lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Horror 18+] Dzieci Hioba (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/10693-horror-18-dzieci-hioba.html)

Harard 21-07-2012 12:25

Czuł jakby upłynęły wieki od tego co pamiętał ostatniego. Od Miejsca w którym pisał i upychał w aktówce wnioski i pozew rozwodowy dla Tereski. Musiał jej przecież pomóc, pomóc odzyskać Antka. Jak będą działać szybko i zdecydowanie, dadzą rady…

Nie mógł się skupić. Jakieś mary, zwidy przeszkadzały mu w ważnych sprawach. Najpierw jakiś ciemny zaułek, wykrzywiona twarz i nienawistny głos. Bułek! Ból, ulotny i mijający szybko, przechodzący w lepką senność. Potem jakaś twarz w brudnej kałuży. Długowłosa, z szalonymi oczami znajoma twarz. Kobieta szarpiąca go za ramię, wystraszona, cuchnąca wręcz strachem i grozą. Obrzydliwa, od której normalnie uciekłby nie spojrzawszy na nią dwa razy.
Pokaz slajdów, od których starał się uwolnić, skupić myśli nad pracą. Nad pomocą siostrze. To jakieś bzdury, jakieś chore wizje, dźwięki i uczucia które tylko rozpraszały go i odciągały go ku ciemności, bólowi i końcowi.

Nagle wszystko nabrało ostrości, zmysły jakby wskoczyły na swoje miejsca, a Hieronim przypomniał sobie w jednej chwili ostatnie wydarzenia. Krzyknął z bólu, jęk przechodził w charkot, kiedy jego ciało obwisało na ostrzy noża skina. Kiedy krew huknęła strumieniem z pociętego brzucha i kolejnych ran otwieranych stalą oprawców.
Przypomniał sobie gdzie był, co widział, co przeżył w tym świecie bez bliskich mu osób. Nóż po raz ostatni chyba zatopił się w jego boku. Osunął się w błoto. Umierał.
Teraz już nie czuł nic. Obcy, przerażający świat zastygał, zatapiał się w ciemności. Oleistej i gęstej jak miód. Słowa grzęzły mu w gardle. Modlił się, próbował. W tej ostatniej chwili próbował oddać się pod opiekę, uwierzyć że jednak coś jest dalej. Coś więcej niż tylko pustka.

Kolejne obrazy uderzyły go jak obuchem. Orzeł, krew, nóż, kolczasty drut Czubka. Jakaś obca twarz. Czuł że się wynurza jakby spod wody, jasność raziła w oczy. Ktoś coś mówił, ale Hirek nie rozumiał słów.
Rozejrzał się wokół. Szpital? Nie… to piekło. Widok kolczastej maszkary nie wystraszył go nawet. Nie szarpnął się w odruchu ucieczki. Patrzył na łataną ranę w brzuchu prawie obojętnie. Piekło. Wiedział że tu trafi, pamiętał przecież jak żył. Zasnął chyba, bo kiedy znowu zalała go światłość, potwora już nie było. Mężczyzna znowu coś mówił, ale Hirek niewiele więcej mógł zrozumieć.
- K-kim…? – przerwał pierwszą myśl – Umarłem.
Paraliżujące przerażenie i słabość dopadła go dopiero teraz.

- Whielhe rhazy - powiedział niewyraźnie. - Whiele whięchej niż zhliczhysz.

-Gdzie ja jestem? Czy... - chciał zapytać czy to jego świat, jego czas, ten właściwy, ale wizja modliszkowatej kolczastej bestii stojącej nad nim powstrzymała go. - Kim ty jesteś?
Spojrzał w jego bezbarwne oczy.

- Czhy tho ważnhe? Ważnhe żhe chi pomoghłem. Żhyjesz.
- Dla mnie ważne. Czego oni od nas chcą? - jęknął przykrywając na chwilę oczy przedramieniem. - Kiedy to wszystko się skończy, kto to jest ta Voivorodina? Dlaczego mnie prześladuje? Czego TY chcesz ode mnie?
Hirek nie patrzył już na niego, to było ponad jego wątłe siły. Oczy i ten głos, nieprzywykły chyba do zwykłej ludzkiej mowy. W to że żyje nie uwierzył. Takich stworów nie ma na świecie. Uparcie trzymał się tej myśli, te wsześniejsze, świniogłowe, poród to przecież było... w koszmarach.
- Chce abyś wyzdrhowiahł. Tho phrosthe.
- Po co? Przecież oni są wszędzie, dopadną mnie znowu, dopadną nas wszystkich, po kolei i nic nie jestem w stanie zrobić aby im przeszkodzić. Zabiją mnie Tereskę, Gawrona. Wszystkich. Czego oni od nas chcą?! - krzyknął słabym głosem, powtarzając pytanie i patrząc znowu na niego. Podniósł się nawet na łokciach ale opadł zaraz bez sił.
- Chierphienia. Chcą byshcie się poddhali, zginheli pozbahieni nadzhieji.
O to akurat nie było trudno. Hirek miał wrażenie, że on wykpił się tanim kosztem.
- Tylko przetrzymanie? Nie poddanie się? Nie ma żadnego sposobu aby ich powstrzymać?
- Szhukhaj. Znahjdź.
- Ale czego? - Hirek znowu spróbował się podnieść i złapać mężczyznę za rękę. - Krew? Gawron mówił że to może... Ale przecież jak próbowałem to nie działało. Nasze grzechy? Żal, pokuta i zadośćuczynienie? Co?! Przecież pomagasz mi, powiedz mi więcej! Jak mam ich ochronić? Jak chronić siebie?! - krótki wybuch spowodował że opadł na poduszkę dysząc ciężko. Czarne plamy ćmiły mu przed oczami.
- Zabhihj. Zamhnij hrąg.
- Zabić kogo? - Przez chwilę przypomniał sobie co myślał podczas pobytu w świecie bez Tereski, Gawrona i Antka. Nie był daleko od zabicia siebie, przecież pyskowanie świniowatemu skinowi można było różnie interpretować... Samobójczo też. - Jaki krąg? O czym mówisz?
- Khrąg odkhuphienia.
- Jaśniej jeśli łaska. - siły i cierpliwość Hirka najwyraźniej była poddawana próbie - uratowałeś mnie, sam tak powiedziałeś. Więc pomóż mi. Zrozumieć.
- Chchę byśh chierphiał. Dłushej. Albo zhginhiesz, albho nie i ich pokhonash. Tak czy shiak będhę wyghranym.
- Więc też chcesz naszego cierpienia. - Hirek spojrzał na niego po raz kolejny podnosząc się na łóżku - Kim jest Voivorodina? Mówiłeś o nim wsześniej... To ten... Ten który nadzorował poród? To - Hirek przełknął ślinę - to jego widzieliśmy? Kim on jest?
- Voivorodina - mężczyzna wypowiedział to słowo z wyjątkową precyzją - tho jhest jhego zhakon. Znajdhą was i zabhiją. Bo tak mushi być.
Łaskawca i dobroczyńca leczący go coraz mniej wydawał się dobrym samarytaninem. Mimo osłabienia Hirek nadal próbował dowiedzieć się jak najwięcej. Wiedział żeto jak na raziejedyna osoba która ma jakąkolwiek wiedzę. Czy kłamie czy nie, dlaczego i o co gra nie miał jak sprawdzić, bo sam tej wiedzy nie miał żadnej. Ale próbował, gromadził materiał dowodowy.
- Zakon? Jaki zakon?
- Voivorodina.
Kółko w dyskusji najwyraźniej się domykało.
- Dlaczego skoro chcą abym cierpiał, chcieli mnie zabić? Co ich powstrzyma teraz? Nie mogę wstać z tego łóżka. Nigdy nie mieli żadnych problemów ze znalezieniem mnie. Ze znalezieniem innych... Andrzeja, Czarka... Dlaczego my? Dlaczego nas to dotyka? Przecież jesteśmy wszyscy nikim!
- Nie onhi chchiehli chie zabihić. Kthoś inny. Jha nie phwoiem ci khto. Sam shie dowiesh. Dziecię Hioba. - i znów ostatnie słowa wypowiedział nadspodziewanie płynnie. - A dhlaczhego? Sam shię mushisz domhyśleć.
- Jedni chcą bym cierpiał, inni chcą mnie zabić. Typomagasz mi i też chcesz bym cierpiał i może przeżył i jeszcze większe może domyślił się o co w tym wszystkim chodzi i zabił kogoś zamykając krąg.- Hirek był już zmęczony tą rozmową. - Wiesz że najprostsze wyjścia są najlepsze. Dajcie mi umrzeć a zostawcie resztę w spokoju. Zostawcie Tereskę w spokoju.
- Tak shię nhie dha. Nie dha. Khrąg nie phozwoli. Zhobaczysz.
- A Antek? Syn mojej siostry? Ona widziała go z tym koszmarze na jawie. Widziała jego przyjście na świat, poród, nawet nie wiem jak to nazwać. On też w tym tkwi? Kto go zabrał? Też ktoś z tych piekielnych stworów?
- Sham mhusiszh shię dowhiedzieć.

Siły opuściły go ostatecznie. Ból brzucha był już nie do zniesienia. Próbował jeszcze zapytać o kilka spraw ale był zbyt wyczerpany. Rozglądał się jeszcze nerwowo, ale barwy szybko rozmazywały się, świat tracił ostrość. To był jego świat? Jego czas? Czy już tylko kolejny koszmar w którym miał cierpieć. Przecież mówią że fałszywa nadzieja jest najgorszą torturą. Co to była za maszkara, zszywająca jego ciało. Kim był ten… człowiek. Człowiek? Gdzie byli jego bliscy?
Odpływał w czerń.

Armiel 02-08-2012 21:40

Cytat:

Ja jestem dobrym snem
Życia mam tylko godzinę
Będziesz pamiętał mnie
Gdy minę
Ja jestem dobrym snem
W którym jest wszystko tak piękne
Kochanie nie budź się
Bo zniknę
Fragment wiersza Jonasza Kofty, „Dobry sen”.




WSZYSCY


Dziara zasnęła bardzo szybko. Zmęczenie wzięło górę nad próbą utrzymania otwartych oczu.

Bała się. Bała się tego, co może się zdarzyć, kiedy zamknie oczy. Tego, co może się stać.

Czuła strach, ale strach nie była w stanie dłużej walczyć z wycieńczeniem organizmu.

Kiedy Patryk schodził do piwnicy, Dziara zaczęła śnić.

Gdzieś nad kamienicą przy ulicy Węglowej tylko nieliczni poczuli dziwny niepokój i usłyszeli łopot skrzydeł. Gigantycznych skrzydeł.

Oj tak. Sny Dominiki miały w sobie pewną moc. Jaką? Niektórzy mieli się zaraz o tym przekonać.




PATRYK GAWRON


Piwnica.

Patryk schodził do niej tyle razy, że trudno mu było to zliczyć. Dlaczego więc tym razem czuł taki dziwny niepokój. Dlaczego serce biło mu ze dwa razy szybciej, a dłonie pociły się jak przed ważnym egzaminem?

Zapalił światło i spojrzał z niepokojem na ceglastą ścianę. Na to, jak cienie umykały przed blaskiem kilku żarówek. Oczywiście paliła się co druga. Ale Gawron nie pierwszy raz schodził po węgiel. Wyjął własną latarkę. Zapasowe źródło światła, gdyby coś poszło nie tak.

Tylko, co mogło pójść nie tak? Przecież, do jasnej cholery, to była piwnica w jego kamienicy?

Ostrożnie zszedł po nierównych schodach do wionącej chłodem, ale dobrze znanej piwnicy.

Gdzieś, nad kamienicą dało się słyszeć łopot ciężkich, rozłożystych skrzydeł. Ale Gawron ich nie usłyszał. Schodził w dół. Gdyby mógł wiedzieć, co go tam czeka, pewnie by zawrócił.

No, ale przecież to była tylko piwnica...




TERESA BUŁKA – CICHA


Taksówka zawiozła ją na szare blokowisko. Ciężkie chmury wisiały nad Miastem. Listopad tej jesieni nie rozpieszczał jego mieszkańców. Ale chyba nikt nie przeżywał takiej grozy, jaka stała się udziałem kilkorga młodych, skazanych nie niewyobrażalne cierpienie ludzi.

Alkohol przytępiał ją. Otumaniał. Nawet nie zauważyła, że taksiarz przyciął ją na niemało kwotę. A może aż tyle szukała osiedla, na którym mieszkała Marcysia.

Poznała ten blok. Kolorowy. Jeden z nielicznych ocieplonych nową technologią bloków na Osiedlu Sienkiewicza. Chyba nawet o nim przed chwilą myślała.

Wspięła się po schodach na czwarte piętro. Windy nie było. Marceliny chyba też nie, bo kiedy dzwoniła, nikt nie odpowiadał.

