Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2024, 11:43   #24
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację





************************************************** *************************************************
GŁOSY PRZESZŁOŚCI
************************************************** **************************************************

Zirytowana dziewczyna warknęła pod nosem. Podniosła z ziemi kamień i przez chwilę patrząc w zamyśleniu na okno zrezygnowała z pierwszego pomysłu. Używając całej siły rzuciła kamień w drzwi Vincenta.
Potem drugi… po trzecim usłyszała zza drzwi zirytowany głos.
- Już idę idę…
Ann ciągle trzymała kamień w dłoni, ale nie wykorzystywała go jedynie czekając.
Drzwi się w końcu otworzyły i stanął w nich Vincent. Półnagi, więc raczej nie spodziewający się gości.

Mężczyzna zobaczywszy Ann uśmiechnął się nieco.
- Hej Ann. Nie spodziewałem się ciebie.
Ann zmrużyła oczy.
- I tylko to masz mi do powiedzenia?
- Nie podchodzisz do tego zbyt… emocjonalnie? W końcu jestem tylko chodzącym… woreczkiem z krwią. - przypomniał jej nieco cynicznie mężczyzna i sięgnął do framugi drzwi.
- Proszę wejdź.
Dziewczyna ruszyła do środka, wciąż wyraźnie zeźlona, ale już bez kamienia w ręce.
Weszła do środka, a Vincent zamknął drzwi dodając.
- Ale ziąb. Czuję się jakbym był na Syberii. Wybacz bałagan, jeszcze się nie zdążyłem tu urządzić.-
Rzeczywiście, wszędzie walały się papierowe pudła szczelnie owinięte folią bąbelkową, a meble zabezpieczone były jeszcze tkaninami.
- Chodźmy do kuchni. Ta już jest gotowa. - dodał. Ann wiedziała gdzie się udać. Posiadłości Williama były identyczne jeśli chodzi o rozkład pomieszczeń. Zresztąkĺļķioķķ w smaku jest krew sidhe.
Wampirzyca spojrzała wyraźnie nie wiedząc o czym Vincent mówi.
- Więc dochodząc do sedna... ciągle mamy umowę? - zapytała.
- Nadarzy się okazja, to pójdziemy na randkę, pomiziamy się przy świetle księżyca. Pójdziemy do łóżka? Jak to powiadają, jeśli chcesz mnie wyssać to chociaż zafunduj mi kolację. - Vincent dodał na koniec żartem i wzruszył ramionami.- Nie wiem czy wiesz, ale ja się raczej nigdzie stąd nie wybieram, więc… czas się znajdzie prędzej czy później.
- Dobrze. - skinęła głową już z lekkim uśmiechem.
- Ale nie dziś… głupio bym się czuł figlując na śmietniku, a tym… metaforycznie mówiąc jest obecnie mój dom. Jeden wielki bajzel. No ale co poradzić. Dziś się wprowadziłem.- wzruszył ramionami Vincent.
- Też mam dzisiaj jeszcze inne miejsce do odwiedzenia, więc nawet o tym nie myślałam.
- To wszystko?- zapytał Vincent gasząc papierosa w popielniczce.- Nie chcę cię wyganiać, ale… nie mam obecnie warunków do zabawia gości.
- Wszystko. - wstała - Na razie wszystko…
- Pozwól że odprowadzę cię do drzwi.- dodał uprzejmie Vincent.



Gdy przybyła pod budynek, Ann nie zauważyła niczego … niespodziewanego czy chociażby interesującego. Ot, noc jak zwykle.
Nie spodziewała się w tym momencie niczego niesamowicie interesującego w środku Róży. Niemniej udała się przez drzwi.
Na pierwszy rzut oka nic się ciekawego nie działo. Klientów może było trochę więcej niż zwykle, zwłaszcza kierowców ciężarówek. Miracella zajmowała się pracą przy barze, kręcąc się pomiędzy klientami. Wkrótce jednak Ann dostrzegła przy jednym ze stolików Lukrecję, sztywną jakby kij połknęła. Naprzeciw niej siedział chudy rudowłosy i zapuszczony chłopak. Siedział bardziej jak pies na krześle niż człowiek. Obok niego zaś siedziało drobniutkie, wręcz filigranowe dziewczę. O niewinnym bladym obliczu, kruczoczarnych włosach i niemal dziewczęcej sukience. Piękna i Bestia zawitali do Stillwater.
Ann ruszyła w stronę Miracelli, starając się nie gapić za bardzo na scenę. Och, to zaiste było ciekawe...
- Nie przesadzałaś. - odezwała się będąc przy barze - Doborowa obstawa sztuki.
- Jest między nimi historia i zła krew. - odparła cicho Miracella gdy miała okazję. - Tak to wygląda z boku. Długo gadają i Lukrecja nawet nie udaje że ich lubi.
- Nie wiem czy oni zostali posłani przez Księcia, by złapać i sprowadzić spiskowców, ale nie byłoby to zdziwienie. - podobnie cicho odezwała się w odpowiedzi.
- Czekają na niego.- potwierdziła cichaczem Ventrue.- Powodów jednak nie znam. Za to zauważyłam, że… chyba dobrze się znają z moją Panią. i ona się ich tak jakby… boi?
- Książę Nowego Jorku ma tu przyjść? - zapytała zaskoczona - I co dziwnego, że się ich boi? Po tych doświadczeniach?
- Och… źle się wyraziłam. Czekają na naszego księcia. - odparła wyraźnie speszona Miracella. - Ale było jakieś włamanie czy coś w tym stylu i on wykonuje swoje obowiązki zastępcy szeryfa.
- Dla Joshui jakieś bzdurki nie są ważniejsze od zwykłej pracy. - lekko podśmiała się.
- To prawda.- odparła z uśmiechem barmanka zerkając na wyraźnie nerwową szefową.- Joshua bardzo poważnie traktuje swoją śmiertelną rolę.
- Ciekawe skąd mu się wzięła taka obowiązkowość.
- Cóż… z tego co ja wiem zawsze taki był.- odparła Miracella i zerknęła na Ann.- Eeeemmm… a ty już wiesz? Że Vincent wrócił?

