Aldin żwawym krokiem podążał ramię w ramię ze swymi nowo poznanymi towarzyszami, podziwiając tętniącą życiem okolicę tej części kontynentu. Calimshyta nawet po wielu miesiącach od opuszczenia swych rodzinnych stron, wciąż nie potrafił wyjść z podziwu nad wszechobecną zielenią łąk, lasów i pagórków, oraz miriadami różnokolorowych kwiatów. Możliwe jednak, że to po prostu cząstka jego elfickiej krwi dawała o sobie znać.
Nie tylko natura była dla niego pewnego rodzajem kuriozum. Z politowaniem ponownie spojrzał na część towarzyszy, która najwidoczniej nie radziła sobie z panującą tego dnia, przyjemną dla niego aurą. Ciemnoskóry pół-elf przyzwyczajony był do palącego słońca dalekiego południa i taka temperatura nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Swój brązowy, skórzany płaszcz nosił co prawda rozpięty, narzucony na bawełnianą koszulę w kolorze piasku, ale z pewnością nie dlatego, że doskwierał mu upał. Po prostu lubił czuć swobodę, dlatego też w komplecie do reszty ubioru miał też na sobie czerwone spodnie o szerokich nogawkach, oraz wygodne buty. Biodra zaś przewiązane miał długą, żółtą szarfą, z której na łańcuszku zwisała przywiązana srebrna
piramidka wielkości dłoni. Chodził tak jak się ubierał - bez oznak skrępowania. Równie swobodny wydawał się też uśmiech, który często pojawiał się na jego twarzy.
Umilając wędrówkę rozmową i wymianą żartów z resztą kompanów, raz jeszcze w duchu dziękował Tymorze, że przed paroma dniami udało mu się własnoręcznie (
w jego mniemaniu) zebrać grupę, aby wspólnie móc podróżować aż do samego Neverwinter.
Al’a zwłaszcza cieszyło to, że wszyscy wyglądali na doświadczonych awanturników, którzy w razie czego byliby w stanie wybawić go z kłopotów, gdyby w takowych nieopatrznie się znalazł. Nie mógł jednak ukryć, że pomimo krótkiego czasu spędzonego na wspólnej podróży, już zdążył polubić każde z nich i nie miałby nic przeciwko, gdyby nawet po dotarciu do wspólnego celu, mogli dalej razem podróżować. Do tej pory znosił bowiem towarzystwo jedynie swojego chowańca - zrzędliwego
sprite’a o imieniu
Mbatu, który zdecydowanie nie był najlepszym partnerem do rozmów.
Perspektywa możliwości odpoczynku w miejscu z dachem nad głową i nocy spędzonej w wygodnym łóżku, wyjątkowo go ucieszyła, entuzjastycznie więc zachęcał kompanów do przyspieszenia kroku. Cała radość jednak szybko minęła, gdy zauważył nastroje panujące wśród tubylców.
W myślach nakazał swojemu chowańcowi stać się niewidzialnym i wzbić swoje zrzędliwe cztery litery w powietrze, oraz informować go o czymkolwiek, co mogłoby wzbudzać niepokój i im zagrozić.
Już układał w głowie plan, jak najlepiej wydostać się z tego zamieszania, nie alarmując tłuszczy o ich obecności, gdy nie wiadomo skąd,
Virkan zaczął wydzierać się wniebogłosy. Przeklinając dzień, w którym własnoręcznie (
w jego mniemaniu), zebrał tę grupę samobójców, wyszedł do przodu i z przyjacielskim uśmiechem rozpoczął przedstawienie.
- Otóż to! Jak mój szlachetny towarzysz broni i nieustraszony wojownik wspomniał, przybyliśmy w to miejsce mając nadzieję zastać otwartych i dobrodusznych mieszkańców Phandalinu, o których tyle dobrego słyszeliśmy w okolicy. W rzeczy samej musiało się tu wydarzyć w ostatnim czasie wiele niegodziwości, na które
moi towarzysze, jako obrońcy uciśnionych i bohaterowie ciężko pracującego ludu, nie pozostaną obojętni. Odłóżcie więc za ten czas na bok wasz gniew i siądźcie z nami do stołu, a
moi towarzysze z pewnością znajdą sposób, by was poratować!