Siadła więc na wycieraczce, zbyt zmęczona zarówno psychicznie, jak i fizycznie, aby wymyślić coś innego. Nadal chyba była wstawiona, ale to jej nie przeszkadzało.

Usłyszała dziwny szelest po drugiej stronie drzwi, przy których siedziała. W mieszkaniu siostry chyba ktoś był.

Teresa momentalnie oprzytomniała. Przyłożyła ucho do pomalowanej na brązowo powierzchni.

Tak!

Teraz była pewna. Zza drzwi dochodził do niej dziwny, zduszony i chyba bolesny jęk. Kobiecy jęk. Potem do uszu Teresy doleciał kolejny dźwięk. Łoskot tłuczonego szkła i wyraźniejszy krzyk bólu. Stłumiony, jakby oddalający się.

Czy to Marcysia krzyczała?

Była pewna, że tak! Cokolwiek działo się tam, za tymi zamkniętymi drzwiami, sprawiało ból jej siostrze. Instynkt podpowiadał Teresie, że w mieszkaniu dzieje się coś naprawdę złego i strasznego.

Armiel 02-08-2012 21:40



BARBARA ZIELIŃSKA



Kino „KOSMOS” było zatłoczone mimo wczesnej pory wieczornej i tego, że niedawno skończył się weekend.

„Wirujący seks”. Słyszała o tym filmie. Niewiele miał wspólnego z tym tytułem i był czymś, czego potrzebowała w taki dzień, jak dzisiejszy. Potrzebowała odpoczynku psychicznego. Odprężenia. Rozrywki.

Poczekalnię kina wypełniał roześmiany tłumek ludzi. Głownie nastolatków. Może odrobinę starszych od niej. Niektórzy trzymali się za ręce. Większość nadawała jak najęta. Gwar głosów wypełniał poczekalnię, niczym brzęczenie w ulu. Ta bliskość ludzi dodawała Basi sił. Dodawała pewności siebie. Dzięki tym wszystkim, zazwyczaj irytującym ją zachowaniom, czuła, że żyje. Czuła, że jej życie ma sens. Nie jest jedynie pasmem niekończących się, niezrozumiałych i nie mogących mieć tak naprawdę miejsca koszmarów.

Zakupiła w bufecie coś do picia i wraz z drugim dzwonkiem zajęła miejsce w fotelu koło przyjaciółki. Po trzecim zgaszono światło i puszczono kronikę filmową.

A potem zaczął się film.

Już pierwsze sceny dały do myślenia, że będzie to jednak coś bardziej „pikantnego”.

Większość siedzących wokół niej licealistów zaczęło gwizdać i tupać nogami. Tu i ówdzie dało się słyszeć podekscytowane krzyki. Sceny na otwarciu musiały pobudzić wyobraźnię tak młodych ludzi, szczególnie chłopaków.

Film by l mniej więcej w połowie, kiedy Basia poczuła się dziwnie.

Poczuła ... wilgoć i ciepło między swoimi nogami. I przejmujący, rwący ból. Trudny do opisania. Taki, jakby ktoś próbował rozerwać jej podbrzusze.

W powietrzu wyczuła charakterystyczny, metaliczny zapach krwi.

Wiedziała, że to jej krew.

Czuła się tak, jakby właśnie dostała naprawdę bolesnego i wyjątkowego obfitego okresu, ale .... to było niemożliwe. No i ból był stokroć gorszy, niż w tego typu sytuacjach. Nie potrafiła porównać go z żadnym innym bólem. No, może potrafiła. Z jednym. Tym, który odczuwała w sytuacji o której chciała zapomnieć, lecz wiedziała, że do końca życia jej się to nie uda.





HIERONIM BUŁKA



Zasnął. Czy też raczej stracił przytomność. Nie było w tym nic dziwnego. W końcu, chyba niedawno oberwał nożem. O ile dobrze pamiętał, bo już nie potrafił powiedzieć, co jest prawdziwe w jego życiu, a co nie jest. Gdzie leży granica pomiędzy snem jawą, a szaleństwem.

Śnił.

Śnił koszmar, z którego nie potrafił się wybudzić.

W tym koszmarze widział chyba Miasto. Poznawał niektóre budynki. Ale Miasto w jego śnie było totalnie zniszczone. Zamienione w pogorzelisko.

Szedł przez nie, czując ciepły beton pod bosymi stopami. Czuł zapach unoszący się w powietrzu. Zapach wypalonych cegieł, płonących śmieci i słodkawą woń. W dziwny sposób pojmował, że to woń płonących, ludzkich ciał.

Ulice skrywał gęsty, czarny dym. Hirek czuł pieczenie w oczach i posmak spalenizny na języku i w ustach.

Prze chwilę miał wrażenie, jakby był kimś innym. Kimś dużo silniejszym i szybszym. Kimś dużo groźniejszym, niż młody, wystraszony chłopak. Zdawało mu się, że gdzieś słyszy echa wystrzałów i ... krucze krakanie. Jakby gdzieś nad nim, niewidoczne dla oczu, krążyło tysiące skrzydlatych padlinożerców.

W końcu jednak tysiące skrzydeł zmieniło się w jedną parę. Jakby gdzieś, ponad zasłoną z dymu i popiołu, szybował nad nim ... jakiś kształt.

- Dziewięć i pięć.

Szept, który rozbrzmiał za jego plecami spowodował, że Hirek odwrócił się gwałtownie.

Zamarł na jedną chwilę.

Pędził na niego tramwaj.

Widział jego przód. I wielką, czarną cyfrę „9” na przedzie pojazdu.

Zamknął oczy przygotowując się na zderzenie. Poczuł jednak szarpnięcie i ....

... znów obudził się w szpitalnym łóżku.

Obok, na krześle, z surową twarzą siedział jego ojciec. Pobladły. Z różańcem w ręku. Modlący się. A za jego plecami dwóch rosłych pielęgniarzy przenosiło z łóżka na wózek kołowy pacjenta z drugiego łóżka. Sztywność ciała niedawnego współtowarzysza szpitalnej sali powiedziała Hirkowi więcej, niż bezceremonialność personelu.

Człowiek był martwy.

Znów przeniósł wzrok na ojca. I wtedy, przez jedną chwilę, ujrzał starego Bułkę czy raczej coś, co za nim stało, w zupełnie innym świetle.

Jako dziwaczny, pokręcony, nieludzki kształt.

Ojciec chyba nie zauważył, że jego syn odzyskał przytomność. Modlił się dalej. Cicho i z pasją fanatyka w głosie. Jak zawsze.




GRZEGORZ WICHROWICZ



Grzesiek minął sąsiadkę i wspiął się na górę. Zatrzymał się pod drzwiami Patryka. Słyszał za nimi radio lub magnetofon. Raczej to drugie, bo leciał jakiś ostrzejszy, punkowy kawałek, w jakim lubował się Patyk.

Zadzwonił dzwonkiem, lecz nie uzyskał odpowiedzi.

Zawahał się i wtedy ... usłyszał jakiś krzyk. Zduszony, ale pełen bólu, kobiecy krzyk.

Mimo przerażenia, zadziałał instynktownie.

Sięgnął do klamki i pchnął drzwi, które – o dziwo – okazały się otwarte.

Kuśtykając wpadł do mieszkania.

Krzyk powtórzył się.

Grzegorz, z łoskoczącym z przerażenia sercem, skierował się w jego stronę. Do pokoju, w którym spała Dziara.

Ostatnimi czasy widział już wiele okropieństw, ale to, co zobaczył w pokoju Patryka, spowodowało, że cofnął się od dwa kroki w tył, zatoczył, wpadł na ścianę i zwrócił resztki zawartości żołądka na podłogę.

Dominika unosiła się nad łóżkiem. Najwyraźniej podtrzymywana przez jakąś niewidzialną siłę. Ta sama siła, która zwiesiła dziewczynę w powietrzu, łamała kości dziewczyny. Grzesiek widział, jak bezwładne ręce zwisają wzdłuż tułowia nieszczęsnej ofiary, wyłamane w drugą stronę. Widział krew lejącą się z otwartych złamań wartkim strumieniem na podłogę. Widział podobnie potraktowane nogi. Połamane, zmasakrowane, krwawiące.
Widział, jak klatka piersiowa dziewczyny zapadła się do środka, jak z otwartych do krzyku ust wydobył się gulgot, kiedy trysnęła z nich ciemnoczerwona krew.

Widział, jak Dziara kona w męczarniach, łamana przez niewidzialnego oprawcę. Jak traci swoje życie na jego własnych oczach. Potraktowana, jak połeć mięsa. Jak sztuka cielęca przez rzeźnika.

Zgięty w pół, podduszony odorem krwi i ludzkich płynów Grzesiek mógł tylko obserwować jatkę, jaką rejestrowały jego zmysły.




PATRYK GAWRON



Piwnica Zenona Taterki znajdowała się za zakrętem.

Była zwykła. Jak każda w kamienicy.

Patryk postawił swoje wiadra i sięgnął po łom.

Wyłamanie kłódki nie stanowiło dla niego większego problemu i już po chwili stał w wejściu do środka.

Światło w piwnicy „Partyzanta” nie działało. Wyjął więc latarkę i zaczął oglądać pomieszczenie.

Było zwyczajne. Wręcz banalne. Jak wszystkie inne. Ot. Miejsce na węgiel. Drewno do rozpałki. Siekiera do rąbania i pieniek. Stary rower cały w pajęczynach. Worek z ziemniakami i drugi, z marchwią.

Zimny dreszcz przebiegł jednak po plecach Patryka, kiedy wszedł głębiej do piwnicy. Czuł ciarki. Na całym ciele.

Jego wzrok skierował się, jakby sam, w stronę szczytowej ściany, tej, przy której leżał zrzucony węgiel.

Coś tam było. Dużego jak człowiek lub .. przerośnięty pies. Siedziało na węglu.

Powoli, jakby za sprawą jakiś czarów, na stercie opału zaczął pojawiać się kształt. Nieludzki, napuchnięty, nabrzmiały, obrzydliwy i odrażający.

Stwór spoglądał wprost na Patryka. Czy go widział? Tego chłopak nie mógł być pewien.

Łańcuch na szyi maszkary przykuty był w jednym miejscu do ściany. W tym miejscu ... lśnił jakiś znak.

Promieniował jasnym blaskiem, który ranił oczy Patryka i przyciągał jego uwagę, jak uwagę sroki przyciąga błyskotka leżąca w trawie.

kanna 09-08-2012 13:34

Obecność ludzi – roześmianego, podekscytowanego tłumu – pozwalała zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. Koszmarach, zwidach i przewodzeniach. Tu wszystko było.. realne. Kolorowe, jak jej sweter, pełne dźwięków, pulsujących, przyjaznych emocji. Baska cieszyła się z przypadkowych dotknięć, spotkań z kolanami i ramionami innych osób, gdy wspólnie z Grażą przepychały się do wskazanych przez panią Halinkę miejsc.

Usiadały na niewygodnych fotelach i czekały. Basia pociągnęła łyk oranżady, zbyt słodkiej, zbyt różowej, jak na jej gust. Poczuła w ustach smak rozpuszczonych landrynek. Smak dzieciństwa. Słodki i beztroski.
Lubiła kronikę. Ten czas oczekiwania na film, ten przedwstęp, początek. Podobno we Francji przed obiadem jedli jakąś przekąskę, grzankę, czy pasztet. Dla zaostrzenia apetytu, czy jakoś tak. Podobno wtedy obiad lepiej smakował. Basi w każdym razie film lepiej „smakował’ po kronice. A poza tym, często pokazywali tam kawałki przedstawień teatralnych z różnych miast. Basia zapisywała sobie, teatry i miast, z nadzieje, że kiedyś tam pojedzie i obejrzy te sztuki.

Rozpoczął się film. „Dirty dancing” „Brudny taniec” przetłumaczyła sobie szybko w myśli. Brudny? Czyli jaki? Polskie tłumaczenie tytułu wydawało się jej wyjątkowo durne, ale po pierwszych scenach filmu pojęła, o co chodzi. „Brudny” czyli ”nieczysty”. „Sprośny”. Związany z erotyzmem. Basia nie postrzegała „tych spraw” jako nieczyste… W ogóle ich nie postrzegała, jakby nie istniały. Chociaż.. „Nie pożądaj żony”.. I ten ksiądz, kościół.. dość! Nie wiedziała dlaczego, ale nawet ten musical z super przystojnym Patriciem kojarzył się jej z ostatnimi wydarzeniami.

To było głupie. Starała się skupić na akcji filmu. I powoli , tamten kolorowy, rozedrgany świat wciągnął ją. Otumanił jej zmysły, pozwolił zapomnieć. Śmiała się i wzdychała wespół z innymi dziewczynami, czując się cząstka tej zbiorowej świadomości w ciemnej sali.

