Lot nadszedł nagle i niespodziewanie, pozbawiony znajomego i rzadkiego uczucia wolności, jakie zwykło towarzyszyć Bretonowi przy szybowaniu w powietrzu; z łomotem serca wywołanym nie ekscytacją i upojeniem, a bardziej pierwotnymi bodźcami. Ściągnięty z mostu ciężarem masy wykutej z dwemerytu Morayne poddał się nie tylko nieubłaganemu prawu natury, lecz i wyuczonym przez lata impulsom oraz odruchom. Zadziałał podświadomie, bez większego udziału świadomości uniesionymi dłońmi osłaniając się przed błyskającymi odnóżami, rozrywającymi materiał szat i bladą skórą jednako, roszącymi krwawe krople, ciągnące się zań niby ogon komety. Ignorując palące zadrapania i mrużąc oczy przed chaotycznym światłem altmerskiego iluminatora, który wiernie runął w ślad za nim za krawędź mostu, czarownik sięgnął po swe nadnaturalne talenty, chwycił magikę i nadał jej formę, otulił się opalizującą powłoką. Dźwięk uciekł z gardła Theodoryana, gdy w jedno uderzenie serca wytracił cały pęd - na długo zanim osiągnął wartości graniczne - i pajęczy towarzysze lotu oderwały się od jego ciała, pozbawione przywileju zaklęcia, jakie zawiesiło go w stanie bezważkości.
Chociaż to animunkulusom zawdzięczał masę krwawiących zadrapań, porwane odzienie i bycie ściągniętym z mostu w nader gwałtowny sposób, Morayne nie był w stanie wyzbyć się do końca śladów dziwnego uczucia, gdy zaobserwował jak ośmionożne korpusy to roztrzaskiwały się zupełnie o posadzkę w dole, to zalegały w zniekształconych impetem uderzenia formach. Na tyle, na ile pobieżne zerknięcie w dół pozwoliło mu ocenić, jeden tylko konstrukt przetrwał upadek z mostu - na to Theodoryan miał nie tylko niezbite, lecz i bolesne dowody. Palce zaświerzbiły go, by czym prędzej pozbyć się pająka wczepionego w jego ciało, by sięgnąć po jedno z zaklęć czy krótszych ostrzy i posłać ostatniego agresora na spotkanie z dnem kawerny, lecz wiedział lepiej. Zimna krew i zdrowy rozsądek złożyły się w prędką analizę sytuacji - kłopotliwy kąt, pod jakim musiałby uderzać, pancerz z dwemerytu i przede wszystkim bliskość wczepienia nie zachęcały do tak konwencjonalnych rozwiązań, które mogły wyrządzić więcej szkód jemu niźli pająkowi.
Zaczerpnąwszy głębszy oddech i odsuwając od siebie ból pulsujący na całej długości sylwetki, Theodoryan jednym ruchem przechylił się nagle w tył. Pozornie i na powrót runął w stronę kamiennej posadzki, tylko po to by po chwili wykonać kolejny akrobatyczny manewr, zwrócić twarz z powrotem ku mostowi niemrawo obramowym odległą poświatą aktywnych iluminatorów współpracowników stawiających czoła pajęczej chmarze i wystrzelić w jego stronę. Od dawna niepraktykowane młodzieńczo szaleńcze manewry wracały do niego stopniowo, pomimo okoliczności przywoływały cień uśmiechu na usta i wygładzały ostre linie twarzy. Niegdyś dające mu parę ulotnych chwil radości, teraz mogły pozwolić mu pozbyć się pająka wczepionego w nogę bez sięgania po magię czy oręż.
A przynajmniej taką miał nadzieję.