- Już byłam u niego. Żyje i jego dom stoi. - dodała szybko widząc minę dziewczyny.
Nieco rozczarowaną tak… krótką wypowiedzią. Spodziewała się z pewnością więcej… dramy.
- Nadal taki przystojny?- zamierzała jednak dalej drążyć temat.
- Z Quasimodo bym na seks nie poszła. - powiedziała wprost Ann wystawiając język.
- Dobrze wiedzieć, że standardy ci się nie obniżają. Co innego Clyde. Już zaczął narzekać na… dysfunkcje…- zachichotała cicho Miracella.
- Mówiłam mu, to nie wierzył. - pokręciła głową - Ale na Lukrecję nadal chętny?
- Chęci to nadal ma… problem z tym, że jego ciało zauważa, że jest martwe.- zaśmiała się Ventrue.
- Przytul Lucy po tej traumie. - spojrzała w stronę Lukrecji - Przyda jej się choć pogłaskanie po łebku.
- Zupełnie nie wiem czemu. To tylko rudowłosy hippis i lolitka.- odparła barmanka. - Czego się tu bać? Są nawet mili.

Ann spojrzała na młodą Ventrue.
- Nie przetrwasz nawet roku w pluszowym gniazdku Ventrue czy wokół polityki naszej, jeżeli nie będziesz widziała przez maski i kłamstwa. Przez ułudy. I nie wyciągała wniosków. Czy zachowanie Lukrecji nie zapala lampki ostrzegawczej u ciebie? A może nie ufasz sensowi jej reakcji?
- Nie wiem. Wiem że narobiła sobie kłopotów w Nowym Jorku. A ja nie. Poza tym nie palę się udawać tam. Wiem, że jestem jeszcze słaba.- przyznała młoda Kainitka wzruszając ramionami.
- To nie znaczy, że powinnaś odmawiać poznania doświadczeń starszych od siebie. - strofowała młodą - Oni są niebezpieczni. To siepacze Księcia.
- Myślałem że siepacze… no wiesz… powinni być jak Larry. Duzi i silni i budzący grozę. Oni… no wiesz. Nie budzą. - wzruszyła ramionami Miracella. - Naprawdę są tacy straszni? Co o nich wiesz? Spotkałaś ich kiedyś? Widziałaś przy robocie?
- Każdy w Nowym Jorku ich zna... i obawia się, boi się jak Lukrecja, jest ostrożnie poprawny lub martwy. To Piękna i Bestia. Widziałam trochę ją w walce, kątem oka, gdy Assamitów Sabatu zabijaliśmy. Mało, ale wolałam więcej nie. Zrobią co im każe Książę. Zawsze. Brutalnie i efektywnie. - przysunęła się bliżej twarzy Ventrue - Pamiętaj. Masek się boisz, bo ich właścicieli nie znasz.

- To co takiego widziałaś? - zaciekawiła się Ventrue. - I jak to się… jak się walczy z tymi asasynami?
- To fanatycy. Niestraszna im śmierć, ból czy katusze. Walczą jak wojownicy, niektórzy znają magię krwi. Szybcy jak William czy Joshua…
- Lukrecja też potrafi być twarda. - przyznała cicho Ventrue jakby zdradzała jakiś sekret.
- Ventrue tak mogą. - przyznała Ann - I zakładałam, że może po tym, jak przetrwała spotkanie z Tzimisce i jego pieszczoszkami.
- Mhmmm… a i Clyde jest twardy. Tylko ostatnio mu mięknie.- odparła Miracella z udawaną powagą.
- Taki biedny... - spojrzała w oczy Miracelli - Ale wiesz... Ty też byś mogła. Lukrecja cię nie uczy?
- Oczywiście… uczy mnie wielu rzeczy. Niemniej pamiętaj, że ja Kainitką jestem od… niecałego roku ledwie?- zadumała się Ventrue. - Dopiero opanowuję podstawy.-

Tymczasem sama Lukrecja podeszła szybkim krokiem do baru i zwróciła się beznamiętnie do Miracelli. - Przygotuj najlepszy apartament dla ViPów. Na rachunek Nowego Jorku. I jak najdalej od moich pokoi.-
- Już się za to biorę.- odparła młoda Ventrue i pogoniła wykonać zadanie. A Lukrecja zajęła jej miejsce za barem.
Przy okazji nalała sobie “Krwawą Mary" spod lady wybierając specjalną butelkę. Której to Ann dotąd nie widziała.

Przez moment Ann tylko obserwowała aż odezwała się cicho.
- Nie wolisz zmienić miejsca na ten dzień?
- NIe zamierzam dawać im takiej satysfakcji.- parsknęła Lukrecja gniewnie wypijając duszkiem “trunek”. Po czym spojrzała podejrzliwie. - A ciebie co tu sprowadza?
- Wiesz, że oni już ją mają myśląc jak będziesz się stresować w pokoju i grać twardą? - kontynuowała myśl.
Lukrecja spojrzała przez ramię na dwójkę Kainitów. - Mam głęboko w dupie co oni sobie myślą. To teren Stillwater i są tu gośćmi. Nie mogą robić co chcą.
- Nie jest to całkowita prawda. - stwierdziła - Bo i tak się tym męczysz.
- W innym miejscu męczyłabym się jeszcze bardziej. - machnęła ręką Lukrecja.- To mój DOM i nie pozwolę im się tu szarogęsić.-
Sięgnęła pod kontuar, wyjęła stamtąd kawałek papieru i długopis. Nabazgrała kilka słów. I rzekła.