Ból przyszedł nagle, ostrym, gwałtownym skurczem rozrywającym podbrzusze. Jęknęła. Zwykle nie miewała bolesnych miesiączek, zresztą, to nie był ten czas… wyrostek? „Poród boli, oczywiście, musi boleć. To naturalne. To taki ból jak w silnej miesiączce, tylko 10 razy mocniejszy” słowa położnej ze szkoły wskoczyły jej same do głowy. Jaki poród do jasnej cholery, przecież do tego potrzeba by najpierw... Kolejny paroksyzm bólu przetoczył się przez jej ciało. Skuliła się w fotelu, jęcząc. Koleżanka spojrzała na nią, zaniepokojona.

- Basia?
- Graża – wyszeptała – Chyba dostałam okresu.. strasznie boli.. ale inaczej.,. jakby coś mnie rozrywało.. – nie mogła mówić, poczuła dziwny zapach, metaliczny, słodkawy, wilgoć przesiąkająca przez spodnie.
Wsunęła dłoń między uda, przycisnęła do podbrzusza. Wyciągnęła rękę i spojrzała na nią.
Krew. Ciemna, wręcz czarna. Cała dłoń umazana była płynem o charakterystycznym, metalicznym zapachu.
Basia patrzyła na dłoń, przerażona, a kolejne fale bólu przetaczały się przez jej ciało. Nigdy nie czuła nic podobnego. Wydawało się jej, ze nigdy nie czuła nic podobnego.. wspomniane, od lat usilnie spychane w podświadomość, wypierane i niedopuszczane do świadomości teraz wróciło, z porażającą mocą.

- Nie – szeptała gorączkowo Basia – nie, to nie ma żadnego związku

A jednak miało – i nie miało, na raz. Wtedy fizyczny ból był inny, nieporównywalny do tego, którego teraz doświadczała. Jednak tamto psychiczne cierpienie dorównywało temu, które teraz rozrywało jej podbrzusze. Torowało tamte wspomnienie, pozwalało mu wrócić.

- Nie chcę. Nie. Przestań.

Ktoś złapał ją za ramię, podniosła oczy przymglone bólem.
- Basiu – Oczy Graży rozszerzony były z przerażenia. Patrzyła na ciemne plamy na jasnych jeansach dziewczyny - Boże, masz krwotok.. jesteś w ciąży? Choć musimy stąd wyjść, trzeba wezwać pogotowie.

Zaczęła ciągnąc Baśkę w stronę wyjścia z sali. Ludzie syczeli, buczenie, niedozwoleni, okrzyki „Siadać!”, trzaski zamykających się krzesełek – ludzie w ich rzędzie musieli wstawać, żeby je przepuścić - wypełniły salę. Dziewczyny nie reagowały na poruszenie – Graża była zbyt przejęta, Basia zbyt skupiona na swoim bólu – żeby zwracać uwagę na otoczenie.

Wyszły na korytarz.
- Na pomoc! – krzyknęła Grażyna, ale. wokół było pusto, a odgłosy dochodzące z sali widowiskowej przygłuszały jej głos. Pchnęła drzwi i wciągnęła Baśkę do łazienki. Ból zacierał kontury, świat wirował, wspomnienia nakładały się na siebie, Basia traciła rozeznanie, co jest rzeczywistością, co przeszłością, co omamem. Realny był tylko ból.
Świat wirował.
Świat wirował.

Graża opuściła ciało dziewczyny na podłogę. Basia poczuła pod plecami twarde kafelki. Odwróciła głowę i spojrzała na nie – czarno-biała mozaika. Taka sama. Taka sama.




Ktoś pchnął jej ciało, stanowczym, pewnym gestem, Basia poczuła pod plecami twarde kafelki. Czarno-biała mozaika. Taka sama. Taka sama.

- Nie chcę. Zostaw mnie. – powiedziała.

- Ci… wszystko będzie dobrze, leź spokojnie.
- Cicho, będzie Ci dobrze, leż spokojnie.

- Trzeba zatamować ten krwotok…
- ktoś rozsunął jej kolana, umieścił coś miękkiego miedzy udami, docisnął.
Ktoś kolanem rozepchnął jej uda, docisnął ją do podłogi.

Szum wody, dźwięk rozsuwanego zamka od spodni.
Ktoś wsunął rękę pod jej sukienkę, odsłonił brzuch. Jęknęła. Ktoś podciągnął jej bluzkę, poczuła mokre zimno na gołym brzuchu. Jęknęła.

- To tylko woda, kompres, leż Basiu.
- To nic, mała, to nic… będę uważał.


Szarpnęła się, ktoś złapał ją za nadgarstek, potrzymał chwilę. – O Boże… Basiu oddychaj.
Szarpnęła się, ktoś złapał ją za nadgarstki, docisnął jej ręce do podłogi nad głową.
- Zostaw mnie!

Kolejna fala bólu przetoczyła się przez jej ciało. Pociemniało jej przed oczami. Rzuciła się, ale nie miała siły, zamknęła oczy.

- Patrz na mnie! Patrz. Nie śpij. Dwie minuty, zaraz wrócę, Zadzwonię po pogotowie, poczekaj, nie śpij. Słyszysz mnie? Zaraz wrócę.
- Patrz na mnie, mała, Słyszysz mnie? Jeśli komuś powiesz, wrócę. Z kolegami. Słyszysz mnie? Wrócę.


Została sama. Kropelki krwi rozlewały się na czarno-białej szachownicy. Świat wirował Basi przed oczami. Ból rozlał się po całym ciele, odcinał oddech. Świadomość wyostrzyła się, dostrzegała każdą rysę, zadrapanie na brudnej biało-czarno-czerownej mozaice. Basia zrozumiała, że umrze tutaj, na tej podłodze, że umrze naprawdę, nie tylko w środku, jak wtedy, trzy lata temu.

I zaczęła krzyczeć. Głośno, przenikliwie, krzyk szedł z samych jej trzewi, omijał mózg, wydobywał się poza kontrolą świadomości. Przejmujący, przeraźliwy. Basi krzyczała o życie.

I nagle.. coś się zmieniło. Zmiana była prawie niedostrzegalna na początku, delikatna, lekka jak muśnięcie skrzydeł motyla. Basia usłyszała suchy trzask, jakby pod czyjąś stopą załamał się cienki lód. A potem przez jej krzyk przebiła się muzyka. I odległy szum głosów. Znała ją. Wsłuchała się melodię. Pa..papapa..pa..papa..pa Pet Shop Boys? Nie znosiła ich. I skąd nagle tutaj, w domu kultury…

- Żartujesz, prawda kotku? – w głosie było rozbawienie pomieszane z łagodną naganą – Najpierw mnie rozpalasz, zachęcasz, a teraz chcesz uciekać. To takie okrutne… - patrzył na nią, na jego przystojnej twarzy igrało rozbawianie. Wyglądał zupełnie jak wtedy, w kawiarni, gdzie go spotkali z Grześkiem i Wandą. I jak.. wtedy. Wtedy. Baśka cofnęła się o krok. A potem zdziwiła się, że stoi. On też stał, zastawiając swoja osobą drzwi do pomieszczenia.

- Nie zostawisz mnie teraz, prawda? – zapytał, zsuwając jej palcem ramiączko od sukienki.

Tłumione wspomnienia wróciły nagłą falą, zalewając mózg i prawie go rozsadzając. Ból rozlewający się w podbrzuszu stał się nagle nieistotny, zbladł, zniknął. Jakby służył tylko temu, żeby otworzyć bramę do wspomnień.

- Muszę.. muszę iść – Basi kręciło się w głowie, muzyka pet Shop Boys dobiegała zza zamkniętych drzwi, wraz z innymi odgłosami dyskoteki. Dyskoteki?? jak to możliwe… jak to możliwe... Myśli kłębiły się w jej głowie, mózg nie chciał przyjąć tego, czego był świadkiem. Przecież...
Rozejrzała się, ta sama biało-czarna mozaika, ale pomieszczenie było inne, mniejsze, tylko z umywalką. Boże, to niemożliwe.. „To tylko wspomnienia, tylko wspomnienie” przekonywała samą siebie. Ale czuła... wszystko.

Panika podjechała jej do gardła. Nie mogła już krzyczeć. Wiedziała, co będzie dalej, ale nie mogła krzyczeć, bo przecież wtedy nie krzyczała. A to było wtedy... czy teraz? Podszedł jeszcze krok, uśmiechając się lekko. Wysoki, umięśniony, przystojny, pewien swojej przewagi. Podobno studiował medycynę. „To nieprawda, to nie jest realne” – powtarzała sobie dziewczyna. Wiedziała, co się stanie. Miała na sobie tą samą sukienkę, niebieską, krótką, obcisłą, na cienkich ramiączkach, ze srebrną lamówką. Nigdy potem jej nie założyła… Podszedł bliżej. Poczuła jego zapach. Zapach wody po goleniu, alkoholu, potu.. podniecenia.

- Nie chcę. – powiedziała – Nie. – nie mogła się już cofnąć, stała pod ścianą. Nie mogła nic zrobić. To już było zadziane. Co się zadziało, jest zadziane. Nie można tego zmienić.

- Nie – powtórzyła.
Chłopak złapał ją za ramiona. Poczuła dotyk palców na nagiej skórze.
- Spokojnie, mała, będzie ci dobrze.
Pociągnął ją w dół, niżej i niżej, aż dotknęła kolanami podłogi.
- Połóż się – pchnął ją, a ona wykonała polecenie. Nie używał siły, po prostu pokazywał kierunek. Jej ciało było bezwładne, reagowało automatycznie, jakby powtarzało znany schemat. To już było zadziane. Czy wtedy też była bezwolna, bo wiedziała, ze to jest zadziane? Nie pamiętała. Obrazy, myśli, odczucia nakładały się na siebie, jak zdjęcia zrobione na tym samym kawałku nieprzesuniętej kliszy.

Plecy dotknęły zimnej biało-czarnej mozaiki. Basia zamknęła oczy, usłyszała trzask rozpinanego zamka, potem dotyk jego dłoni na swoim nagim udzie.
„To nie jest realne, to tylko omam” – powtarzała sobie, ale dłoń sunęła wyżej i wyżej. Wiedziała, co będzie dalej. Ciało też wiedziało, pamiętało, napięło się przygotowując na ból. Dziewczyna zesztywniała cała. Powinna się rozluźnić, wtedy będzie lepiej, chyba ... nie umiała. Poczuła jego ciężar na sobie, dłoń odsunęła majtki. Poczuła jego zapach, nachylał się nad nią, alkohol, pot.. gnojówka? Otworzyła oczy, wisiał nad nią lśniący, świński łeb, widziała kły i paciorkowe, złośliwe, okrutne oczka. Morda otworzyła się i mokry język przejechał po jej twarz. Po uchu. Zaczęła wić się pod nim, szarpać, przerażona. Złapał jej nadgarstki i przytrzymał nad głową.
- Lubię, jak laski walczą – powiedział. Znów widziała przystojna twarz, świński łeb zniknął. Jednak oczy zostały te same. Zimne i okrutne. Basia zacisnęła dłonie w pięści i znieruchomiała. Nie mogła nic zrobić. Ból rozlał się w jej ciele.

Poruszył się kilka razy, sapiąc, i wstał. Podszedł do umywalki, puścił wodę. Mył ręce i twarz, spokojnymi, metodycznymi ruchami.

Basia podniosła się na nogi. Bezwolna, przerażona, ale też dziwnie spokojna. Krew spływała po wewnętrznej stronie jej uda.
- Jak laski się bronią, jest więcej zabawy – powiedział – No, ale chociaż byłaś dziewicą. To też coś. Choć muszę przyznać, że nie jesteś zbyt dobra w te klocki, mała.

Spojrzał w zmatowiałe lustro i wyciągnął czarny grzebień z tylnej kieszeni dżinsów. Podniósł rękę. Basia stłumiła krzyk, przytykając dłoń do ust.

Do jego ciała doszyty był, grubymi czarnymi nićmi, lśniący, świński łeb. Chłopak.. świniogłowy przesuwał grzebieniem po krótkiej, rzadkiej szczecinie na łbie, jakby układając włosy.

Basia zaczęła się trząść. Przerażenie szybko zamieniło się we wściekłość. Tłumione od trzech lat emocje wezbrały nagłą fala, zalewając dziewczynę. Ta świnia właśnie ją zgwałciła! Owszem, tańczyła z nim, całowali się, ale to nie daje mu prawa! Powiedziała, że nie chce! Powiedziała!!

