszył się uznaniem, ale od momentu gdy tworzył swe dzieło minęło sporo czasu. Dzban i kufel pozostawały teraz bardziej w domyśle i wyobraźni. Zapach kaszy ze skwarkami oraz kiszonej kapusty bijący od wrót z pewnością oznaczał miejsce, gdzie zdrożony podróżny może coś zjeść. A zatem pewnie również się napić.
Na rynek zaś coraz liczniej zaczęła ściągać dziatwa łasa na nowe, ciekawa świata i obcych. Ricardo i Adelard dosyć szybko stali się obiektem pytań, na które odpowiadanie jedynie mnożyło kolejne.
-Co to? - piegowaty sześciolatek wskazywał na słomianą, kolorową tarczę strzelniczą, którą trupa wykorzystywała robiąc „loterię” wśród chcących popisać się swoimi umiejętnościami strzeleckimi widzów.
-Tarcza do wygrywania losów w loterii - odpowiedział Adelard.
-A ten los to co to? -A loteria? - dziewczynka była zasmarkana, brudna, ale ładna mimo wszystko. Miała z pięć lat. Słomiane włoski nadawały jej wyglądu rusałki z baśni.
-Jessem Jaś! - wyseplenił rudy kilkulatek w uśmiechu pokazując szczerby na schwał.
-Los, to jak coś się stanie gupku! - najstarszy spośród rosnącej gromady dzieci spojrzał z wyższością na pozostałych. Znał się, matka ciągle na los biadoliła, to wiedział o czym mówi.
-Jessem Jaś! -Mogę pobawić się z konikiem? - malec miał może z cztery lata ale odważnie lazł do wierzchowców trupy.
-A skąd żeśta przyjechali? - dziewczyna, też chyba najstarsza, trzymała za ręce dwójkę młodszego rodzeństwa.
-Czy mogę... na wóz? - zapytał gruby chłopak ciamkający zapamiętale pajdę chleba.
-Jessem Jaś! -Da mi pan popaczyć?-to pytanie zadał Jaś, który już wdrapał się bez pytania na burtę wozu i zaglądał co tam skrobie Ricardo.
-A umiecie panie tak? - uśmiechnięta smarkula zrobiła zeza a wtórujący jej blondasek wywalił jęzor i zaczął nim kiwać kąpiąc śliną.
-Mogę? Co to? A dokąd? Po co? … - Adelardowi i Ricardo w kilka chwil zaczęła puchnąć głowa. I tęsknym wzrokiem spoglądali na znikających w wejściu do oberży towarzyszy.
***
Armond wszedł do gospody, nauczony odwiedzinami w licznych oberżach Imperium, z mieczem na plecach. Tak, na wszelki wypadek.
„Lepiej mieć więcej żelaza niż mniej” mawiał jego ojciec i akurat w tej materii z pewnością się nie mylił. Idący jego śladem Erik i Lidia nastawili się raczej na rozmowy z gośćmi w których mogli by poruszyć delikatnie sprawę spotkania na trakcie i ogólnie wymienić wieściami.
Cóż z tego, kiedy okazało się, że duża biesiadna izba zieje pustką. Wypucowane stoły czekały na gości i wszystko wskazywało na to, że to właśnie im przypadł zaszczyt bycia pierwszymi biesiadnikami. Gdzieś z zaplecza słychać było rozmowę kilku osób, jakieś śmiechy, trzask mis i garów. I zapach, teraz już dominujący zapach, grzanego bigosu, smażonych skwarków i pieczonego świeżego chleba, który sprawił że do ust napłynęła im ślinka.
-Witajcie w Owingen! Na wesele czy przejazdem? - głos mężczyzny wyrwał ich z błogiego rozmarzenia. Wyłonił się z jakiejś alkowy niosąc ciężką mokrą szmatę w dłoni. Czerstwy czterdziestolatek miał czerwone policzki wyraźnie świadczące o tym, że dzień zaczął od ale. Ale też szczere oblicze prostego człowieka, który uczciwie zarabia na życie. -
Jestem Markus, ale tu mnie wszyscy wołają Mark. Prowadzę tę gospodę. Co wam podać? Na razie mamy gar bigosu, wczorajszy więc dobrze się przegryzł. Na zrękowiny przygotowujemy, ale i dla głodnego gościa trochę się znajdzie. Do tego pajda naszego chleba, Matylda sama piekła i skórka chrupie aż miło! Musicie spróbować! Ale jak wolicie to wiem, że i kasza już ze skwarkami jest na pewno, bo na odwach zejdą chłopaki ze służby na zamku lada moment. Mówcie co chcecie i siadajcie gdzie wam wygodnie, zaraz podam jadło i napitek. Ale? Sam warzę, piwowarem jestem, znam się i nawet pan mojego piwa się na dworze nie wstydzi!
Wszystko to było ładne, miłe i przyjemne. Tyle, że Lidia nie mogła oderwać oczu od utytłanego we krwi końca koszuli, którą wesoły oberżysta Markus nosił na grzbiecie.
***
Proszę o 5k100
.