- Skoro jesteś taka troskliwa, to bądź też użyteczna i jedź do rozgłośni na wzgórzu i przekaż to Jaine Love.
Ann spojrzała na papier w ręce Lukrecji.
- Cóż to? Nadasz na mnie czy nich w rozgłośni?
- Nie. - zaśmiała się ironicznie wampirzyca. - To tylko wezwanie. No… ruszaj.
- Oui, Madame... - Ann leciutko się skłoniła i zabrała list po czym ruszyła do wyjścia.



Ann w zasadzie nigdy tu nie była. Mimo że głos Jaine Love i jej wróżby słyszała często, nigdy nie była w miejscu pracy wampirzycy. Trzeba przyznać, że do tego miejsca pasowało doskonale określenie lokalna stacja radiowa. Jeden duży budynek do którego przylepione były mniejsze przybudówki. Jeden duży maszt radiowy wznoszący się nad nim. Ogrodzenie, stróżówka ze strażnikiem i szlabanem. I zimowa sceneria.
Ann podjechała do stróżówki i powiedziała przez otwarte okno.
- Ann Paige do Jaine Love.
- Proszę zjechać na parking i zaczekać w holu. Ma teraz audycję.- odparł mężczyzna grający na smartfonie.

Co też wampirzyca zrobiła. W holu słyszała głos Jaine, bo z głośnika nadawano tam audycję miejscowego radia. W holu była też recepcja gdzie znudzona czterdziestolatka z kokiem na głowie i “babcinymi” okularami w grubych oprawkach na nosie rozwiązywała krzyżówki.
- O co chodzi?- zwróciła się do Ann.
- Ann Paige, mam tu poczekać na Jaine Love.
- Ok… wybierz sobie miejsce skarbie. Audycja trwa jeszcze pół godziny. - odparła kobieta wskazując na krzesła pod ścianą i sięgnęła po telefon.
- Halo. Tu Stella. Dzwonię by powiedzieć, że niejaka Ann Paige czeka tu na Jaine. Mhmm…- potem odłożyła słuchawkę. - Proszę czekać.

***

Jakoś nuda czekania nie przeminęła wraz z życiem. Dobrze że chociaż mogła posłuchać “radia” i kolejnych porad wróżki Jaine Love, której głos brzmiący poprzez fale radiowe brzmiał bardzo zmysłowo. Bardziej niż w rzeczywistości. Było to trochę… dziwne.
Niemniej audycja się zakończyła i Jaine opuściła studio. Zdziwiła się wyraźnie na widok Kainitki i spytała.
- Co cię tu sprowadza. Miło że mnie odwiedzać, ale pewnie nie zaskoczy cię fakt, że mnie to dziwi.
Ann powstała do Jaine i wyciągnęła kartkę z kurtki.
- Je suis un simple messager. - powiedziała podając kartkę.
- Pomocniczka amora z ciebie. - zażartowała Jaine, rozwinęła kartkę i przeczytała. I weschnęła.- To jaka jest sytuacja u Róży?
- Piękna i Bestia w bramach.
- Gdzieś słyszałam te określenia.- zadumała się Ravnoska.
- Siepacze Księcia Nowego Jorku. - powiedziała poważnie.
- Ach. Jak miło. - odparła sarkastycznie Jaine chowając kartkę do kieszeni i ruszając do drzwi.- Acz przypuszczam, że nie mówimy tu o zwykłych tępych obwiesiach?
- Kategorycznie nie. - ruszyła za kobietą - Mają renomę w mieście... i postrach zasłużony.
- Robi się ekscytująco, prawda?- Jaine spytała już przy drzwiach z ironicznym uśmiechem na obliczu. Odetchnęła głośno. - Pojadę swoim pojazdem do Róży. Dziękuję za czas poświęcony dostarczeniu tej wiadomości.
- Nie ma sprawy. Pojadę za tobą, co? Ma być ekscytująco, nie mogę przeoczyć.
- Ach… obawiam się że nie będzie.- machnęła ręką Ravnoska. - Lukrecja zaoferowała mi dobę w jej hotelu za darmo… a może i więcej. Woli mieć pod ręką potężną sojuszniczkę, gdyby pojawiły się kłopoty.
- Coś ciekawego w Stillwater, a aura miasteczka znowu wszystko robi nudnym…
- Draugi ganiają po okolicy, twój “kochanek” wrócił do miasta, a ty narzekasz na nudę. - odparła żartobliwie Ravnoska wsiadając do swojego czerwonego mitsubishi .
- Nie mieliśmy nawet randki, to żaden kochanek. - burknęła wsiadając do swojego pojazdu i jadąc za Ravnoską.