- Poprzez krew i cierpienie przerwiesz łańcuch – wyraźnie usłyszała szept. Drgnęła. - Znajdziesz nóż jego w rzeczach – szeptał ów głos. Pamiętał go, słyszała go w nocy w pokoju – Rozpoznasz go bez trudu. A jak znajdziesz owo ostrze użyj go przeciwko temu, kto chciał twej śmierci. Zabij, a wyzwolisz się z kręgu kłamstw. Nie wahaj się. Oni się nie zawahają.

Nie wahała się. Wiedziała, że ma siłę, że da radę – pamiętała ślady swoich paznokci i siniaki na twarzy Gawrona. Ma siłę. Da rade. Obroni się.. Nie zawaha się. Wydrapie te świńskie oczka. Oślepi, a potem poszuka noża i ubije tą świnię. To nie był człowiek. Był tego pewna. Chociaż teraz znowu miał przystojną twarz i ciemne włosy. Serce przyśpieszyło, pompując adrenalinę do żył dziewczyny. Nie bała się. Pierwszy raz od bardzo dawna nie czuła lęku. Czuła ulgę i nadzieję. To było takie proste… zabije tą świnię i wtedy wszystko się skończy, wróci jej dawane życie. Życie sprzed śmierci Andrzeja. Życie sprzed gwałtu. Zabije to coś i uratuje wszystkich.

Podjęła decyzję. Skoczyła w jego stronę, sięgają paznokciami do paciorkowatych, okrutnych oczek świniogłowego.

Wyprowadził krótki, szybki cios zaciśniętą w pięść dłonią. Ból eksplodował w brzuchu dziewczyny i opadła na ziemię, krztusząc się i nie mogąc złapać oddechu. Skuliła się na biało-czarnej mozaice, przyciskając ręce do podbrzusza a krew sączyła się spomiędzy jej nóg.

- Basiu, jestem, Basiu słyszysz mnie? – Głos Grażyny z trudem przebijał się przez zasłonę z bólu, która odcinała dziewczynę od świata - Baśka wszystko będzie dobrze, słyszysz?
-Proszę odsunąć się, proszę zrobić nam miejsce. Jest pani w ciąży? który tydzień?


Ktoś dotykał jej, jakieś ręce próbowały obrócić ją na powrót na plecy, dotykały brzucha, twarzy. Basia zamknęła oczy.

Gryf 15-08-2012 16:12

post wspólny z Baczym :)
 
Cofnął się o krok, by wyjść z zasięgu łańcucha potwora, po czym chwilę po prostu stał. Z szeroko rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczami.
Pies... to wyjątkowo brzydki pies. Nic takiego. Taka rasa.. amerykańska... Widzi mnie? Nie widzi? - Gawron zrobił najpierw krok w prawo, potem w lewo, bacznie obserwując czy świńskie oczka stwora za nim podążają.
Nie podążały Ale pies węszył, poruszał chrapami.
Jeszcze przez chwilę stał jak kretyn, patrzył to na psa, to na symbol na ścianie, to na piwnicę. Dwa pierwsze obiekty doprowadzały do szaleństwa samym wyglądem, a wnętrze komórki zdawało się nie zawierać nic wartego konfrontacji z tymże szaleństwem. Żadnych cudownych artefaktów, żadnych przejść, ot kolejna piwnica: słoiki, kurz, stare graty... i ogar piekielny, który ich pilnował.
Patryk wzruszył ramionami i zamknął pozbijane z desek drzwi, po czym nie tracąc ich z oczu, zaczął tyłem oddalać się w stronę schodów. Zanim do nich dotarł, zdążył się już przekonać, że to tylko syndrom białych myszek. Polujące na nich demony to jedno, ale to coś... było po prostu zbyt irracjonalne, by mogło być prawdziwe.

Przynajmniej na razie postanowił trzymać się tej wersji.

***

Szedł górę klatki pobrzękując pustym wiaderkiem w jednej ręce, w drugiej dzierżył wciąż włączoną i zupełnie zbędną tu latarkę. Spojrzał na zbiegającego w dół Grześka nierozumiejącym wzrokiem.

- Nie pękaj, Grzesiu, to pies... to tylko pies. Nic takiego - wybełkotał pod nosem, gotowy by wyminąć przyjaciela i jak gdyby nigdy nic podążyć do mieszkania.

- C-co? Kurwa, Gawron, oni... - oparł dygocącą rękę o ścianę.- Rozerwało Dziarę na strzępy- wyjęczał łamiącym się głosem.- W Twoim mieszkaniu, kurwa, w Twoim mieszkaniu... - Zsunął się na posadzkę po ścianie i starał się ustabilizować oddech. Przy Patryku nie czuł już takiej beznadziei, zupełnie jakby we dwóch mogli coś zmienić.

- Co ty pierdolisz? - rzucił Gawron, niespodziewanie przytomnie, w jego głosie zabrzmiało nieco nerwowe rozbawienie. - Dziara śpi, jest u mnie, nie schizuj. - spojrzał na Grześka z góry z mieszanką współczucia z rozbawieniem. - Spoko, też przed chwilą widziałem coś dziwnego, ale serio: Dziarze nic nie jest, gadałem z nią dziesięć minut temu. Chodź, pokażę ci, nie rób mi tu łzawych scen na klatce, bo znów będzie, że kogoś gwałcę.

- A myślisz, żę skad wracam? Od Ciebie! To...- próbował gestykulować, jednak niezbyt dobrze mu to wychodziło.- To było takie realne- wydukał wreszcie. Pomyślał, że to mogły być zwykłe halucynacje. Coś krąży nad nimi, ale możliwe, że Dziara nadal żyje.- Ja... Chodźmy sprawdzić.- Z każdym kolejnym stopniem utwierdzał się w przekonaniu, że zastaną Dziarę śpiącą i jego największym problemem była teraz myśl, że będzie musiał zbierać własne wymiociny z podłogi mieszkania. Bo one już na pewno halucynacją nie były.

***

Dwa piętra po schodach. Obaj zrobili głeboki wdech i wstrzymali oddech. Skrzypnięcie drzwi.

Leżała na kanapie. Spała twardym snem. Cała i zdrowa. Chrapała. Jedynym śladem po dramatycznym wydarzeniu była plama wymiotów na podłodze.

- Wybacz, Patryk, naprawdę. Ale widziałem... widziałem... Ech, nieważne. Sprzątnę to - wymruczał posępnie idąc do łazienki. Po chwili wrócił z miską wody i szmatą. Już sprzątając na klęczkach, zwrócił się do przyjaciela.
- Gawron, potrzebuję Cię dziś wieczór. Jest taka speluna, Lady luck, a w niej taki skinhed, Rumpel. Ten egzorcysta, z którym dziś gadałem powiedział, że to nasza jedyna szansa. Ten koleś pracuje dla Voivorodiny, może jakoś uda nam się... No nie wiem, przekonać ich, żeby zostawili nas w spokoju...

- Oj Grzesiu Grzesiu, mówiłem, zioło trzeba z umiarem. Tam jeszcze kawałek, starannie człowieku, bo mi Bułka łeb urwie. - Nawet nie spojrzał w kierunku podłogi, nie odrywał wzroku od śpiącej Dagmary-czy-Doroty. Starał się zdobyć na protekcjonalną ironię, ale na pierwszy rzut oka było widzieć, że jemu też ulżyło jak jasna cholera. Po wspomnieniu o Rumplu chwilę milczał. Ręce już zaczęły swój zwyczajowy taniec po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. - Pozwól, że zrozumiem. Rumpel pracuje dla Volvo, Volvo chce nas zajebać.... Nie wiem stary, to chyba trochę tak jakby dwie kurwy podeszły do Kuby Rozpruwacza w ciemnym zaułku i poprosiły, żeby przestał.

- Wiem, brzmi głupio, ale może zawrzemy jakiś układ, albo coś... Według tego księdza to jedyna opcja, inaczej po nas. Wyraził sie dość jasno...

- Układ? Z Rumplem? Nawet zanim zaczął służyć szatanowi był z niego kawał chuja i bydlęcia. - Patryk podrapał się po zaniedbanym irokezie. - W sumie Lady Luck to teren neutralny... a oni do morderstw potrzebują drutów kolczastych i paru godzin na powolne katowanie. Nie wiem, możemy spróbować, choć nie podoba mi się to ni cholery.

- No a co lepszego możemy zrobić? Mamy mało czasu. Cholernie mało.- Zamilkł, zbierał się w sobie.- Słyszałem o Hirku. Byłem nawet w szpitalu, ale nie chcieli mnie wpuścić, mówili że jest w ciężkim stanie. Gdzie Tereska? Nie widziałem jej tam... Jak się trzyma?

- Hirek nie żyje, Tereska od rana biega wokół pogrzebu. - Odparł krótko, wręczając Grześkowi kask. - kurewsko mało czasu.. Jedziemy.

- Nie żyje?- powtórzył tępo Wichrowicz.- Ale jeszcze niedawno... O Boże...

Zapadła cisza, która trwała już przez całą podróż. Zanim wyszli Patryk nagryzmolił krótki liścik streszczający wracającej Teresce, przebudzonej Dziarze i komukolwiek, kto jeszcze przewinie się przez mieszkanie, gdzie są i co robią. Ot tak na wypadek, gdyby coś nie wyszło. Zakończył na wyrost optymistycznie: żeby na nich poczekać, bo wrócą najdalej koło 20.

Harard 16-08-2012 15:46

Szedł ulicami Londynu. Tak…Londynu. Pojęcia nie miał skąd to wiedział, ani tym bardziej skąd się tutaj wziął. Trwało to przez parę sekund, ale zdążył się zorientować, że jest nieludzko szybki i dużo silniejszy niż zwykły śmiertelnik. Szedł wśród ruin płonących budynków, albo może już wypalonych. Dwa obrazy nakładały się i przenikały jeden przez drugi. Zburzony Londyn i zburzone Miasto, które doskonale pamiętał. Teraz przeobrażone w jakiś krajobraz po wojnie atomowej. Po chwili wrażenie minęło, wraz z krakaniem pierzastych posłańców śmierci. Przed tym jednak zdążył zrozumieć że ten człowiek, w którego „wskoczył” na moment idzie gdzieś z ważną sprawą. Walczy o coś ważnego, pomimo tego że jeszcze nie wie że nie ma już o co, o kogo walczyć. Że wszyscy ci, na których mu jeszcze zależało już nie żyją.
Przebudził się po raz kolejny i znowu nie wiedział gdzie jest. Szpitalne łóżko i zapach charakterystyczny dla takich miejsc. Ojciec przy nim! Chciał podnieść się, unieść na łokciach ale znieruchomiał widząc maszkarę, zwiewną eteryczną meduzę czającą się tuż za nim. Oczy rozszerzyły się ze strachu i zdumienia. Znowu nie jego świat… a może to już będzie tak do końca? Do końca już nie będzie miał pewności gdzie jest i co się wokół niego dzieje. Kim był ten… człowiek z którym rozmawiał? O czym on mówił w ogóle? Usiłował sobie przypomnieć to o kręgu, cierpieniu, Voivorodinie, dziewięć i pięć… To miało jakoś wyrwać go z tego koszmaru? Naprawić coś w jego głowie? Obudzić?

Co było prawdą? Dostał nożem? Raz? Dwa razy? Odgarnął pościel i popatrzył na bandaże. A może to tylko to miejsce, ten przeklęty szpital? No ale ten świat bez Antka, Tereski i Gawrona, to też była prawda? Przyszłość?
- Tato? - odchrząknął bo głos ledwo wydobył mu się z krtani. Zaschło mu w gardle. - Tato. to ty? Gdzie ja jestem?
Próbował wstać z łóżka na próbę.
- Chcę stąd wyjść. Słyszysz? - powiedział patrząc na maszkarę pływającą w powietrzu za jego plecami. - Gdzie jest Tereska? Dlaczego on mnie nazywał Dzieckiem Hioba?
Rozglądnął się szukając szafy z ubraniami.

liliel 16-08-2012 16:20

Bułka naparła na drzwi, stuknęła w nie otwartymi dłońmi, szarpnęła za klamkę. Bezsilność ją oplotła jak boa dusiciel. Za dużo nieszczęść. Za mało tchu.
Czy bóg postanowił poddać ją próbie? Czy odbywało się bez jej woli jakieś chore doświadczenie pod tytułem “ile jest w stanie znieść Teresa? Sprawdźmy. Zrujnujmy jej życie i wyniki zapiszmy w zgrabnych słupkach, tabelkach i wykresach”.
Alkohol krążył w żyłach, otumaniał, przytępiał. Pożałowała z miejsca lekkomyślności. Tylko słabeusze topią smutki w wódzie. Co ją podkusiło? Jaki diabeł?
Diabeł.
Właśnie.

