“Gdzie jest to lekarstwo, do diabła?” - myślał Louis, przemieszczając się przez niedawno zrujnowane pomieszczenia statku. Apokalipsa, dumał handlarz, była zapewne przedsmakiem tego, co miało spotkać całe miasta, państwa nawet, jeśli ten statek dopłynie do portu i zarazi choć jednego, podatnego na wirus osobnika.
Kiedy tylko okazało się, że Louis narobił rabanu, ten z irytacją wyrzekł wyjątkowo soczystą wiązankę przekleństw. Za późno jednak. Trzeba było uciekać.
- Te, Mark! - krzyknął. - Spadamy stąd. Ty prowadzisz, wiesz, dokąd uciekać. My za tobą, będziemy osłaniać.
Mark usłyszał nagły hałas i zaraz potem nawoływanie i naprawdę nie wiedział czy śmiać się czy płakać.
No bo po prostu kurwa nie wierzył. Dlaczego każda pomoc jaką uda mu się znaleźć jest równie pomocna co cios prosto w krocze?
Klnąc wyciągnął broń i strzelił do najbliższego zombiaka celując w łeb. Po czym minął stół po swojej prawej stronie i pobiegł do swojego wsparcia.
-Do schodów! Meble! Zagrodźcie przejście!
Miał nadzieję że to utrzyma tą zarazę na dystans aż zdążą ich wybić albo zwyczajnie zwiać.
__________________ Evil never sleeps, it power naps! |