W Róży było już mało ludzi o tak późnej porze. Niemniej było kilka znanych twarzy. Jak Joshua i William rozmawiający z siepaczami Księcia. Rozmowa musiała być interesująca i nawet zabawna, bo w przeciwieństwie do Lukrecji… Joshua i William byli w całkiem dobrym humorze. Zdecydowanie ciężar rozmowy wzięła na siebie lolitka, bo rudowłosy częściej gapił się w blat niż na twarze rozmówców. Na sali nie było gospodyni. Pewnie już zaszyła się w swoim gabinecie.
Za to była Miracella, obecnie zarządzająca kilkoma ghulami i pilnująca interesu.
Gdy zauważyła wchodzące wampirzyce, podeszła do nich i zwróciła się do Jaine.
- Witam w Róży.- wyciągnęła kluczyki podając je Ravnosce. - Moja Pani oddała apartament numer 5 do twojej dyspozycji. Zadbałam by był przygotowany zgodnie z twoimi preferencjami.-
- Dziękuję. Jak zawsze miła, śliczna i użyteczna.- odparła ciepło Love.
- Dziękuję za komplement. A teraz… muszę wrócić do pracy.- odparła z uśmiechem Ventrue. A Jaine spojrzała na dwójkę rozmawiającą z Joshuą.- Więc to są ci straszni siepacze? Wyglądają na cywilizowaną parkę. A przynajmniej niewiasta takie robi wrażenie.
- Kto jak kto, ale akurat członek twojego Klanu powinien być bardzo zaznajomiony z iluzjami masek innych Kainitów. - przypomniała kundlica - Nie powinno cię dziwić, że nie wszystko jest takie na jakie wygląda.

Jak Ann nauczyła się już dawno temu....



Zawieja śnieżna nie poprawiała młodej caitiffce humoru. W piwnicy zrujnowanego budynku może i było zimno, ale to nie przeszkadzało. Cyril bąknął coś o tym, że Ann otrzyma prawdziwe mieszkanie... gdy zasłuży. Niestety nie podał warunków, które musiałaby spełnić, aby Tremere uznał, że zapracowała dostatecznie.

Otuliła się mocniej cienką kurtką, jaką otrzymała od swojego protektora wraz ze zmechaconym swetrem z odzysku, jakie miały pomóc zachować Maskaradę. Ann była przekonana, iż to słudzy Cyrila wyciągnęli te ciuchy z jakiegoś śmietnika, uprali i naprawili. Na więcej nie mogła liczyć...
Pod kurtką trzymała plik kartek z opisanym zadaniem, jakie miała wykonać grupa należąca do Tremere. Cyril nakazał wampirzycy zanieść dokumenty do Koterii, do której miała zostać przydzielona. Potomek Sauvetiira ponoć o niej wiedział, choć ona nawet go wcześniej nie poznała...
Musiała wykonać wolę Cyrila by zasłużyć najego łaskę i nie być ukarana za uchybienia... jakkolwiek brzydziła się sobą zginającą kark na każde polecenie.

Lekko spłoszona podeszła do drzwi magazynu, w którym grupa miała się znajdować.
- Pójdą po 15 dolarów w pierwszym tygodniu i podskoczą do trzydziestu w drugim, a w trzecim do 250-ciu. Mam dobry cynk.- usłyszała wchodząc.
- Ty i twoje cynki, giełda to nie pole intryg. To pole wielu interesów ścierających się ze sobą. Wielu intelektów. Lepiej z tymi cynkami idź na wyścigi konne.
- Mówię ci, to pewna sprawa. Po prostu jeśli pożyczysz mi dziesięć kawałków.
- A więc o to chodzi? Pieniądze chcesz pożyczyć? Nie jestem twoją świnką skarbonką.
Dwóch mężczyzn rozmawiało w środku, nieświadomych pojawienia się Ann, która musiała minąć wrak vana, żeby ich zobaczyć.

Młodziutka wampirzyca silniej przytuliła papiery schowane pod kurtką i podeszła do rozmawiających.
- Szukam Henry’ego Thorme'a... - odezwała się z wyraźną obawą. Przechodziła wzrokiem między jednym mężczyzną a drugim. Blondyn o gładko ogolonej twarzy modela i w garniturze od Prady, wyraźnie kontrastował ze swoim rozmówcą, rudowłosym masywnym mięśniakiem, również nienagannie ubranym, acz niedokładnie ogolonym. Obaj spojrzeli na Ann i w końcu rudzielec rzekł podejrzliwie.
- Kim do cholery jesteś?
- Zostałam wysłana przez Sauveterra. - strzepnęła śnieg z ramienia - Mam Henry’emu dać dokumenty...
Ann skupiła wzrok na drugim mężczyźnie, który przyciągał jej śmiertelnicze gusta.
- Mhmm… ten konus jeszcze się nie zjawił. Daj mi. - burknął rudzielec, podczas, gdy blondyn uśmiechał się tajemniczo, spojrzeniem obiecując Ann nieziemskie przeżycia.
- Poczekam tu na niego. Cyril chciał bym tylko Henry’emu oddała. - Ann zaczęła nawet myśleć, że może wcale tu źle nie będzie. Wzrok blondyna powodował miłą gęsią skórkę i na jej martwym ciele.
- Cyril chciał… - ironizował rudzielec, a blondyn położył dłoń na jego ramieniu dodając pojednawczo. - Daj jej spokój Georg, nie wiesz jaki kaganiec jej założył.
Po czym przedstawił siebie i kolegę. - Jestem William Burke, a to jest Georg van Rijn. Jesteśmy z klanu Ventrue. A ty?
- Ann Paige... - uśmiechnęła się do Williama - Nie mam Klanu. - dodała dość niewinnie, nie czując zagrożenia przy blondynie.