Dopadła do pierwszych drzwi sąsiadujących z tymi Marcysi i nacisnęła dzwonek.
Po drugiej stronie zadźwięczał bajerancki kurant. Jakaś muzyka poważna czy coś w równie badziewnym stylu. Wydawał się brzmieć potwornie długo, nim Teresa usłyszała po drugiej stronie jakiś męski, dość stary głos.
- Kto tam?
- Proszę otworzyć.. - głos miała Bułka zmęczony, język plątał się nieco mniej ale jeszcze nie współpracował idealnie. - Moja siostra... Krzyczała. Nie mogę się dostać do jej mieszkania.
- Ta mała utrzymanka?
Głos nieznajomego nie krył obrzydzenia.
- Ona często krzyczy.
Zarechotał obleśnie a Tereska podziękowała w duchu, że nie otworzył drzwi bo musiałaby tego typa zacząć dusić ratując nadszarpnięty honor familii.
- Kto to? - kolejny głos, tym razem kobiecy, przyłączył się do rozmowy.
- Jakaś jechówka - powiedział mężczyzna. - Wracaj do kuchni, kobieto.

Teresa nie zamierzała marnować czasu. Od razu czuć czy człowiek ma w sobie jakąś żyłkę dobroci. Nawet przez drzwi czuć! Ten perwers pseudointelektualista był przeżartym zgorzknieniem i złośliwością wrzodem na odbycie społeczeństwa. Należałoby go wyciąć i zamknąć w słoju z formaliną z adnotacją “przykład jak nie należy żyć”. Nie żeby ona, Tereska, robiła wszystko podręcznikowo i według zaleceń humanitarnych instytucji czy jakiś tam ekspertów od moralności. Ale swoje ideały miała! I zasady życiowe. Na przykład - nie przechodź obojętnie kiedy komuś się krzywda dzieje. Podstawy takie wydawać by się mogło ale niektórzy mieli je w głębokim poważaniu. Przyszło im żyć w czasach ignorancji i znieczulicy gdzie cała rzesza ludzi nie patrzy dalej niż na czubek własnego egoistycznego nosa. Na wymioty się zbiera!

Wybrała kolejne drzwi i powtórzyła cały proces. Pukanie i wciśnięty non stopem dzwonek, aż do zirytowania właściciela.
Blok Marceliny nie okazał się bynajmniej kolebką Samarytanów. Pomoc przyszła za którymś z kolei podejściem, jak już rabanu narobiła na pół dzielnicy. W drzwiach stanął ogromny jegomość bardziej tęgi niż muskularny ale wyglądający jednak na silnego. Gdyby był sportowcem Tereska obstawiałaby, że ćwiczy rzut kulą albo podnoszenie ciężarów. Tyle, że pan Roman - jak się po drodze przedstawił kłapiąc papuciami po lastrykowej podłodze, zamiast realizować się wyczynowo pierdział w fotel motorniczego kolei. Szkoda. Dla niego szkoda. Dla kraju szkoda. Dla sportu szkoda.
Normalnie taki pan Roman z dwoma metrami w kłębie to by na bank coś osiągnął przy odrobinie chęci. A do tego wydawał się naprawdę miły.

Podczas gdy pan Roman taranował Marcysiowe drzwi Bułka rozmyślała czym ona się pośród tłumu wyróżniała? Chyba jedynie przedwczesnym macierzyństwem, a i to na niekorzyść. Gdyby żyła w średniowieczu to mogliby ją zachwalać za krągłe biodra, idealne do rodzenia dzieci. Kto wie, może by się nawet o te jej kształty na miecze bili. Ale na Węgielnej były jak znamiona grzechu. Nie. Ona, Bułka, żadnych talentów nie ma. Głupia sprawa. Hirek był taki mądry, Marcysia taka ładna, nawet Gawron jest muzycznie uzdolniony, tak jak Grzesiu na ten przykład. Ale wstyd. Tak zupełnie niczego w życiu nie osiągnąć. Bo wyskrobywanie płodów bogatym panienkom chyba się nie kwalifikuje do zamieszczenia na liście sukcesów.

Pan Roman przerwał jej rozmyślania wpadając do korytarza z Marcysiowymi drzwiami. Solidne wyobraźcie sobie. Pełne, antywłamaniowe a on tak rachu, ciachu i je zwyczajnie wyważył własnym ciałem. Superbohater. Nawet imię pasowało. Roman. Ro-man. Jak He-man. Albo Bat-man. Wyobraziła sobie dwumetrowego grubasa w śmiesznej pelerynie i getrach ze spandexu. Żeby jeszcze miał jakieś super moce...

Teresa wpadła do środka i rozpoczęła rekonesans czując się nieco pewniej z Ro-manem za plecami. Pokój, kuchnia, łazienka, kolejny pokój... Cisza jak makiem zasiał. Żadnych jęków, krzyków, wołania o pomoc. I ani śladu Marceliny. Ale to dobrze. Lepiej najeść się wstydu, że się jest paranoikiem niż znaleźć trupa własnej siostry, tym bardziej, że limit nieboszczyków z rodu Bułek został wyczerpany na najbliższe millenium!

Ro-man pojawił się w salonie i nie jest bynajmniej wniebowzięty.
- Ja przepraszam – Bułka zagrzebała się, ciut zażenowana, w miękkim fotelu. - Wydawało mi się, że kogoś w tym mieszkaniu torturują. Tfu, nie „kogoś”. Moją siostrę. Nie mogłam ryzykować, rozumiesz Roman?
Nie oczekiwała, że zrozumie. Było jej o dziwo wszystko jedno. Tłumaczyła się dla samego tłumaczenia, bo chyba wypadało.
- Gdyby to była moja siostra też bym chyba nie ryzykował – odezwał się niespodziewanie superkolejarz. - Myślę, że nic złego nie zrobiłaś.
- Rany Julek... Roman... Dzięki.
Nawet ją trochę rozczulił. Mogłaby się z nim umówić gdyby ważył z pięćdziesiąt kilogramów mniej i zrobił sobie przeszczep twarzy. Psia mogiła, Bułka, aleś ty złośliwa!

I wówczas atmosfera prysła jak mydlana bańka. Do środka wpadło dwóch mundurowych i zaczęli Teresę przepytywać, legitymować, przypierać do ściany, ba, wrzeszczeć nawet. Dwa kipiące szowinizmem i gniewem bullteriery! Roman stanął nawet w Tereski obronie ale szybko zapał mu oklapł jak i jego wzięli pod ostrzał pytań. Ostatecznie pozwolili mu wracać do domu i skwapliwie skorzystał z możliwości ucieczki. Też mi superbohater! Jacy mężczyźni są tchórzliwi, tyle dają wsparcia co spróchniały płot!

Policjanci (za dumny to tytuł dla tych dwóch typów!) potraktowali ją prawdziwie obcesowo. Przemaglowali, zadręczali, przekręcali jej wypowiedzi, nachalnie sugerowali co to ona tutaj niby nie knuje, nie szczędzili inwektyw. Jak tak w ogóle można ludzi traktować? Chyba ich rozczarowała, że się nie rozryczała. Po pół godzinie zaczęła się obawiać, że zakują ją w kajdanki i znów wróci do aresztu.

Kiedy sobie poszli Bułka zamknęła się w łazience i diabeł jeden wie co tam robiła. Wyszła z lekko podpuchniętymi oczami ale już spokojna i pogodzona z przeciwnościami. Złapała za książkę telefoniczną i znalazła dyspozycyjnego ślusarza. Przyjechał szybciutko i zabrał się do roboty, w końcu trzeba było Marcysi założyć nowe zamki. No i drzwi w zawiasy wsadzić...

I co dalej? Tak dużo czasu już zmarnowała. Z drogiej strony co mogłaby wskórać? Wziąć się za łby z demonami? Nie. Ale może jakoś odzyskać Antka... Na samą myśl, że chłopiec jest gdzieś daleko, sam, bez ani jednej znajomej duszy... Zebrało się Bułce na płacz. Mogła być silna w wielu kwestiach, ale lęk o Antka wyzwalał w niej chorobliwą rozpacz. Bez syna czuła się bezużyteczna, skończona niemal.

Poczeka na Marcelinę. W końcu siostra obiecała coś wskórać w sprawie swojego chrześniaka. A później pewnie wróci na Węgielną. Dziś już sobie wszystko odpuści. Odpocznie po nieudanym buncie zagubionego nastolatka, zanurkuje w wannie i będzie ją trzeba wołami wywlekać bo nie wyjdzie! A jutro na komisariat, zgłosi porwanie Antosia... Udupi tą starą raszplę - swoją teściową, choćby miała to być ostatnia rzecz przedsięwzięta w życiu.

Baczy 16-08-2012 19:33

- Jeśli szukasz Patryka, to chyba pojechał do szpitala. Wiesz, że tego miłego Hieronima Bułkę jakieś oprychy zraniły nożem wczorajszego wieczora. Ponoć biedak walczy o życie w szpitalu. Jego nieszczęśni rodzice. Tacy porządni, a tacy biedni. Jak ten Hiob.
Grzesiek przez chwilę stał w osłupieniu i trawił słowa dawnej sąsiadki.
- Jak Hiob?- powtórzył nie ukrywając zdziwienia. Czy to przypadek, że akurat o nim wszyscy mówią? Cała sprawa zdaje się kręcić wokół symboliki tej właśnie przypowieści, i teraz jeszcze pozornie niewinna staruszka...
- No. Taka biblijna przypowieść. Znasz ją chyba, prawda?
- Tak, tak. Dziwię się tylko, że akurat to pani na myśl przyszło... Mniejsza o to. W którym szpitalu leży Hirek? Wie pani coś więcej o jego stanie?
- Nic ponad to, co ludzie plotkują. A leży chyba przy Żeromskiego. Chyba
- pokręciła głową - Biedny chłopak. Taki młody.
- Dziękuję, pani Formańska, dziękuję. Zdrówka życzę, do widzenia.
- Pozdrów go ode mnie Grzesiu.


Grzesiek nie odpowiedział, już zbiegał po schodach swoim tempem.
Hirek… Czy to sprawka demona, czy po prostu pech? Trudno było mu uwierzyć w przypadek, ale dotychczasowe egzekucje, bo tak trzeba było je nazwać, były swego rodzaju rytuałami, może nawet zawierały pewną symbolikę, ale najważniejsze było to, że były szablonowe. Tutaj nic nie pasowało- napad i dźgnięcie nożem? I co ważniejsze, zostawienie ofiary przy życiu? To nie było w stylu sługusów demona, z którym mieli do czynienia, jednak niczego wykluczyć nie można.

Przybył na Żeromskiego tak szybko na ile pozwoliła mu komunikacja miejska. Powoli męczyła go ta jazda od samego rana, a przecież ostatnie kilka dni tak wyglądały. Już po spojrzeniu recepcjonistki, której podał nazwisko przyjaciela, wiedział, że nie jest dobrze. Podała mu numer pokoju, ale uprzedziła, że nikogo nie wpuszczają, nazwała stan Hirka terminalnym, ale Grzesiek puścił to mimo uszu i pognał w stronę jedynej windy w tym skrzydle budynku.
Salę znalazł bez problemu, naprzeciwko siedzieli zrozpaczeni Bułkowie seniorzy. Zasłony wewnątrz były zasłonięte, nie było widać nawet centymetra sali. Patryka ani Teresy nie było widać. Grzecznie przywitał się i przypomniał rodzicom zaprzyjaźnionego rodzeństwa, uściskali go i zaczęli opowiadać, jaka to tragedia, i że Hirek wydobrzeje, tylko potrzebuje czasu, i że odpowiedzialnych za to degeneratów należałoby posadzić na krześle elektrycznym, jak w Ameryce. Rozmowa przeciągnęła się do pół godziny, jednak Grzesiek widział, że oboje rodzice jej potrzebowali, nie starał się więc jej przerwać. Upewnił się, że Gawrona tu nie ma i postanowił wrócić do domu. Jedyne, co mógł zrobić dla Hirka, to pomodlić się, co też robił czekając na autobus. Jednak zanim do niego wsiadł zdecydował, że pojedzie trochę na okrętkę i jeszcze raz spróbuje dorwać Gawrona- bardzo możliwe, że najzwyczajniej w świecie się rozminęli.

Zadzwonił raz, drugi. Głośna, buntownicza muzyka widocznie zagłuszała dźwięk dzwonka. Nagle przebił się przez nią kobiecy krzyk, który na pewno nie był częścią piosenki- w przeciwieństwie do wokalu, czuć było w nim cierpienie.