Od razu miny obu Ventrue zrzedły, a ciepło odpłynęło z tego miejsca.
- No to nieźle upadliśmy William, musimy tu czekać z parszywym kundlem.- zaczął głośno narzekać van Rijn, a Burke dodał.- Przynajmniej nie jest szajbuską od Papy Roacha.
- Albo zapchlonym Gangrelem. Przynajmniej… ale dobrze wiesz czym jest. Sposobem Cyrila na upokorzenie nas. Nie dość, że musimy wykonywać jego polecenia jakbyśmy byli jego lokajami to jeszcze to… a co przed nami? Babranie się w kanałach?
- Ja do kanałów nie zejdę. Ten garnitur sporo mnie kosztował.- odparł Burke czule wodząc po materiale. - Nie zredukuje mnie do ulicznego śmiecia.
Ta nagła zmiana wzięła ją z zaskoczenia.
- O co wam chodzi? - wyczuwała nadchodzącą katastrofę - Jestem jak wy...
- Jasne... jak my. - zaśmiał się Rijn wzruszając ramionami. - Och, z pewnością jak my… brudna i wychudzona żuliczko.
- My jesteśmy Kainitami tak jak i ty. - przyznał Burke z dumnym uśmiechem. - Ale na tym kończą się podobieństwa. Ty jesteś kundlem, żyjesz pośród biedoty i jesz co popadnie. My jesteśmy elitą tego miasta, zarówno finansową jak i kulturalną. My jesteśmy Ventrue, nam pisana jest wielkość, do której powoli podążamy. MY… władamy takimi jak TY.
- Mną nigdy władać nie będziecie. - warknęła na te słowa.
- Z pewnością nie będę. Mam dobry gust jeśli chodzi o podwładnych i pracowników. Nie biorę pierwszego lepszego śmiecia z ulicy. - odparł van Rijn pogardliwie spoglądając na dziewczynę.
- Jakoś to przecierpimy. Przecież to tylko jednorazowa współpraca. Możliwie nawet, że ma tylko dostarczyć papiery i wynieść się stąd.- odparł z nadzieją w głosie Burke.
- Cyril mówił, że mam być w tej Koterii. - prychnęła na Ventrue.
- Cyril tak mówił? Cyril tak mówił?! To już ja mu też powiem coś do słuchu!- wrzasnął poirytowanym głosem rudowłosy Kainita.
- Daj spokój. Nie chcesz by ten Tremere wyciągnął kwity. - machnął ręką Burke.

Tymczasem cała trójka usłyszała kroki. I zobaczyła nonszalancko idącego, niskiego mężczyznę, który nosił okulary, a pod garniturem koszulę z żabotem i koronkami. Spojrzał na obu dramatyzujących Ventrue, a potem na Ann. I też spytał. - Ktoś ty? I co tu robisz?
- Ann Paige... - wampirzyca patrzyła wrogo na Ventrue - Cyril mnie przysłał. - wyjęła plik kartek spod kurtki - Ty jesteś Henry?
- Tak. Ja jestem Henry Thorme. Daj te papiery, a potem skocz po stolik. Jest tam.- rzekł beznamiętnym tonem mężczyzna podchodząc do Ann. - Mam nadzieję, że będziesz bardziej kompetentna niż ci dwaj… “fachowcy”.
- Jasne... - podała dokumenty i niechętnie poszła po stolik, tym razem puszczając to bez komentarza.
Papiery wylądowały na stoliku i cała grupka pochyliła się nad nimi.
- Więc naszym zadaniem na dziś jest…- zaczął odprawę Thorme.



- Iluzja iluzją…- machnęła ręką Ravnoska. - Maski maskami. Reputacja reputacją. Ukryte gesty… ukrytymi gestami. A te mówią mi wiele.-
Uśmiechnęła się łobuzersko. - Nie przeczę, to zabójcy. Ale nie są to tępi siepacze. Masz przed sobą skalpel Księcia.
- Nie przeczę. Niemniej jak zwał tak zwał. Wystarczy mi rozumieć ich skuteczność. - odparła wprost.
- Mhmm… i widziałaś tę skuteczność w akcji?- zapytała Jaine.
- Do czego dążysz?
- Do niczego… zadaję tylko pytania. - odparła Jaine z enigmatycznym uśmieszkiem na ustach.
Spojrzała na klucz, potrząsnęła nim. Znów zerknęła na rozmawiającą grupkę Kainitów.
- No cóż… zobaczyłam co chciałam zobaczyć. Teraz pójdę obejrzeć mój apartament.- odparła Ravnoska i ruszyła ku schodom.
Ann zawahała się. Z jednej strony Ciekawie byłoby zobaczyć ten apartament jaki Ventrue zaoferowała Ravnosce. Z drugiej strony... tu też mogły zachodzić ciekawe rzeczy. Przesunęła się nieznacznie bliżej rozmawiających, nawet nie próbując zamaskować zainteresowania, wręcz jakby czując się na miejscu. Była w końcu przedstawicielką Joshui, prawda?
-... pokoje nam pasują. Dziękujemy za troskę.- głos drobniutkiej wampirzycy był miłych dla ucha i zaskakująco niski. Trochę… koci w brzmieniu. Rozmowa która się toczyła nie była aż tak ciekawa jak mogłaby się wydawać. Omawiano warunki bytowe i reguły pobytu dwójki wysłanników Księcia w Stillwater i jak się okazało, Piękna i Bestia byli nastawieni ugodowo. W rozmowie pojawiły się żarciki dotyczące ważnych wampirów i Primogenów, ale… nie dotyczyły one obecnych osób u władzy a poprzednich osób na tych stanowiskach. Przez to były niezrozumiałe dla podsłuchującej Ann.
Chcąc nie chcąc dziewczyna musiała się poddać. Wciąż była zbyt małym kundelkiem na takie progi. Mogło jej to się nie podobać, ale niestety zbyt często była o tym przypominana. Po tej bezowocnej chwili ruszyła za szarlatanką, aby przynajmniej obadać to co z łaski Ventrue otrzymała od pani tej domeny.

Apartament numer 5 był zaskakująco blisko pokojów samej Lukrecji. A może nie powinno to dziwić? W końcu Ravnoska miała posłużyć jako dodatkowy bodyguard. Drzwi były zamknięte więc Ann musiała zapukać.
- Dziękuję. Niczego już dziś nie potrzebuję.- i została wzięta za obsługę hotelową przez Jaine Love. Cudnie…

- Jaine, to ja. - odezwała się ignorując pomyłkę.
- Och… wybacz.- drzwi po chwili się otworzyły i Jaine wpuściła Ann do pokoju urządzonego w stylu art deco. Na pewno nie był to zwykły pokój hotelowy, Ann przebywając w Róży nigdy nie miała okazji zaznać takich luksusów.
- Trochę czuć tu nutkę sybarytyzmu, ale od czasu do czasu… warto rozleniwić się nieco.- stwierdziła Ravnoska oceniając pomieszczenie.
- Nawet mieszkając na koszt Willa nie zaznałam takiego luksusu. - podśmiała się caitifka - więc czuj się vipem. Przynajmniej nie śpisz za darmo w trumnie na dole... Szczerze to nie byłam w stanie zmrużyć oka w tym zamknięciu. - przyznała.
- Sypiałam w wielu miejscach. Od książęcych komnat po rynsztoki, więc… ciężko na mnie zrobić wrażenie. - odparła Jaine podchodząc do dużego łóżka. Rzuciła się na nie, sprawdzając czy jest wygodne. Spojrzała na Ann.
- I co tam wytropiłaś na dole?
- Niestety nic szczególnego. - westchnęła - Gadali o dziejach starszych ode mnie. Nie było już sensu w tym dalej próbować się zorientować. A co do miejsca... - rozejrzała się po pokoju - Takie luksusy pamiętam za życia.
- To znaczy że znają tych zabójców. To dobrze. Mogą znać też ich naturę i słabe strony.- przyznała z uśmiechem spikerka radiowa.
- Znają na pewno. Wydają mi się także czuć dość dobrze w ich towarzystwie. Lukrecja była spanikowana w przeciwieństwie do Williama i Joshui. - wyjaśniła - Ustalali warunki pobytu w miasteczku.
- To ty nie wiesz?- zdziwiła się Jaine. A następnie wyjaśniła. - To właśnie Piękna złapała i zakołkowała Lukrecję, gdy jej mały spisek został odkryty przez szeryfa Nowego Jorku. Jak i pozostałych spiskowców, ale tamci potem zostali uśmierceni.
- Nie wiedziałam, że oni konkretnie za tym byli. Jedynie mogłam to zakładać.
- Można powiedzieć że Lukrecja ma osobistą zadrę względem naszego filigranowego gościa. I pewnie sporą traumę przy okazji.- oceniła Jaine leżąc na łóżku.
- Wiesz coś więcej jak to wyglądało?
- Nie bardzo. Lukrecja nie była w tym temacie szczególnie wylewna. Nadia może wiedzieć więcej, albo i nie…- zadumała się egzotyczna wampirzyca.

Ann przestąpiła z nogi na nogę.
- Mogę ci zadać osobiste pytanie?
- Możesz. A ja mogę na nie odpowiedzieć. Albo skłamać.- odparła Ravnoska leżąc na łóżku niczym mityczny sfinks z enigmatycznym uśmiechem na twarzy.
- Twój Stwórca planował cię? Opiekował się tobą?
- To już trzeba było jego spytać. Czy planował…- zaśmiała się wampirzyca i poczochrała po głowie. - Pytasz baaardzo dawne dzieje. W sumie to tak… opiekował się mną. Wybrał mnie ze względu na mój talent. Na iskrę od bogów. Zostałam wyrocznią świątynną.
- Jak było z nim? - zapytała z wyraźnym zainteresowaniem - Czułeś się wybrana? Potrzebna? Jak on cię traktował?
- Jak dziewicę… którą nadal jestem.- zaśmiała się Kainitka i podrapała po czuprynie.- Nie wiem jak to wyjaśnić. On był… zagadkowy. Tworzył intrygi dla samych intryg. Albo dla żartów. Miał plany oparte o strategie, które zmieniał w inne plany. Knuł dla samej idei knucia. Nie interesował go ani zysk, ani jakiekolwiek zaszczyty czy władza.
- Co się z nim stało?
- Zginął zamordowany przez… w sumie to już nie pamiętam przez kogo. Albo też upozorował swoją śmierć. W jego przypadku na dwoje babka wróżyła. - wzruszyła ramionami Jaine.
- Ile wtedy już miałaś wampirzych lat?
- Pewnie gdzieś w twoim wieku. - oceniła Ravnoska.
- Czułaś się samotnie po jego stracie?
- Nieszczególnie…- zamyśliła się Jaine marszcząc brwi.- Chyba? Nie pamiętam. To było dawno temu i tyle się wtedy działo.
- Ale to musi być... świetne uczucie, gdy czujesz się naprawdę wybrany. - stwierdziła z czystą szczerością.
- Może? Nie pamiętam. To antyczna historia dla mnie. I dla ciebie też. - przyznała Ravnoska.

- A później trafiłaś do Sabatu?
- Wtedy jeszcze nie było Sabatu czy Camarilli. To późniejszy okres. Piętnasty wiek bodajże? - zamyśliła się Jaine.
- To tyle ty istniejesz?
- Może. A może ci wciskam bujdy. Mój klan to kłamcy, oszuści i złodzieje. Ciekawe które określenie do mnie pasuje ?- odparła z lisim uśmieszkiem Jaine.
- Ale historia przynajmniej ciekawa. - odparła kundlica z pewnym uśmieszkiem zadowolenia.
- Zawsze staram się zadowolić moich wyzna… fanów.- rzekła żartobliwie Ravnoska.