Serce podskoczyło Wichrowiczowi do gardła w tym samym momencie, w którym złapał za klamkę. Drzwi na całe szczęście były otwarte, chociaż w gruncie rzeczy Grzesiek nie mógł nic zrobić w sprawie lewitującej, rozrywanej przez niewidoczne siły, Dominiki. Był tylko biernym obserwatorem brutalnego pokazu siły mołdawskiego Demona, bo że to jego sprawka, tego był pewien. Nie mógł oderwać oczu od koszmarnego widowiska, nawet nie wiedział, kiedy padł na kolana i zwymiotował niemalże na środku małego przedpokoiku. Lecz nawet wtedy nie zamknął oczu, coś mu nie pozwalało. Przez moment otrzeźwiał i chciał rzucić czymś w niewidzialnego potwora, jednak szybko zaniechał bezsensownym poczynaniom- nie był w stanie pomóc dziewczynie, nie był w stanie zranić Demona, może co najwyżej rozwścieczyć. Dźwignął się z posadzki i wyskoczył na klatkę schodową, zamykając niezdarnie za sobą drzwi. Oparł się o barierkę, szybko jednak ponaglił się i zaczął schodzić na dół. Nie wiedział, co robić, chciał po prostu uciec z tego budynku.

Niespodziewanie wpadł na niosącego wiadro z węglem Gawrona. Cały rozdygotany, jednak rozmowa z niczego nieświadomym przyjacielem o dziwo pozwoliła mu nieco ochłonąć. Wspomniał, że też coś widział, co podsunęło Grześkowi na myśl, że mogły to być zwykłe zwidy, jakich już przecież doświadczał. Pewność siebie Patryka dodawała mu otuchy, i gdy doszli do jego mieszkania, bardziej wierzył w przywidzenie, niż w faktyczne zabójstwo.

Gospodarz otworzył drzwi i wszystko było w jak najlepszym porządku. Jedyną pamiątką po spektakularnej śmierci Dziary była plama wymiocin, za której sprzątanie wziął się nieco zawstydzony Grzesiek. Na szczęście, Gawron był wyrozumiały, również jeśli chodziło o jego plan przejażdżki do „Lady luck”. Niezbyt mu się to podobało, znał Rumpla i nie sądził, żeby dało się z nim dogadać, ale zgodził się towarzyszyć Grześkowi.
Zanim wsiedli na motor powiadomił też Wichrowicza o pewnej sprawie- mianowicie o śmierci Hirka. Ten nawet nie zastanawiał się, skąd punk ma tę informację. Nie żartowałby na ten temat, nie było sensu dopytywać się o takie rzeczy. Po prostu milczał, rozmyślając na przemian o stracie kolejnego przyjaciela i o nadchodzącej rozmowie z sługusem Demona.

Ravanesh 19-08-2012 02:07

W domu u Agnieszki Wanda zawsze czuła się jak u siebie, ale tym razem to porównanie było zupełnie nietrafione gdyż dziewczyna nie chciała przeżywać tego, co w domu. Przyjaciółka stanęła na wysokości zadania i przynajmniej częściowo odciągnęła uwagę Jaworskiej od przerażających zdarzeń, których mimowolnym świadkiem stała się Wandzia. Niestety nawet Agnieszce nie udało się do końca wyrwać Wandy z łap szaleństwa, które zdawało się krążyć gdzieś w jej pobliżu. Nie było w tym najmniejszej winy Agnieszki, która starała się robić to, co do najlepszej przyjaciółki należało, ale kompletnie nie wiedziała, jakie sprawy i jakie informacje mogą dotknąć Wandzię. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że skomentowanie czegoś tak potwornego jak ostatnie zabójstwa dokonywane w Mieście mogą na powrót otworzyć furtkę w emocjach Wandzi, którą ta z takim desperackim staraniem próbowała zamknąć.

- Widziałaś... seryjny zabójca. W Mieście.

Wandzie śniadanie podeszło do gardła.
- Odcięto jej nogi. Boże. Czemu miałby ktoś to robić!?
„ Nie drut kolczasty?” – Pomyślała Wanda. Kto zatem wybierał sposób, w jaki to się działo, kiedy już się działo? Oprawcy? Czy to rodzina, która ją sprzedała decydowała jak i kiedy? „Nie. Nie wieszajcie Wandy na drucie. Przecież ona jest za ciężka. Jeszcze drut nie wytrzyma. Poza tym musielibyście wciągać jej ciało do góry. Biedacy. Jeszcze się zmęczycie. Utnijcie jej nogi. Tak będzie łatwiej. „
- O. Napisali, że z Warszawy przyjechali specjaliści od takich spraw. Może w końcu go dopadną! – Wykrzyknęła Agnieszka a Wanda spojrzała na nią otępiałym wzrokiem jakby zupełnie zapomniała, że dziewczyna siedziała z nią przy stole.

Wanda przemogła się i sięgnęła po gazetę żeby zobaczyć czy podano jakiekolwiek personalia ofiary. Może Jaworska ją znała. Tylko, że artykuł nie do końca był tym, czym Wanda myślała, że będzie. Dziewczyna cisnęła gazeta na stół i poderwała się do góry, ale kiedy jej wzrok ponownie padł na kawałek papieru gdzie wcześniej widziała znajome twarze zobaczyła tylko niewyraźne zdjęcia z miejsca zbrodni. Własne zmysły zawodziły ją i nawet im nie mogła już wierzyć.

Wanda cicho wsunęła klucz w zamek i otworzyła drzwi do swojego domu. Starała się przy tym nie robić hałasu. Przebrnęła klatkę schodową na palcach i nawet już we własnym korytarzu zachowywała się szczególnie cicho. Zdjęła buty i na boso ruszyła w głąb mieszkania. Nie chciała, aby państwo Starzyńscy usłyszeli, że wróciła do siebie. Oboje byli na emeryturze i o tej porze najpewniej byli w domu. Wprawdzie wczoraj bardzo jej pomogli, ale obawiała się ich pytań o stan matki. Jak miałaby im powiedzieć prawdę. Sama Wanda dopiero, co widziała się ponownie z lekarzem zajmującym się matką i dowiedziała się, że jej stan był stabilny, ale kompletnie bez zmian. Tylko jak wytłumaczyć sąsiadom ze starszej Jaworskiej nie zawiódł żaden organ wewnętrzny, ale własna psychika. Ludzie źle reagowali na takie sprawy. Tak jakby problemy z umysłem były zaraźliwe i mogły się przenieść z człowieka na człowieka jak zwykła grypa.

Wandzia stanęła w miejscu gdzie wczoraj zaskoczyła ją ta obca istota i z pobladłą twarzą wpatrywała się w podłogę w tym miejscu. Spodziewała się, co najmniej wypalonych śladów ogromnych stóp albo wielkiej wyrwy w ścianie, przez którą mógłby dostać się taki ktoś do jej mieszkania a zastała, właściwie nic. Po obcym nie było najmniejszego śladu. Cały bałagan, który widziała był jej własnym dziełem, kiedy po omacku, w pośpiechu usiłowała spakować walizkę dla matki.
Jednak coś się zmieniło. Mimo że w pomieszczeniach poza nią nie było absolutnie nikogo, co dokładnie sprawdziła wciąż nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś cały czas na nią patrzył. Przyglądał się. Skąd i w jaki sposób nie miała pojęcia, ale czuła to cały czas. Patrzono jej na ręce. Czekano na coś. Tylko, że jeśli podpowiadały jej to własne zmysły to jak mogła im wierzyć skoro ostatnio ciągle ja oszukiwały.

Wanda uznała, że nie powinna przedłużać niepotrzebnie tej wizyty i szybko zabrała się za to, co miała załatwić. Ponieważ linia telefoniczna został odblokowana najpierw przekręciła do brata. Chciała zostawić mu wiadomość żeby do niej oddzwonił, ale niespodziewanie zastała samego Marcina. Powiedziała mu o matce. Cała prawdę. No cóż może nie całą, ale to, co można było w takiej sytuacji opowiedzieć. Marcin od razu zadeklarował swój przyjazd. Wanda protestowała, ale bardzo słabo. Chciała powrotu Marcina do domu, ale jednocześnie się tego bała. Obawiała się, że wciągnie go w to szaleństwo, w które sama została wrzucona. Gdyby jednak oni usiłowali dobrać się i do Marcina czy odległość byłaby dla nich jakąkolwiek przeszkodą skoro nawet solidne ściany nie były. Zamiast roztrząsać teraz to wszystko Wandzia zabrała się za to, co tak naprawdę było główną przyczyną jej pobytu w domu. Dobrała się do pudełka ukrytego przez matkę w szafie, tam gdzie wcześniej znalazła ten dziwny różaniec. Ze schowka wyjęła także listy. Nareszcie mogła w spokoju sprawdzić, kto był nadawcą a kto odbiorcą i czy ich treść mogła rzucić, choć trochę światła na obecną sytuację.

Wanda sięgnęła po ciepłą herbatę i odłożyła różaniec na bok. Od początku miała rację orzełek na krzyżu w ogóle nie przypominał symbolu ruchu wolnościowego. Nie, nie, nie. To było coś innego. Dziewczyna upiła łyk ciepłego napoju i na przygotowanym i opróżnionym przez nią stole w kuchni zaczęła układać listy segregując je według dat na stemplach pocztowych. Robiła to skrupulatnie jak to miała w zwyczaju i ta czynność nieco ją uspokoiła. Udało jej się nawet ignorować fakt, że nadal czuła się obserwowana. Pierwsze listy pochodziły jeszcze z czasów, kiedy Wandy nie było na świecie. Jaworska urodziła się w sześćdziesiątym siódmym a początek korespondencji pochodził z końcówki sześćdziesiątego piątego.
Ostatnie listy pochodziły z pierwszej połowy roku siedemdziesiątego. Marcin urodził się w sześćdziesiątym dziewiątym, więc korespondencja urywała się w kilka miesięcy po jego narodzinach. Albo może wcale się nie skończyła tylko matka nie zachowała reszty listów. Wandzia z wahaniem sięgnęła po pierwszy z listów i aż wrzasnęła ze strachu, kiedy ciszę rozdarł głośny dźwięk dzwonka u drzwi. Spanikowała. W pierwszym momencie zamarła i nie potrafiła się ruszyć z miejsca a kiedy sygnał u drzwi ponowił się zerwała się z miejsca przewracając krzesło i zaczęła kręcić w kółko próbując wymyślić miejsce, w którym mogłaby się ukryć. Dopiero po chwili przyszło opamiętanie. Przecież takie ograniczenia jak drzwi i ściany dla nich nie istniały. Dlaczego mieliby nagle zacząć używać normalnych dróg i wejść. Wanda cicho pobiegła do drzwi i spojrzała w wizjer. Po drugiej stronie znajdowała się znajoma twarz, więc odważyła się uchylić drzwi.

- Dzień dobry – uśmiechnął się pan Starzyński – Mam nadzieje, że nie przeszkadzam.
Wanda zdołała tylko wykonać kilka nerwowych grymasów twarzy, które w jej mniemaniu powinny wystarczyć za powitanie i zaprzeczenie. Najwyraźniej wystarczyły, bo pan Starzyński powiedział:
-Przyszedłem sprawdzić czy wszystko w porządku, bo pani Małecka mówiła że chyba cię widziała i chcielibyśmy zapytać o zdrowie mamy.

Wandzia wyrzuciła z siebie kilka szybkich słów: bez zmian, na obserwacji i zamilkła.

Pan Starzyński pokiwał tylko głową i nie drążył tematu.

- Przyszedłem też, bo pomyśleliśmy z żoną ze pewnie nie masz, co jeść i chcielibyśmy zaprosić cię na obiad, na trzecią.

Wanda nie chciała iść, ale nie potrafiła wymyślić żadnego konkretnego powodu, aby odmówić, więc pokiwała tylko głową i wykrztusiła: dobrze.

Tym razem to pan Starzyński pokiwał głowa i uśmiechnął się ciepło.

- Czekamy, zatem. O trzeciej. I wszystko będzie dobrze. Pamiętaj. O trzeciej. – Po czym ukłonił się lekko i wrócił do swojego mieszkania.

Wanda zamknęła drzwi i osunęła się po nich na podłogę. Potrzebowała czasu żeby uspokoić drżące dłonie i zebrać myśli. Gdyby państwo Starzyńscy wiedzieli, jakiego napędzili jej stracha na pewno nie zapraszaliby jej do siebie na żaden posiłek.

Listy. Adresowane do matki Wandy przez niejakiego ojca Karola Majora. W pierwszych Lidia pisała o codziennych sprawach rodziny tak jakby ojciec Karol był jakimś przyjacielem rodziny. Nic specjalnego. Właściwie to nawet nie Lidia pisała do niego tylko on do niej. Brakowało korespondencji wysyłanej przez kobietę do księdza. Wanda mogła przeczytać tylko jego odpowiedzi i musiała domyślić się co z kolei matka pisała do Majora. Później pojawiły się informacje o oczekiwanym potomku i Wandzia zrozumiała ze to chodziło o nią samą. W końcu treść listów pisanych przez Lidię nieco się zmieniła. Matka musiała być niespokojna, bo ksiądz w swoich listach próbował ją uspokoić. Tutaj pojawiły się pewne problemy ze zrozumieniem i Wandzia musiała kilka razy przeczytać listy od księdza Majora z tamtego okresu żeby zrozumieć, co się działo a raczej, co Lidia uważała, że się działo. Matka musiał pisać w swoich listach o nietypowych zachowaniach Wandzi. O tym, że dziewczynka kilka razy lunatykowała podczas snu, raz o mało nie puściła mieszkania z dymem, raz stała z nożem nad łóżkiem matki mówiąc coś, co brzmiało jakby po łacinie. Skrwawiony orzeł. Voivorodina.
Karol z listów starał się uspokoić Lidię, ale też ją ostrzegał. Kazał zabrać jej Wandę do brata Jakuba Białego, w zakonie franciszkanów pod Miastem w miejscowości Podmiasto. Z pisma jasno wynikało, że Wandzia była poddana egzorcyzmom.

Wandzia odłożyła pisma i pokręciła głową a niedowierzaniem. Co to w ogóle miało być? Niespełna dwulatka poddana egzorcyzmom. Co za bzdury?! Czy matka postradała już wtedy zdrowe zmysły? A ci cali księża, co wyprawiali?! Zamiast wysłać kobietę, która miała problemy do specjalisty oni zdawali się jej wierzyć i karmić jej paranoję i szaleństwo. Wandzia zmrużyła oczy. A może te wszystkie listy to był jakiś dziwny wymysł jej matki, może to ona to wszystko zmyśliła i napisała. Jaworska jeszcze raz zaczęła studiować listy teraz pod kątem pisma. Czy było podobne do pisma matki? Czy to Lidia mogła wszystko to napisać? Wandzia odszukała jakieś dokumenty spisane ręką matki i porównywała rodzaje pisma. Nie wyglądało na podobne, ale dziewczyna kiedyś czytała, że ludzie z problemami psychiki potrafili pisać na różne sposoby w zależności od tego, co się akurat działo w ich głowach.

Jaworska odłożyła dokumenty i zabrała się za ostatnie listy z korespondencji. Wynikało z nich, że do narodzin brata Wandzi ów Jakub Biały opiekował się ich rodziną. Z listów wynikało także, że po tych “egzorcyzmach” odprawionych na niej Wanda wylądowała na oddziale intensywnej terapii. A matka odsunęła się od Karola Majora. Wandzia nigdy nie słyszała, aby ktoś z rodziny wspominał o jej pobycie w szpitalu we wczesnych latach młodości, ona sama nie miała prawa tego pamiętać, ale ktoś kiedyś by coś wspomniał, prawda? Może rzeczywiście to były tylko urojenia jej matki. Urojenia, które skończyły się wraz z narodzinami Marcina. Może Lidia uspokoiła się wtedy i to wpłynęło pozytywnie na jej emocje i umysł.

A potem Wandzia trafiła na list, który nie pasował do reszty znalezionej korespondencji. List był od niejakiego pana Taterki, który ponoć reprezentował pewną “wpływową grupę”, którą zainteresował fenomen Wandy. Jaki to miałby być fenomen, nie było wiadomo. Wandzia znała jednego pana Taterkę. Pan Zenon Taterka zwany przez dzieci “Partyzantem”, bohater ruchu Solidarnościowego mieszkał przecież w ich kamienicy na Węglowej.

Na dnie pudełka, pod listami Wanda znalazła coś jeszcze: wycinek z Trybuny Ludu z Miasta. Z datą pół roku po ostatnim liście. Artykuł opisywał okoliczności znalezienia piątki ludzi, zamordowanych w parku Żeromskiego, w miejscu gdzie park przechodził w podmiejskie kompleksy leśne. Ciała znalazł mieszkaniec Miasta wyprowadzający psa. Z wycinku w gazecie wynikało, że były to młode osoby właściwie jeszcze dzieci, wszystkie w wieku jedenastu i dwunastu lat. Związano je drutem kolczastym i zakopano, prawdopodobnie żywcem, w zbiorowej mogile. Artykuł najwyraźniej podsumowywał dłuższy okres prowadzenia śledztwa w tej sprawie, bo zawierał sporo informacji. Także i taką, iż w momencie powstawania tego artykułu sprawcy nadal nie znaleziono.

Wanda przeczytała całość jeszcze raz, a potem jeszcze raz. W końcu pozbierała wszystko i poskładała z powrotem do pudełka. Zaparzyła sobie mocnej kawy i nad kubkiem ciemnego napoju mocno się zamyśliła. Gdyby paliła to byłby czas żeby wyjść na balkon i przy „dymku” ukoić nerwy. Zamiast tego przyjęła spora dawkę kofeiny, która dodatkowo ją podkręciła. Umysł podsuwał jej jak najbardziej racjonalne wyjaśnienia. Oto matka, która cierpiała na zaburzenia emocjonalne, żeby nie określić tego dosadniej psychiczne zamiast skorzystać z pomocy lekarza psychiatry zwróciła się o pomoc do nie wartego zaufania kapłana. Człowieka, który zamiast pomóc pogłębił jej psychozę i skierował jej myśli na niebezpieczne ścieżki. Późniejsze zdarzenia pomogły matce uporać się ze swoimi problemami. Najpierw wypadek przy tych niby egzorcyzmach a później narodziny syna musiały być tym, co pozwoliło Lidii wkroczyć na nowo na drogę stabilizacji i rozsądku. Ciekawe swoją drogą jak wyglądały te egzorcyzmy skoro Wanda trafiła po nich do szpitala. Podtapianie? Zabawa z ogniem? W takim razie ten cały egzorcysta powinien trafić pod sąd za narażenie życia małego dziecka. Wanda czuła jak budził się w niej gniew przeciwko temu nieznanemu jej przecież mężczyźnie a fakt, że tym dzieckiem była ona sama jeszcze dodatkowo wszystko komplikował.

Obecne wydarzenia musiały ponownie obudzić uśpione demony mamy Wandzi i zawalić cały kruchy ład we wnętrzu Lidii, który kobieta przez lata sobie zbudowała. Po tych przemyśleniach Wandzia doszła do kolejnych wniosków, które bardzo jej się nie podobały, ale oczywistych faktów nie dało się zignorować. Pierwsze problemy matki pojawiły się, kiedy była w wieku zbliżonym do tego, w jakim obecnie znajdowała się Wanda a przecież wiadomo było, iż choroby psychiczne często bywają dziedziczne a Wandzia sama niedawno odkryła, że nie może ufać własnym zmysłom i odczuciom. Czy zatem zamiast przeglądać stare listy Wanda nie powinna udać się na oddział, na którym obecnie znajdowała się jej matka i dobrowolnie dać się tam zamknąć na obserwację? Jeśli to było jedyne wyjście z tej całej sytuacji? Dziewczyna nie ruszyła się jednak z miejsca i nie popędziła bezzwłocznie na oddział psychiatryczny, bo natychmiast zadała sobie kolejne pytanie. A co jeśli to nie było wcale żadne wyjście. Dałaby się zamknąć w czasie, kiedy jej życie było zagrożone. To już by była czyta głupota.

No i jeszcze jedna sprawa: skąd w jej psychicznych jazdach mieliby się wziąć Tereska, Baśka, Patyk, Hirek i Grzesiu. Skąd ta cała wspólna jaźń we śnie? No właśnie. A może to była odpowiedź na jej pytanie: wspólna jaźń. Oni nie istnieli, wiedzieli i widzieli to, co ona, bo byli tylko wytworem jej umysłu. Wanda zaśmiała się histerycznie. W takim razie na obserwacje psychiatryczne byłoby już za późno. Powinni ją zakuć w kaftan i zamknąć już do końca życia. Poza tym, dlaczego miałaby wymyślić właśnie ich. Ale to by pasowały. Przecież byli tacy archetypowi, porozmieszczani po różnych biegunach dążeń i charakterów. Basia – niby już dorosła a jednak niedojrzała jak nastolatka, Teresa z kolei przedwcześnie dojrzała i odpowiedzialna i Wanda gdzieś pomiędzy nimi, po środku. No i panowie. Hieronim z jego ambicjami i planami a jako jego przeciwwaga zbuntowany i pozbawiony ambicji Gawron, a pomiędzy nimi Grzesiu jako ta wrażliwa, zagubiona, artystyczna dusza. Wanda przełknęła ślinę zdjęta nagłym, nowym lękiem. Czy to, dlatego widziała staruszkę w tramwaju, której tak naprawdę tam nie było a później ta sama starowinka rozpadła się na jej oczach na miliony kawałeczków? Czy kiedy siedziała w pubie z Grześkiem i Baśką to tak naprawdę była tam i piła sama? Czy na stypie po Czubie siedziała też sama w starym opuszczonym mieszkaniu Gawronowej, która nigdy nie miała żadnego wnuka i wyobrażała sobie, że była ich tam szósta? Przecież zawsze jak się coś działo to była tylko w towarzystwie kogoś z nich, albo swojej matki, która okazała się wariatką. I może nie powinna postrzegać wszystkiego tak egocentrycznie, może ona wcale nie była centrum tej układanki, może sama była tylko jej częścią a główna oś stanowił ktoś zupełnie inny.

Wanda spojrzała na własne dłonie, które zdawały się jej teraz takie odrealnione i obce. Zerwała się z miejsca i pobiegła do Starzyńskich nie zastanawiając się czy to już była ta pora, o której jej się spodziewali.

Armiel 19-08-2012 08:26

Cytat:

Jest między nami wiele ciszy
i bardzo mało słów.
Słów więcej boję się usłyszeć –
powiedzieć: „Mów” ...
Nie wiem, co się za ciszą kryje –
nie wiem – czy wiedzieć chcesz.
Więc może lepiej niech okryje
słowa i ciszę zmierzch.
Fragment wiersza Jeremiego Przybory, „Zmierzch”.



PATRYK GAWRON, GRZEGORZ WICHROWICZ


„Lady Luck” znajdowało się w bocznej ulicy, ale stosunkowo niedaleko od jednego ze ścisłych centrów życiowych Miasta. W pobliżu były i parki, i szkoły i miejsca użyteczności publicznej oraz krzyżowały się liczne trasy komunikacji miejskiej – zarówno tramwajowej, jak i autobusowej.

Jednak jak już ktoś trafił tam pierwszy raz musiał zastanawiać się, co taki lokal robił w takim miejscu i kto wydał zgodę na jego otworzenie. Lady leżała w podpiwniczeniu. Schodziło się do niej szerokimi schodami, a pierwsze co rzucało się w oczy po wejściu to grubas trzymający się za swoje wyprute bebechy. Jeden z pierwszych, koszmarnych, realistycznych rysunków na ścianach, które ktoś wykonał nad wyraz dobrze wzorując się na amerykańskich rysunkach gore. Na każdej ze ścian „pysznił się” podobny obraz - psychopatyczni i seryjni mordercy z filmów grozy, pół-ludzie pół bestie oraz okaleczone, pokrwawione ciała lub czaszki w stylu maskotki Iron Maiden.

Podłoga, mimo wczesnej pory, kleiła się do podeszwy butów, a stoły – wciśnięte pod ściany, tworzące odosobnione miejsca do siedzenia, w większości były puste. Te stoły, podobnie jak kible w Lady mogły wiele opowiedzieć o swoich klientach. Pocięte, pobazgrane pisakami, lepkie i paskudne były świadkami niejednej sceny miłosnego uniesienia pijanych punków, którzy potrafili bzykać się na środku stołu, nie przejmując się tym, że ludzie na Sali mogą to zobaczyć.

Barman był wysoki, ogolony na łyso, wydzierany więziennymi tatuażami i brakowało mu kilku przednich zębów. Ponoć ćwiczył karate, boks i w więzieniu wygrywał z każdym. A siedział za rozboje i włamy. Ponoć. Patrząc na jego ponurą, zakazaną gębę można było w to uwierzyć. Nikt w Lady Luck nie zadzierał z barmanem. Nikt.

Patryk i Grzesiek zamówili po piwie – tanim i niesmacznym – i siedli przy którejś z ław. Nie pytali o Rumpla. Nie powinni. Tutaj, w Lady Luck, albo kogoś znałeś, albo nie. A jak nie znałeś, to nikt ci nikogo palcem nie wskaże. Takie zasady.

Rumpel pojawił się w połowie sączonego piwa. Wraz z grupką zadziornych skinheadów. Całe towarzystwo zajęło „lożę honorową” – szeroką ławę najbliżej baru, wymieniając pozdrowienia z barmanem. Po chwili kurzyli już fajki i zajęli się głośną rozmową. To znaczy gadała grupka „podkomendnych” Rumpla, bo sam szef po prostu pił piwo wpatrując się z ponurą miną w pobazgraną powierzchnię ławy. Nie trzeba było być psychologiem, by stwierdzić, że coś trapi tego wysokiego prawie na dwa metry, przypakowanego, łysego faceta ze złamanym nosem i szczęką boksera.





HIERONIM BUŁKA



Słowa, które opuściły usta Hieronima, były ledwie głośniejsze od szeptu. Ojciec drgnął jednak, jakby coś usłyszał. Poruszył się, podobnie jak poruszył mroczny cień za jego plecami.

Teraz Hirek dostrzegł więcej szczegółów tej cienistej istoty. Widział podłużne macki, które wnikały w plecy jego ojca, czyniąc z niego … tak… marionetkę. To skojarzenie było tak silne. Tak nieodparte, że przez ułamek sekundy, przez mgnienie oka Hirek widział cieniste wici plączące się we wnętrzu jego ojca, oplatające skomplikowaną pajęczyną jego nerwy, układ krwionośny, mózg i serce. Jak jakaś duchowa trucizna. Nierozerwalnie złączona ze starszym Bułką.

Rozglądanie się nie wchodziło w rachubę. Hirek ledwie był w stanie poruszyć głową. Ale ojciec zadziałał bardzo sprawnie. Szybko zawołał kogoś do pomocy i po chwili rannego Hieronima otaczał korowód ubranych na biało postaci.
- Jestem doktor Robert Iwański – powiedział jeden z biało odzianych ludzi. – Widzę, że odzyskał pan przytomność i gorączka spadła. To dobrze. Bardzo dobrze. Jest pan młody i silny. Wyjdzie pan z tego. Tylko musi pan dużo odpoczywać.

Potem spojrzał na innych.

- Proszę osoby postronne opuścić salę. Pacjent potrzebuje odpoczynku. To nie pora na wizyty i nie miejsce.

- Rodzina może zostać? – zapytał ojciec, ale odpowiedź doktora pozbawiała go tych nadziei.

- Trzymaj się synu – powiedział stary Bułka opuszczając pokój szpitalny. – Będę się o ciebie modlił.

No tak. Cóż innego on byłby w stanie powiedzieć.

Kiedy ojciec opuścił szpitalną salę Hirek został w niej tylko z doktorem Iwańskim i jedną pielęgniarką, już niemłodą, ale nadal atrakcyjną.
Po krótkim badaniu lekarz zrobił Hirkowi jakiś zastrzyk i także wyszedł zabierając ze sobą pielęgniarkę. W sali zrobiło się cicho, a Hirek odpłynął w sen.

Obudził go gwałtowny hałas. Hirek otworzył oczy i pierwsze, co poczuł, to zapach dymu. Zakrztusił się nim, słysząc, jak obok niego ktoś krzyczy przeraźliwie wzywając matkę. Z trudem odwrócił głowę w tamtą stronę i zobaczył, że szpital zmienił się. Ściany stały się dużo bardziej szare. Ponure i mroczniejsze. Obok, na zdewastowanym, odrapanym łóżku leżał jakiś pobity człowiek.

- Pomóż mi, mamo – jęczał przeciągle towarzysz Hirka. – Nie wytrzymam już. Nie wytrzymam.

Nagle zgrzytnął zamek w drzwiach. Pojawił się w nich umundurowany żołnierz. Na czapce miał orła, lecz bez korony.

- Twoja kolej, panie Wolniewicz. Wychodzić!

Strażnik nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch mięśniaków o wyglądzie drapieżnych sadystów.

- No wyłaź, Wolniewicz! – strażnik w mundurze wpatrywał się prosto w Hirka.

– Zapomniałeś, jak się nazywasz, kapitalistyczne ścierwo.




TERESA BUŁKA - CICHA


Czekała pijąc kawę i przypatrując się, jak ślusarz kończy pracę.

- Pięćdziesiąt tysięcy siem należy, pani ładna – powiedział ślusarz po skończonej robocie.

- Czemu tak drogo?

- No wie pani ładna. Koszta. Robótka ekspresowa. Ale jak dla pani ładnej to może być czterdzieści pięć tysięcy.

- Trzydzieści pięć.

W końcu stanęło na czterdziestu, zrobieniu kanapki i herbaty. Ślusarz pogadał z nią jeszcze chwilę, chyba licząc na coś mocniejszego i jakieś inne profity, bardziej osobistej natury, ale się przeliczył. Potem wyszedł zostawiając dwa komplety kluczy do nowego zamka.

Teresa czekała. Nie mogła zostawić mieszkania bez opieki. Za oknem zapadł już zmrok. Zegar pokazywał siedemnastą. Alkohol chyba już wywietrzał z jej głowy, bo znów mogła spojrzeć na świat bez durnych sentymentów i zbędnego mazgajstwa. Teresa Bułka wróciła, a alkoholowa wersja jej samej ustąpiła pola silnej, zaradnej kobiecie, chociaż ostatnio wymęczonej przez dziejący się koło niej koszmar.

Nic się nie działo. Minuty sunęły leniwie. Aż w końcu Teresa usłyszała, jak ktoś bezskutecznie próbuje otworzyć drzwi kluczem. Podeszła do nich i pomogła tej osobie.

- Tereska – Marcelina nie kryła zdziwienia i przestrachu. – Co ty tutaj robisz?

Siostra nie była sama. Towarzyszył jej mężczyzna, którego twarz Teresa dobrze znała. Z plakatów agitacyjnych z ostatnich wyborów. To nie był ten człowiek, z którym Teresa widziała siostrę wcześniej, lecz Adam Krajan, obecnie prawie poseł na sejm, jeden ze zwycięzców ostatnich wyborów w Mieście. Ręka pana Krajana, którą obejmował Marcelinę w pasie, opuściła te strategiczne miejsce.

- To ja już sobie pójdę, panno Marcelino.

- Nie, nie trzeba – uśmiechnęła się Marcysia nerwowo. – Moja siostra już sobie idzie, prawda?

Spojrzenia Marceliny i Teresy spotkały się. W oczach siostry Teresa ujrzała jedynie pustkę. Egzystencjonalną, czarną, pochłaniającą siostrę od środka dziurę. Rozpacz. Strach. Możliwe, że nawet wołanie o pomoc. Coś było nie tak. Bardzo nie tak, lecz Teresa nie bardzo potrafiła powiedzieć, co.




BARBARA ZIELIŃSKA



Basia zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła okazało się, że znajduje się w miejscu, którego nie rozpoznawała. Ale rozpoznawała charakterystyczny zapach szpitala. Znów.

Znów wróciła w to miejsce. Jakby jakaś mroczna, niepojęta siła zawzięła się na nią i koniecznie postanowiła położyć ją do łóżka.
Tym razem czuła się jednak dobrze. Bóle w brzuchu znikły. Obok niej leżała jakaś kobieta i czytała gazetę. Basia wstała i wyjrzała na korytarz.

To nie był ten sam oddział, na którym leżała po wypadku. Możliwe nawet, że był to zupełnie inny szpital. Bardzo prawdopodobne. Postanowiła się rozejrzeć, bo nie czuła się jakoś specjalnie słabo, a pobyt w szpitalu mocno ją przerażał.

Jej ubranie znikło. Nic dziwnego. Pewnie było całe pokrwawione. Ale miała na sobie długą szpitalną koszulę.

- Proszę pani – zapytała nieśmiało drugiej pacjentki. – Może mi pani powiedzieć, gdzie jesteśmy?

Kobieta oderwała się od gazety.

- W szpitalu na Żeromskiego, na wewnętrznym.

To jej dało trochę Informacji. Wskoczyła w buty, które znalazła pod łóżkiem i ruszyła na korytarz. Akurat była pora kolacji, bo po szerokim korytarzu pielęgniarki toczyły ciężki, wyładowany talerzami wózek, który straszliwie grzechotał przy każdym ruchu.

Na stoliku znalazła kilka drobnych monet – w sam raz na telefon. W końcu znów musi poprosić kogoś z rodziny, aby ją zabrał z tego ponurego, przygnębiającego miejsca. Jakoś nie czuła się w szpitalu najlepiej. Dusiła się w nim, jakby ktoś zadzierzgnął jej na szyi pętlę i powoli zaciskał ją coraz bardziej, pozbawiając tchu.

Zapytała jakąś pielęgniarkę, gdzie znajdzie telefon, a ta wskazała Basi korytarz między dwoma oddziałami. Wyszła na niego, czując, jak po nogach owiewa ją chłodne, listopadowe powietrze.

Przy aparacie rozmawiała jakaś kobieta, ale skończyła po kilku chwilach. Nim Basia zdążyła jednak podejść do automatu usłyszała nagle, jak ktoś woła ją po imieniu.

- Pani Basia?

Odwróciła się widząc na schodach ojca Artura Wiadomskiego.

- Co pani tutaj robi, pani Basiu? – powiedział pan Wiadomski. – Nie najlepiej pani wygląda, może niech pani usiądzie – wskazał ławkę przy telefonie, która miała służyć wygodzie osłabionych pacjentów.

- A pan? Co pan tutaj robi? – odpowiedziała niezbyt grzecznie pytaniem na pytanie Barbara, ale nadal ten mężczyzna wzbudzał w niej irracjonalny niepokój.

- Artur – pan Wiadomski pomarkotniał nagle. – Artur targnął się na swoje życie. Na szczęście w porę wszedłem do jego pokoju. Jest teraz tutaj. Na intensywnej terapii.

Nie wiadomo dlaczego, ale nagle Basia poczuła się słabo. Przed oczami stanęła jej twarz Artura, kiedy rozstawała się z nim tak niedawno. W uszach zabrzmiało ostatnie jego wołanie. Czy to tylko wyobraźnia płatała jej teraz paskudnego figla, czy też faktycznie, wtedy, to wołanie było krzykiem rozpaczy przerażonego chłopaka. Krzykiem, którego ona nie potrafiła lub nie chciała usłyszeć.

- Jak on się czuje? – znów zapytała troszkę wbrew sobie.

- Nie będę ukrywał, pani Basiu – powiedział Wiadomski szorstko. – Lekarze mówią, że może tego nie przeżyć.

Potem ten groźny, surowy mężczyzna ukrył nagle twarz w dłoniach i zapłakał głośno i gwałtownie.




WANDA JAWORSKA


Okazało się, że do Starzyńskich nie tylko nie przyszła za wcześnie, ale nawet spóźniła się. Chociaż sąsiedzi nie robili jej wymówek i ugościli, jak własną wnuczkę. Kiedy Wanda zmuszona była zjeść suty obiad – naprawdę smaczny i domowy – za oknami już listopadowy wieczór przechodził w ciemniejszą porę mroku. No, ale takie były uroki później jesieni w Mieście. Szybko zapadający zmrok, chłód i deszcze. A pod koniec listopada nawet potrafił spaść śnieg.
Zjadła, pogawędziła troszkę o stanu zdrowia mamy z miłymi sąsiadami, uspokoiła myśli, nadal jednak kierujące się w stronę hipotezy z chorobą psychiczną. A potem wróciła do mieszkania, z ogromnym niepokojem przekraczając jego próg.

Pierwsze, co zrobiła w domu, to pozapalała wszystkie światła. Ciepły blask żarówek dodał jej troszkę animuszu.

Dzwonek telefonu o mało nie spowodował, że serce nie wyskoczyło jej przez gardło. Terkotliwy dźwięk przeciął bowiem ciszę mieszkania w brutalny, niespodziewany sposób.

Wandzia wahała się krótką chwilę nim podniosła słuchawkę.

- Słucham? – zapytała próbując uspokoić głos.

- Wandzia? – ten męski głos poznałaby wszędzie, mimo, że chciała o nim nie pamiętać.

Milczała, bo nagła gąbczasta klucha, zatkała jej gardło.

- Wandziu – powtórzył mężczyzna. – To ja. Tata. Muszę się z tobą spotkać. To ważne. Chodzi ... chodzi o .... o to co teraz na pewno się z tobą dzieje. To bardzo ważne.

- Miałeś tutaj nie dzwonić. Mama ci kazała - Wanda w końcu odzyskała głos, ale kiedy szukała słów w głowie, to zdanie, jakby samo z siebie, opuściło jej usta.

- Mama wiele rzeczy mi kazała – powiedział ojciec płaczliwym, chyba wystraszonym tonem. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Nikt z nas nie ma. Będę na ciebie czekał od teraz przez dwie godziny w kawiarni naprzeciwko głównej poczty. Przyjedź. Proszę. Oni...

Nie zdążył dokończyć. Chyba skończyły mu się impulsy.

Wanda postała jeszcze chwilę ze słuchawką w dłoniach. I nagle to zobaczyła. Pęknięcia na ścianie układające się w napis. Dobrze jej znany napis.

ZABIJ JEDNO Z NICH. ZASŁUŻYLI. A UWOLNISZ SIĘ Z PAJĘCZYNY.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:07.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172