- Wiesz, że czasem niewinne kłamstewko jest lepsze od bezlitosnej prawdy? Jeżeli to co powiedziałaś było prawdą, to naprawdę ci zazdroszczę. Ale przynajmniej nie było to takie pełne uczucia jak Williama czy wysokie i z sensem jak Lukrecji. Czy nawet Miracelli. Miało wszystkiego w odpowiednich ilościach. - westchnęła - To nieprzyjemne wiedzieć, że dla twojego własnego Stwórcy byłaś tylko zmarnowaniem jego własnej Vitae. I nawet nie było w planach, abym dotarła do Nowego Jorku. - rzekła ze zdziwieniem jakby sobie coś przypominała - Wyrzucono mnie jeszcze przed Montpelier, żebyśmy w małej grupie narobili bałaganu... i zginęli zawiązując Camarillę w walce, gdy reszta ruszy dalej.
- No to powinnaś się czuć raczej dumna. Skazano cię na śmierć, a ty przeżyłaś… w przeciwieństwie do twoich pozostałych współbraci i sióstr. To całkiem spore osiągnięcie. Zwykle Camarilla okazuje się skuteczna w czyszczeniu takich imprez.- zamyśliła się Jaine.
- Nie wiem czy jest tutaj wielki powód do dumy... - odparła niepewnie - W tamtym czasie byłam dość... skołowana. Chyba wypiłam Malkavianina, po wyjściu z grobu. A przetrwanie to był prawdziwy fuks. Ukryłam się w pewnym momencie... - przetarła oczy - Ciągle to wydaje się istniejące za jakąś zasłoną.
- Jesteś osobą która sprzeciwiła się przeznaczeniu i wygrała. Jak dla mnie to powód do dumy, no ale ja jestem Ravnos. Wielu powie ci, że to tylko krok w bok od szaleństwa Malkavów. - odparła z uśmiechem Jaine.
Przez chwilę patrzyła zdziwiona na kobietę, aby zaraz uśmiechnąć się do niej nieśmiało.
- To... Miłe. Mam nadzieję, że przynajmniej w tym mnie nie oszukujesz.
- To akurat jest prawda. Każdy ci to powie. Sabatowe sfory są wybijane co do jednego. Rzadko któremu udaje się dożyć kolejnej nocy. Twoje istnienie jest więc twoim sukcesem. - odparła Kainitka filozofując.
- Dziękuję naprawdę. - odparła bardzo szczęśliwa - Sprawdzę czy Lukrecja nie popełniła samobójstwa.
- Nie musisz się o to martwić. Wola przetrwania silna w niej jest młoda padawanko.- odparła żartobliwie Jaine.

***

Masywne drzwi do gabinetu Lukrecji były zamknięte. Na szczęście był brzęczyk przy drzwiach. Nie dochodziły zza nich żadne odgłosy, co mogło martwić. Ale najwyraźniej nikogo nie martwiło.
Ann bez wahania skorzystała z brzęczyka.
Minęła dłuższa chwila nim nastąpiła reakcja. Drzwi się otworzyły, stanęła w nich Lukrecja. Spojrzała na Ann i spytała wprost. - Czego chcesz?
- Upewnić się czy z tobą wszystko w porządku.
- Oczywiście, że ze mną wszystko w porządku. Dlaczego miałoby nie być?- zapytała chłodno Ventrue przyglądając się podejrzliwie Ann.
- Nie powiesz mi, że ta sytuacja jest dla ciebie komfortową i oczekiwaną. William i Joshua mogą tam na dole spokojnie sobie rozmawiać i wręcz czuć się dobrze w tym towarzystwie, ale wątpliwe byś ty tak samo to widziała.
- Życie nawet po śmierci rzadko bywa komfortowe i zgodne z naszymi oczekiwaniami. - odparła Lukrecja dumnie. - Ja… potrafię się dostosować do nowych sytuacji, nawet tych nieprzyjemnych. I nie złamią one mojego ducha.
- Godne podziwu i uspokajające. Stanowisz część naszej społeczności.
- Miło z twojej strony. Niemniej jak widzisz, u mnie wszystko w porządku.- odparła nieco sztywno Lukrecja.
Ann walczyła ze sobą.
- Przepraszam za dawne słowa do ciebie. Były nieprzemyślane i dziecinne. - powiedziała zachowując kajający się wyraz twarzy.
- Przeprosiny przyjęte. Nie masz się co przejmować dawnymi… nieporozumieniami. - odparła pospiesznie Ventrue.
Ann podejrzewała, że Lukrecja w jakiś sposób wcześniej trzymała urazę chociaż teraz o tym nie powie. Przepraszanie tak naprawdę nie było komfortowe dla kundla, jako że i on sam czuł się urażony, ale musiała z niechęcią pogodzić się z faktem, że znajdowała się niżej w wampirzym łańcuchu dziobania i tak naprawdę musiała połykać swój język oraz powstrzymywać niechętne komentarze. W jakiś sposób przypominało jej to nauki za życia, gdy dla dobra interesów rodziny musiała grać i w milczeniu oceniać.
- Mam nadzieję, że zresetujemy nasze relacje i swoim zachowaniem nie przekreśliłam bezpowrotnie możliwości współpracy.
- Wszystko jest możliwe, ale obecnie… - machnęła ręką Ventrue. - Dzisiejszej nocy nie mam już głowy do współpracy… i możliwości współpracy i… wszystkiego z czym do mnie przychodzisz. Jutro, pojutrze… tak. Nie dziś.
- Dobrze. - skinęła głową na zgodę.
- A teraz wybacz. Mam… ochotę na odrobinę samotności. - odparła z uprzejmym uśmiechem Kainitka.
Na co Ann lekko skłoniła się mówiąc:
- Do zobaczenia.



Spotkanie towarzyskie się skończyło. Wracali do domu wozem Willa. Przed nim była pusta droga, a tam gdzieś na horyzoncie przyszłych wydarzeń rysowała się dyplomatyczna wizyta w Nowym Jorku. William wydawał się być zamyślony, ale… w dobrym nastroju.
- Piękna i Bestia to dobrzy znajomi? - dziewczyna przerwała milczenie.
- Tak. Znam ich trochę. Żyli w Nowym Jorku zanim obecny Książę stał się księcięm. Piękna to zresztą przyboczna Księcia od czasu jego przybycia do miasta.- wyjaśnił Kainita.
- A Bestia?
- Jego znam nieco mniej. Właściwie w ogóle. - odparł z uśmiechem William. - Piękna dobrała go sobie, gdy cały przewrót już się ugruntował i przelew krwi przestał być koniecznością.
- Masz jej za złe rolę w przewrocie? W końcu była jego częścią.
- Nie. Była żołnierzem w toczącej się wojnie. Wykonywała polecenia swojego seniora. Ja sam wiele razy czyniłem tak samo. W wielu konfliktach.- wzruszył ramionami mężczyzna.- Zabiła tych, których ceniłem. Zabiłem tych, których lubiła. Nie ma jednak między nami złej krwi. Musisz… nauczyć się godzić z tym, że świat który znasz przeminie.
- Chyba... Jestem za młoda, aby to potrafić. - stwierdziła.
- Nauczysz się z czasem.- odparł melancholicznie Kanita.
- O czym rozmawialiście?
- O starych dobrych czasach…- uśmiechnął się enigmatycznie William.
- To jednak były to dobre czasy?
- Nawet za czasów czarnej śmierci, były noce które wspomina się dobrze.- Blake uśmiechnął się krzywo. - Nie wszystko w przeszłości było złe.
- Ale przecież ciebie boli po dziś dzień.
- Nie można żyć przeszłością.- odparł Kainita.- A ból… ból zawsze jakiś jest.
- Ja nie czuję jakby przeszłość była bardzo dawna dla mnie. - nie zgodziła się - I czy ty naprawdę nie sądzisz, że należy wszelkie krzywdy starać się pomścić?
- Ja… mściłem się już nie raz, walczyłem za szlachetne sprawy, popełniałem zbrodnie w imię większego dobra. - pokręcił Blake głową. - A choć wiele straciłem podczas przewrotu. A choć wyrwano mi wtedy serce, to… nawet dziś nie mogę ci powiedzieć, że to była wojna dobra ze złem. To była polityka, a ja w odruchu serca… stanąłem po niewłaściwej stronie.
- Czy sądzisz, że jeszcze kiedyś odważysz się oddać miłości i stanąć po którejś ze stron?
- Oddać miłości? Tak, to możliwe. Ale nie stanę już po żadnej stronie. Dostałem nauczkę.- odparł stanowczo Kainita.

Zapadło dłuższe milczenie. Dopiero przerwała je Ann.
- Will... - zaczęła z wahaniem - Czy mógłbyś mi pomóc do szlifować moje umiejętności w walce bronią białą?
- Mieczem?- zaśmiał się Toreador zdziwiony jej prośbą.- Czy to dobry pomysł? Rozumiem jako hobby, ale dziś już nikt nie walczy mieczem. Wszyscy wolą pistolety i śrutówki.
- Myślałam bardziej o sztyletach. - wyjaśniła.
- Aaaa noże… To Larry chyba jest lepszym wyborem. Albo nawet Garry. - zadumał się Toreador. - Ja używam trochę dłuższych narzędzi do zabijania. A mistrzem noży był Dilmach.
- Kto?
- Pewien Hindus. Nie żyje już od lat. Był przybocznym poprzedniego księcia Nowego Jorku.- wzruszył ramionami Kainita.
- A czy... Byłaby szansa, abyś tak po cichu... - spojrzała na swoje dłonie - Pokazałbyś mi jak to jest być tak szybkim...?
Toreador spojrzał na Ann i westchnął. - Nie… to nie jest dobry pomysł. Taka sztuczka za bardzo rzuca się w oczy. Mogłabyś przez to mieć kłopoty i ja też.
- Jasne... nie było tematu. - wyciągnęła dłonie w obronnym geście poddając się w tej kwestii.
- Gdybyś planowała zostać w Stillwater, mógłbym rozważyć taką możliwość. Ale ty postanowiłaś wrócić do Nowego Jorku. A tam wiedzą kto się tobą tu opiekuje.- wyjaśnił William.
- Ale przecież mogłam sama8 się tego nauczyć, prawda?
- Wampirze społeczeństwo to nie sala sądowa. Domniemanie niewinności tu nie występuje. - wzruszył ramionami Blake.
- Ale przecież Garry…
- Wytrzymałość na ciosy nie rzuca się w oczy. W przeciwieństwie do błyskawicznego poruszania się. - Toreador przedstawił jej swój punkt widzenia.
- Larry pluje na mój sposób walki. Zbyt "tchórzliwy" jak dla niego. - westchnęła.
- Poruszę moje kontakty w Nowym Jorku. Może tam znajdziemy dla ciebie…ooo… Raze sobie całkiem dobrze radzi z nożami. - zastanowił się Toreador. - I myślę, że mógłbym opłacić lekcje u niego.
- Dzięki. - uśmiechnęła się.
- Nie ma sprawy.- odparł z uśmiechem William.






- Najedzą się ci...

Pamiętała głód. Pamiętała ból. Pamiętała...

- ...co będą posłuszni.

...chciała do niego podejść...

- Zjedzą.

Nie zostawiaj... Chcę...

- Uliczne bydło.

Jeść...


 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem