lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Horror 18+] Dzieci Hioba (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/10693-horror-18-dzieci-hioba.html)

Harard 25-08-2012 17:27

Chciał podnieść się, odgonić tą maszkarę od ojca, przegonić ją sprawić by zostawiła go w spokoju! Widział ją przecież. Tego pasożyta, potwora oplatającego go jak rak... Nie miał jednak sił się podnieść, był taki osłabiony. Zaraz przyszła refleksja, że przecież oni byli w takiej... symbiozie, że nie mógłby pewnie rozerwać tej więzi nawet gdyby w ogóle było to możliwe. Zacisnął oczy aż do bólu, aż do pojawienia się wirujących, czarnobiałych, ruchliwych kręgów. Może to znowu mu się wydaje, znowu coś próbuje zatruć jego umysł. A ojciec po prostu pogrążony w modlitwie czuwa nad nim. Obraz jednak wbił się w pamięć i wiercił w nim dziurę nawet wtedy kiedy tata został przegoniony przez sforę lekarzy i pielęgniarek. (Nie zostawiaj mnie tu!! Tato, słyszysz?!) Nawet wtedy kiedy został już sam, po badaniach. Tak miało być już do końca? Będzie otwierał oczy i nie będzie wiedział gdzie jest, w jakim świecie, co się wokół dzieje? To może już lepiej...

***

Boże, nie... Nie, tylko nie to... Znowu inny świat, inne czasy. Co to, jakaś katownia bezpieki? Wolniewicz, coś mu to nazwisko mówiło. Kojarzył je z którymś z przyjaciół. Wandą chyba. Jakieś zamierzchłe wspomnienie, którego nie był w stanie sprecyzować.
Wstał z łóżka, podniósł ręce do oczu starając się ustalić kim teraz jest. Nawet nie przerażały go krzyki katów i jęki zmaltretowanego człowieka na pryczy obok. Rozglądnął się po szpitalnej sali. A może to już nie był szpital. Nie, chyba nie... Było mu już wszystko jedno.

- Ruszaj się! - ponaglił go strażnik. - Szybko!
Popchnęli go na korytarz. Wyprowadzili. Przez szpitalny korytarz, przez kolejne kraty i strażników. Aż do zwykłego pokoju przesłuchań. Gdzie siedział ... Milczanowski. Młodszy. W stopniu sierżanta. Ale to było on.
- Siadaj Wolniewicz. Namyśliłeś się?.

- Namyśliłem się? - Hirek przyglądał mu się, ale tak, to był on. Marionetka skurwiela który go zabił. Za pierwszym razem. Przypomniał sobie jak dostał w brzuch. Jak fala bólu i nie zrozumienia zalała go. - Znaczy co? Mam się przyznać? A mógłby mi pan to jeszcze raz opowiedzieć?

- Powiedz mi, kto był z tobą w tej bandyckiej zbieraninie, którą wy - wypluł kolejne słowa jak przekleństwo - nazywaliście partyzantką? Gdzie się ukrywają? Musisz mieć namiary. Kontakt. Mów, a wyjdziesz stąd cało. Współpraca. To ci pozwoli przeżyć. Wiesz o tym?

- Zabiłeś mnie już raz, wiesz? Znaczy się zabijesz mnie, tak za kilkanaście lat, czy może kilkadziesiąt. - Hirek /Wolniewicz uśmiechnął się. - Ale to dopiero się stanie i nie ma o czym gadać, prawda? Jestem tu żeby cierpieć. Bo jestem Dzieckiem Hioba. Tak mi się przynajmniej wydaje. A wiesz, mnie ostatnio wiele różnych rzeczy się... wydaje. Albo przywiduje. Jak zwał tak zwał. A więc skoro mam cierpieć, to może żeby nie wypadać z roli to powiem ci żebyś się pierdolił bolszewicki pachołku. I więcej szacunku do żołnierzy którzy walczyli o wolną Polskę żeby takie skurwysyny jak ty nie dostały się do żłobu.
W tym co mówił nie było przesadnej emocji. Przecież jego tu nie było. To wszystko kolejne chore zwidy. Wiedział że ból będzie prawdziwy, bo przecież o to im chodziło. Skoro znał nazwisko Wolniewicza, to znaczyło że on przeżył. Wytrzymał czy się złamał?

- Odbiło ci - uśmiechnął się paskudnie. - Wiesz, że czeka na ciebie Wacław Ziółek, prawda? Wolisz się spotkać z nim, czy pogadać ze mną? Decyduj. Bo stracę cierpliwość i dostaniesz to, na co taki bandyta zasłużył.

- Powiem ci w tajemnicy że nie nazywam się Wolnicki i nie mam pojęcia o czym mówisz, ale przecież i tak nie uwierzysz. Mnie tu nie ma, ja leżę w szpitalu.

- Wolniewicz, nie Wolnicki - Milczanowski zmrużył oczy i od niechcenia szerokim zamachem zdzielił pięścią w twarz więźnia. - Mów. Gdzie oni się ukryli. Gdzie ON się ukrył. Gdzie TO ukryliście?
Pytania, jedno po drugim, rozdzielały kolejne ciosy. Smak krwi w ustach spowodował, że Hirkowi zaszumiało w głowie. Przez chwile zdawało mu się, że słyszy gdzieś blisko siebie klekot metalowego, ciągniętego po ziemi łańcucha.

- Wolniewicz. - Poprawił się po czym wypluł krew na podłogę. Odwrócił szybko głowę w kierunku dźwięku. Coś stało za nim? Tak jak ta maszkara oplatająca ojca? A może coś gorszego? Czekającego tylko na sposobność. - Kto? O kim ty mówisz? Ukryli co?
Nie związali go kazali mu tylko usiąść. To był odruch po trzecim uderzeniu zerwał się i zasłonił głowę.
- Nie wiem o czym mówisz człowieku! - krzyknął wystraszony. Nie biciem, ale tym cholernym zgrzytem łańcucha.

- Wiesz. Wiesz. Panie Wolniewicz, czy też raczej panie “Wolny”. My dokładnie wiemy z kim tworzył pan bandycką bandę. Pozostaje tylko kwestia, gdzie ukrył się On lub gdzie jest teraz To. Pan doskonale wie, o czym mówimy, bo był pan ostatnim strażnikiem. Prawda?
Oczy Milczanowskiego zwęziły się.
- I sadzaj mi tą dupę na krzesło, panie Wolniewicz. Bo jak mnie pan wkurwi, siądzie pan, ale na odwróconej stronie.
- Nie wiem! - krzyknął - Ja nic nie wiem. Nic nie wiem...
Powtarzał coraz ciszej. Ile to będzie trwać? Ile jest w stanie wytrzymać? Nie był bohaterem, był zwykłym przerażonym człowiekiem, ale nawet zdradzić, sypać nie mógł bo...
- Ja nic nie wiem! - wrzasnął - zostawcie mnie skurwysyny w spokoju!

- Rozumiem - Milczanowski sięgnął po telefon. - Kapral Sądek. Przyjdźcie no tutaj. Migiem!
Umundurowany drań spojrzał na Wiadomskiego.
- A teraz - sięgnął do szuflady i wyciągnął obcęgi - pobawimy się w piłowanie paznokci, Wiadomski. A potem, jak nie powiesz, aresztujemy twoją siostrę, Klarę i zobaczymy, co wtedy zrobisz, Wiadomski. Jak się z nią Sądek po swojemu zabawi. Mów!

- AAAArhhhh!! - Hirek wrzasnął i rzucił się w kierunku milicjanta z pięściami. Teresę. Tak usłyszał. Twoją siostrę Teresę. To jedno słowo spowodowało że zerwał się i nie liczył się już z niczym. I tak go skatują i tak zmaltretują... Dopóki będzie trwał w tym ciele. Nie miał im nic do zaoferowania. Nie wiedział nic co chcieli od niego usłyszeć. Tylko czyste cierpienie i ból.
Zamachnął się z szaleństwem w oczach. Wrzasnął znowu.

Może by i wygrał bo atak zaskoczył Milczanowskiego, ale potem do pokoju wpadł solidny, czerwony na gębie kapral i we dwóch położyli Hirka na ziemię kopiąc, gdzie popadnie. A potem, kiedy już Wiadomski - Hirek leżał na ziemi Milczanowski przysiadł na nim i zgiął mu rękę przyciskając twarz do ziemi.

- Złam mu palce - wydyszał Milczanowski krwawiąc z nosa, a Sądek nadepnął mu ciężkim butem na lewą ręką. Ból był tak potworny, że z bólu Hirek stracił przytomność, a kiedy ją odzyskał był w szpitalu, w swoim prawdziwym szpitalu. Lecz, ze zgrozą, uświadomił sobie, że to ten sam pokój, który był więzienną celą. To tutaj przetrzymywano kiedyś Wolniewicza.
Znał to nazwisko. Wolniewicz mieszkał u nich w kamienicy. Na drugim piętrze w lewym skrzydle oficyny.

Otworzył oczy, dyszał ciężko, łapał oddech spazmatycznymi haustami. Leżał w mokrej od potu pościeli. Z wysiłkiem podniósł rękę do oczu, poruszył palcami.
Suchy płacz wstrząsnął chłopakiem. Ja już nie chcę więcej... Zabierzcie mnie stąd! Dajcie mi umrzeć w spokoju.

liliel 25-08-2012 23:06

Mężczyzna wyglądał znajomo. Bułka skojarzyła szybko, że każdego ranka kiedy maszerowała do pracy to właśnie on szczerzył do niej zęby z plakatów wyborczych Unii Wolności. Adam Krajan. Pan polityk zabrał właśnie łapsko z biodra Marceliny i wyglądał ewidentnie jak winowajca złapany na gorącym uczynku. Ciekawe czy miał żonę? Teresa chyba nie słyszała o nim niczego konkretnego ale przecież politycy zazwyczaj mieli rodziny aby wyglądać wiarygodnie wobec społeczeństwa. “I jak wiarygodnie pan teraz wygląda, panie Krajan?” - cisnęło się na usta.
Bułka dopiero co weszła w posiadanie informacji, że jej siostra sypia (bynajmniej nie za darmo) ze Staszakiem, jednym z najbogatszych biznesmenów w Mieście, a teraz do grona odbiorców jej wdzięcznych usług dołączył ten cały Krajan. Na sandały świętego Franciszka, to stawiało Marcelinę już nie w jednej linii z utrzymankami starszych panów ale z ladacznicami generalnie. Jej mała siostrzyczka...

- Nie stójmy w progu - Teresa uśmiechnęła się wymuszenie i otworzyła szerzej drzwi. - Napije się pan herbaty, panie Adamie, a ja w między czasie pomówię z siostrą, dobrze?

Teresa brzmiała przyjaźnie acz chłodno i z wyjątkową pewnością siebie. Niech wie, że ona wie kim on jest. Niech nie świeci oczami, że ja niby kolega, sąsiad, dentysta czy hydraulik i że a jakże, ja wcale a wcale! nie zamierzałem pani siostry wydmuchać, obcować, mieć stosunek czy współżyć nawet!
W prawdziwym świecie tacy ludzie jak Adam Krajan nie zniżają się do poziomu zwyczajnych ludzi i z nikim się nie puszczają, nie przeklinają, gazów nie puszczają nawet! Świętość i wrodzone dobro im na to nie pozwalają... A masz ci świętość, dobre żarty! Nawet się trochę Bułkce śmiać zachciało. A gdyby tak zapragnęła mu karierę zniszczyć, to co? Może by i mogła! Nie szczerz się tak panie Krajan. Z pana pozycją powinien być pan zdecydowanie bardziej ostrożny. Lekkomyślnie tak z kochanką iść do jej mieszkania, ludziom się w oczy rzucać. Aż się prosi żeby fotkę strzelić i sprzedać do brukowca za równowartość kilku marnych pielęgniarskich pensji. Albo do szantażu się uciec. Może to i ryzykowne ale co gorszego mógłby mi pan, panie polityku zgotować? Niewiele już mam do stracenia.

- Śmiało, niech pan wejdzie - Bułce nie zjeżdżał uśmiech z warg. Jednocześnie poprawiła szlafrok Marcysi, którego użyczyła zrzucając swoje przemoczone ciuchy i dość frywolnie zakołysała gołym kolanem. Niech zostanie skoro już przylazł. A Bułka pomyśli w między czasie czy jego nieoczekiwanego pojawienia jakoś nie wykorzystać do własnych celów. Chyba, że w trakcie owego wykorzystywania była właśnie Marcelina. Może po to się z nim chciała przespać? Żeby wymóc na nim pomoc w sprawie Antka? - Porozmawiamy w mieszkaniu. Po co mają wścibscy sąsiedzi podsłuchiwać.

- Lepiej nie - mruknął partyjny oficjel. - Pójdę.

- Nie, nie trzeba - znów powiedziała Marcelina wpatrując się w siostrę jadowitym wzrokiem. - Siostra juz się ubiera i pójdzie. Cokolwiek ma takiego ważnego, może poczekać.
- Hirek nie żyje. Dalej uważasz, że to może poczekać? - wypaliła przyparta do muru Bułka.
- Jak nie żyje? - Marcysia zbladła. - Jak, co się ... Może pan już iść.
- Oczywiście. Zadzownię do pani.

Po chwili weszły z siostrą do mieszkania. Marcelina zamknęła drzwi i oparła się plecami o ścianę.
- Mów - powiedziała pobladłymi, drżącymi ustami. - Mów.
- Mówiłam ci, że oberwał nożem. Miałam rano jechać do szpitala ale ojciec przyszedł do Gawrona i oznajmił, że Hirek umarł - Teresa zamknęła oczy, zaplotła ręce na piersiach.

- Boże.

Zadzwonił telefon. Dźwięk dzwonka przeszył ciszę jaka zapadła w mieszkaniu Marceliny.

- Mój Boże - powtórzyła młodsza siostra Teresy i na chwiejnych nogach, jak automat, podeszła do telefonu.

- Tak - powiedziała, a po policzkach popłynęły jej łzy. - Tak tato. Tak. Słyszałam. Co?

Spojrzała nagle na Teresę z czystą, jadowitą wręcz nienawiścią. Słuchawka wypadła jej z ręki. Zawisła na kablu.

- Czemu mi to robisz - Marcelina skoczyła w stronę siostry z zaciśniętymi pięściami wrzeszcząc dziko, z wściekłością. - Czemu mi to, kuźwa, robisz! Czym ja ci zawiniłam! Czym?

Teresa zamrugała nerwowo i wzruszyła ramionami nic nie pojmując.
- O co ci chodzi? Co ci ojciec powiedział? - podeszła do siostry nakładając dłonie na jej ramiona. - Marcyś, uspokój się. Wiesz, że zawsze byłam po twojej stronie. Czy kiedykolwiek cię zawiodłam? Niczego ci nie robię. Niczym nie zawiniłaś. Jesteś moją siostrą i cię kocham więc weź na wstrzymanie i wyjaśnij czym zasłużyłam na te razy?

- On ... żyje... Hirek ... - rozpłakała się - Ojciec właśnie dzwonił ... obudził się .... Hiiiireeek - imię brata przeszło w szloch.

- Jak to żyje? - w pierwszym momencie Teresa była w takim szoku, że szczęka opadła niemal na szyję a oczy poczęły krążyć to w prawą to w lewą stronę jak wahadło zegara. - Ale przecież rano u mnie był! Mówił! O boże... - nakryła usta dłonią. - On mi to powiedział bo mnie nie nienawidzi... - odparła całkiem spokojnie i bez sił opadła na krzesło. -Ojciec mnie nienawidzi... Kłóciliśmy się... Wiesz, jaki jest, wypominał mi jak zwykle ciążę a jeszcze go oświeciłam, że się rozwodzę i mieszkam teraz z Patrykiem... Ale to był cios poniżej pasa nawet jak na niego... Jak on mógł!

Zerknęła na zegar ścienny, mózg pracował na maksymalnych obrotach aż wreszcie Teresa się zaśmiała.
- Żyje! - Teresa poderwała się z miejsca w nagłym przypływie olśnienia i uścisnęła siostrę. - A ja... ja już zdążyłam się z żalu uchlać, przejść ze trzy załamania nerwowe, myślałam nawet żeby się... żeby sobie... Ale to nic, to nic... - pocałowała Marcelinę w czoło, do oczu cisnęły się łzy.

Dlaczego powiedział Teresie o śmierci Hirka? To było zbyt okrutne, nawet jak na ojca. A kiedy pytała o sektę i orła na różańcu, czy wtedy też łgał? Czy oni oboje wraz z matką są częścią spisku? Czy oni zgotowali ten los swoim dzieciom?

- Marcyś, skarbie, pożycz mi jakieś ubranie. Moje... sobie zarzygałam a później prałam w knajpie w umywalce... Długa historia. Wzięłam twój szlafrok, mam nadzieję, że się nie gniewasz. Przyjechałam w zasadzie bo byłam zdruzgotana Hirkiem... zabiję chyba ojca, ale nieważne... Masz jeszcze te sny? Wiesz, ja myślę, że przychodzi taki moment, że te sny zaczynają się mieszać z jawą. Siedziałam pod twoimi drzwiami kiedy dobiegły mnie krzyki z wnętrza mieszkania. Twoje krzyki - popatrzyła wyraźnie na siostrę. - Jakby... ktoś ci robił krzywdę. Jak głupia biegałam po twoich sąsiadach żeby ktoś mi pomógł. Banda ignorantów, chyba wiesz sama, że na twój temat nie mają najlepszej opinii. Dopiero Roman, kolejarz... uwierzył mi i wyważył drzwi. Był raban, przyjechała policja, myślałam nawet, że znów mnie zamkną... - Teresa zdawała sobie sprawę jak chaotycznie brzmi jej opowieść ale chciała to mieć jak najszybciej za sobą. - Tu są nowe klucze - wręczyła jej dwa pęki. - Przepraszam, ale nie mogłam ryzykować. Nie kiedy wokoło wszyscy giną. A teraz twoja kolej. Chodź, pogrzebiesz w szafie za jakimś ciuchem dla mnie i opowiesz. Jak to wszystko wygląda? Z ciążą, ze Staszakiem, z tym Krajanem, z twoimi snami. Wyglądasz na wykończoną Marcyś. I strapioną. Jestem twoją siostrą, błagam, bądź ze mną szczera. Ja nie mogę stracić też ciebie! Nie pozwolę! Mam wrażenie, że ostatnio wszystko co najgorsze przytrafia się nam. Ale koniec z tym, rozumiesz? Wszystkiemu można zaradzić. Pomogę ci siostrzyczko. Zawsze ci pomagałam więc mów o wszystkim co ci leży na sercu.

- Poszukamy ..... ubrań, szybko ......, weźmiemy ......... taksówkę ........ i pojedziemy do szpitala odpowiedziała Marcelina pociągając zasmarkanym nosem.

- Ale w między czasie masz powiedzieć co cię trapi. Wszystko, z detalami. - Teresa pociągnęła siostrę za rękę w stronę szafy

- Nic mnie nie trapi - odpowiedziała agresywnie i szybko, za szybko. - Skąd ta myśl?

- Bo jestem twoją siotsrą. Możesz mydlić oczy reszcie świata ale nie mnie - Teresa zaczęła przeglądać rzędy ubrań wiszących na wieszakach. - Po co się zadajesz z tym Krajanem? Nie wystarcza, że masz kasę od tego Staszaka?
- Nie zrozumiesz. Za święta jesteś. - Wzruszyła ramionami.
- Postaram się zrozumieć. Nie potępiłam cię w klinice, nie potępiłam kiedy dowiedziałam się o Staszaku. Możesz mi zaufać przecież. Kocham cię.
- Ja ciebie też, siostra, ale nie ciągnij mnie za język, jak nie chcę o tym gadać - wypaliła Marcelina podając jej suknię. - Ta powinna być dobra. Przymierz.
- Bardzo elegancka - Teresa z nabożnością dotknęła gładkiego materiału. - To jedwab? Na fałszywych proroków, musiała kosztować fortunę...
Bułka zrzuciła szlafrok i wciągnęła na siebie suknię.
- Rety... Nie poznaję siebie - uśmiechnęła się do siostry ale zaraz przestała jakby to było nieodpowiednie do chwili. - Wskórałaś coś w sprawie Antka?
- Tak. Staszak się tym zajmie. Obiecał - uśmiechnęła się - Teraz dobierzemy coś na górę.
- Wspomniał co zamierza i kiedy się mogę spodziewać jakiś rezultatów? - Teresa przymierzyła czerwony dopasowany żakiet, który z sukienką wyglądał wprost szałowo. - On chyba... Cichego nie okaleczy ani nie zabije, prawda?

- No cos ty - zaśmiała się wymuszenie. - On nie. Chyba. Ale ma różne znajomości i koneksje. Załatwi to. Obiecał mi.

- Marcelina, ja... zastanawiałam się nad tym wszystkim, nad twoim położeniem - Teresa upięła włosy i przyglądała się własnemu tak obcemu odbiciu. - Nie masz racji, nie jestem święta. Prawdę mówiąc jestem... bardzo bardzo nieświęta. Tylko jedno w życiu dobrze zrobiłam. Opiekowałam się Antkiem. Ja... - ujęła dłoń siostry - chciałabym się zająć twoim dzieckiem. Rozumiem, że go nie chcesz, że cię to przeraża i przerasta ale ja znam się na rzeczy a to maleństwo, sama pomyśl... ma prawo żyć. Niczym nie zawiniło. Wezmę je i wychowam jak swoje. Będę kochać i jeśli ty... jeśli zmienisz zdanie... Jak już będzie na świecie może się okazać, że stanie się dla ciebie ważne.Pomogę ci wtedy. Możemy też mu lub jej nigdy nie powiedzieć. Wkoło jest tak dużo śmierci - zamyśliła się, przed oczami stanął obraz Krzysztofa Cichego. - Może dobrze by nam wszystkim robił powiew nowego życia? Po prostu czuję... że nie powinnaś go usuwać. To rodzina. Dam radę je wychować. I pokocham nie mniej niż kocham Antka. Sama pomyśl.

- Pomyślę, pomyślę - pokiwała głową i Teresa była pewna,że siostra to zrobi. Że już ją przekonała. - Pasuje? Możemy jechać? Po drodze mi powiesz, czemu mam nowy zamek. Zadzwonię po znajomego taksówkarza.
- Świetnie - Bułka była wybitnie dumna ze swojego pomysłu. Pomyślała nawet, że od teraz wszystko się jakoś ułoży. Ta zła passa musi minąć. - Możemy jechać. Powiedz mi tylko jedno. Ojcem... jest Staszak, Krajan czy ktoś jeszcze inny? Na pewno nie będzie dochodził praw do dziecka?

- Nie martw się tym. Potrafię sobie radzić z facetami. Są prości.
- A ty jesteś zbyt pewna siebie. Marcelina, kto jest ojcem? - nalegała Teresa. - Właśnie się zadeklarowałam, że wychowam twoje dziecko jak swoje własne. Nic to nie zmieni ale... po prostu mam prawo wiedzieć jeśli kiedyś wypłynie ta sprawa - zagapiła się na piękne wysokie szpilki siostry i stojące tuż obok jej zużyte pantofle. - Miej serce i buty też pożycz. Do tych ciuchów lepiej wyglądałabym boso niż w moich paskudach.

- Wybierz sobie jakieś. A ojca ci nie zdradzę. Nie teraz.

- Mhm - mruknęła jedynie Tereska, której wielkie jak spodki oczy wlepione były w szpilki z czerwonej skórki. “Włóż nas” - zdawały się szeptać do Bułki zaklęcia próżności. - Mhm.
Wsuwając drobną stopę w pantofelek ogarnął ją syndrom Kopciuszka. Jak ją Gawron zobaczy w tych szałowych ciuchach to chyba padnie trupem. Nie, nie, to niefortunne określenie. Zatka go! Zmierzy ją stalowym spojrzeniem jak Humphrey Boghart w Cassablance i mruknie coś w stylu “Z wszystkich barów we wszystkich miastach na całym świecie ty musiałaś wejść do mojego.”. No dobra, to nie będzie bar tylko mieszkanie starej Gawronowej ale ten cytat zawsze wywoływał w Tereni dreszcze. A ona zaciągnie się w odpowiedzi dymkiem z klasą Ingrid Bergman, zatrzepocze rzęsami i nic nie powie bo piękne kobiety lepiej jak się nie odzywają w ogóle, tylko po prostu są.
- Teresa, idziemy? - Bułka uniosła oczy i napotkała nic nie rozumiejący wzrok Marceliny.
- Jasne, jasne. Nadal nie mogę uwierzyć, wiesz. Że Hirek żyje. Nie wiem, którą z nas ojciec okłamał ale mam nadzieję, że mnie Marcyś. Mam nadzieję, że mnie.

Gryf 27-08-2012 11:05

post wspólny z Baczym
 
- Jest gorzej niż myślałem. Znasz tego Rumpla. Jak myślisz, mamy szansę podejść do niego i nie dostać po łbach na “dzień dobry”?- Grzesiek był równie sceptyczny co Patryk jeśli chodzi o ich szanse wskórania czegokolwiek, jednak postanowił zaufać księdzu, który widział w tym spotkaniu ostatnią deskę ratunku.

- Jesteśmy we dwóch, a ich jest tylko pięciu. Ja wezmę Rumpla i tych z lewej a ty... - Gawron spojrzał na minę Grześka i urwał w pół zdania. Wyszczerzył się na tyle wesoło, na ile pozwalała na to wciąż nieco opuchnięta i zielonkawa od siniaków gęba. - Spokojna twoja rozczochrana, jakby coś poszło nie tak, pamiętaj, że nikt cię nie ruszy, póki siedzisz w lokalu. Poczekaj chwilę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=uWqbsH_xuv8[/MEDIA]

Nie czekając na reakcję Wichrowicza wstał i wręcz prowokacyjnie pewnym krokiem ruszył w stronę stolika skinów. Nie był dyplomatą, ale miał prawie dwa metry wzrostu, muskulaturę wykidajły, ugruntowaną opinię zadymiarza, świeżo obity ryj i - od niedawna - legendę maniakalnego mordercy. W wielu kręgach cechy te mogłyby być uznane za niesprzyjające kontaktom międzyludzkim, ale umysły większości skinów, których znał były zbudowane na prostym, pierwotnym, behawioralnym modelu myślenia właściwego jaskiniowcom, lub wilczym watahom. Modelu, który Patryk znał, rozumiał, szanował i w którym niepokojąco dobrze się odnajdował. Model dopuszczał obwąchanie się psów alfa wrogich watah, gdy chodziło o coś naprawdę ważnego. Dotąd "coś ważnego" kręciło się wokół większych ustawek, czy czasowego zawieszenia broni - pakty z szatanem i rytualne morderstwa wprowadzały tu zdecydowanie nową jakość.
- Cześć chłopcy. - Rzucił, łaskawie zauważając młode wilczki, po czym wbił wzrok bezpośrednio w Alfę. - Rumpel, jest sprawa. Pozwolisz na chwilę?

- Czego, kurwa, chcesz śmieciu? Nie widzisz, że nie mam ochoty na gadanie.

Draby towarzyszące Rumplowi spojrzały na Gawrona z mieszaniną rozbawienia, zaciekawienia i chęci wyładowania gniewu w oczach.

- Na osobności - powiedział spokojnie ignorując pozostałych. - Pięć minut, chodzi o twojego hmm.. szefa.

- Szafa? Jaka szafa? Nawąchałeś się czegoś?

- Szefa, przełożonego, obersturmfuhrera, voivorodinę... Czy jak go tam sobie nazywasz. , wpakował fajkę w zęby i posłał Rumlowi ostatnie spojrzenie. - Czekam przy stoliku.

- Czekaj. Siadaj! - Rumpel spojrzał groźne na swoich ludzi. - Reszta. Sprawdźcie czy was kurwa w kiblach nie ma!

Wstali posłusznie.

- Mów, kurwa. I szybko. Bym tego nie żałował, bo i ty, kurwa, pożałujesz. Jasne?

Patryk usiadł i skinął zapraszająco w stronę Wichrowicza odsuwając mu krzesło obok.
- Gawron, z ekipy Stare Miasto, a to jest Grzesiek, cywil. - rzucił krótko nie siląc się na wyciągane ręki. - Ujmę to najkrócej jak potrafię, twoja Voivorodina nie wiedzieć czemu postawiła sobie za punkt honoru ukatrupić nam wszystkich kumpli, jej przydupasy biegają po mieście z drutem kolczastym i bawią się w jebanego Kubę Rozpruwacza. No więc dziś, ku swemu najwyższemu zdziwieniu dowiedziałem się, że jednym z nich jest stary dobry Piotruś Rumpel Korzeniowski. Wyobrażasz sobie? Miły gość, prostolinijny, honorowy patriota, po tylu wspólnych zadymach. Pomyślałem sobie: niee, to niemożliwe, nie on, jakąś babinę Rumunkę skopać, Wietnamców z targowiska pogonić, Ruskim za plecami po cichu powygrażać - to jeszcze, ale przecież nie jest taką świnią. Ma jakieś, kurwa, zasady, ideały. Myślę sobie dalej: Pójdę i spytam, bo to się w pale nie mieści. No więc pytam. Pytam grzecznie, jak śmieć łysola: Zajebaliście dwójkę naszych drutem kolczastym? Sprzedaliście kosę pod żebra uczciwie pracującemu, rodowitemu Polakowi z dziada pradziada? Co tu się, kurwa, wyprawia Rumpel?

Grzesiek skinął głową Rumplowi, chociaż czuł, że jet to wybitnie nie na miejscu w tego typu lokalu. Potem milczał- Gawron wyjaśnił sprawę wystarczająco klarownie.

- Gawron, kurwa - Rumpel spojrzał na punka zmrużonymi oczami w których czaił się ... strach. - Nikogo nie zabiłem. A przynajmniej nic o tym nie wiem. A jeśli szukasz Voivorodiny, jeśli w ogóle znasz tą nazwę, to jesteś w głębokiej, czarnej, obejsranej jak jasny chuj, dupie.

Zaplótł palce, wyłamał je z cichym trzaskiem. Skrzywił się boleśnie.

- Człowieku. Nie wiem jak to inaczej powiedzieć. Z nimi, nie ma, kurwa, żartów. Jak oni zagięli parola na ciebie, to już cię nie ma. Nie było. Nie będzie. To dziwni ludzie. Straszni. Pojebani. Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu ... byłem ... z nimi, co zapewne wiesz, skoro ze mną o tym gadasz. Ale oni robili takie rzeczy, że nawet nazi z obozu w Treblince by wymiękli. I to nie żydkom czy zjebanym komuchom. Nie, kurwa, chłopie. Nie takim śmierdzielom jak ty, co nawet dobrze dupy nie potrafią sobie umyć, punkom śmierdzącym. Nie. normalnym ludziom. Nie mogę ci pomóc. Nawet gdybym chciał, a nie chcę. Sam mam problemy.

- Czym są? Wiesz, czy da się ich... zabić? W ogóle co możesz o nich powiedzieć?- Informacje które dotychczas zdobyli nie były zbyt pomocne ani optymistyczne. Właściwie to samo mówił ksiądz- są już martwi. A jednak dał mu namiar na Rumpla, jako ostatnia, szalona, nieprawdopodobna wręcz możliwość zrozumienia tego, przeżycia. Musieli dowiedzieć się wszystkiego, co tylko mogli z niego wyciągnąć. A może i, po dłuższej rozmowie, uda się go jakoś przekabacić i skusić do współpracy.

- Chłopie - Rumpel przeniósł ciężki wzrok na Grzegorza. - Ja cię nawet nie znam. Czym są? Kim. Pojebami, jakich mało. Pewnie wierzą, że sam Szatan dał im moc czynienia zła, bo zawsze byli jakimś zakonem, sektą, czy czymś takim. Wiem, w kogo wierzą. Może to wam pomoże. Kogo wzywają podczas ... - zawahał się wyraźnie. - Do kogo się modlą. Macie pieniądze?

Gawron wydłubał z dna kieszeni parę żałośnie wymiętych banknotów. Głównie z Kościuszką, jeden z Kopernikiem.

- Myślałem przynajmniej o jednym Reymoncie*, kolego.

- Z dupy ci teraz Reymonta wyciągnę. - mruknął Patryk zwijając swoje drogocenne banknoty ze stołu. - Wiesz, Rumpel, jak na skina strasznie żydzisz. Giną ludzie. Nie obcy, nie brudy. Normalni, kurwa, ludzie jak raczyłeś zauważyć. Jak nic nie zrobimy do końca tygodnia trupów będzie więcej. - przycisnął oczy palcami i nabrał powietrza. - Słuchaj, kasy teraz ci nie skołujemy, ale może będziemy mogli ci jakiś pomóc z tym co ci gryzie dupę odkąd wlazłeś. Ma to jakiś związek z tą chryją?

- Nie - warknął - Ma związek z kasą. Możemy się dogadać. Bańka teraz. albo ... dwie póżniej. Ale jeśli raz jeszcze nazwiesz mnie Żydem, to z ciebie zrobię Żyda, a to co utnę, każe ci zeżreć i popić własnymi szczynami. Ka - pe - kur- wa -wu?

Niezrażony Gawron uśmiechnął się bezczelnie i zaciągnął papierosem.
- Niech ci będzie. Ale niech to będzie warte tej kasy.

- Będzie - wyjął bilet i długopis, zapisał coś na tym. - Masz. Powiedz, że szukasz Chagidiela. Że przemówił do ciebie we śnie i kazał ci zrobić coś twojemu dziecku, rodzicom, coś złego, zjebanego na maksa. Jak ktoś zapyta, jak wyglądał Chagidiel, powiedz... powiedz.... że wisiał na łańcuchach jak drut kolczasty i ... miał ten drut na oczach. Jasne? A teraz dawj ile masz. Resztę, w tydzień. Każdy tydzień zwłoki, kolejna bańka. A jak nie, znajdę cię. I zajebię. Na serio. Ka- pe - kur - wa -wu?

Grzesiek wygrzebał z kieszeni sześćdziesiąt tysięcy i położył na stół, wyrażajac niemą zgodę na postawione warunki. Jeśli uda im się coś wskórać, z chęcią da Rumplowi resztę kasy.

Patryk systematycznie przetrząsnął wszystkie kieszenie. Po chwili Grzesiową sześćdziesiątkę przykrył niewielki stosik śmieciowych nominałów. Wszystkiego razem nie więcej niż dwadzieścia tysięcy. Ostentacyjny, złośliwy uśmieszek chyba przykrywał zwykłe, przyziemne zawstydzenie.
- Ka-pe-wu. Tydzień.

- To tutaj mnie znajdziecie. A teraz spieprzaj. Nie mogę już patrzeć na ten syf na twoim łbie.

- Goń się, Rumpel. - pożegnał się grzecznie Patryk i ruszyli w stronę wyjścia. Wracający do stolika skini nie darowali sobie przyjemności obicia się o nich ramionami, ale obeszło się bez bójek.

- Musimy tam zadzwonić jeszcze dzisiaj, nie ma na co czekać. Jedźmy do mnie, mam telefon w mieszkaniu - zaproponował Grzesiek gdy wyszli z knajpy.- Tyle że ja zadzwonię. Ty będziesz mnie śledził, dowiesz się, gdzie jest ich kryjówka, na wypadek, gdybym nie wrócił, czy coś.

- No nie wiem, Grzechu. Myślisz, że się na to nabiorą? - Gawron podrapał się po dupie, rozsiadł się na motorze i krytycznym wzrokiem zmierzył Wichrowicza od stóp do głów. - Choć z tymi włosami faktycznie trochę wyglądasz na satanistę.

*tytułem przypomnienia:
Kościuszko: 500 zł,
Kopernik: 1000 zł,
Reymont: 1 000 000 zł.
przeciętna pensja w 1991 r. - 1 770 000 zł miesiecznie

kanna 27-08-2012 21:39

- Nie będę ukrywał, pani Basiu – powiedział Wiadomski szorstko. – Lekarze mówią, że może tego nie przeżyć.
Potem ten groźny, surowy mężczyzna ukrył nagle twarz w dłoniach i zapłakał głośno i gwałtownie.

Basia patrzyła na mężczyznę, zdezorientowana. Nie wiedziała, co ma zrobić. Z jednej strony – było jej żal Wiadomskiego, z drugiej – czuła się niezręcznie w towarzystwie dorosłego, nawet starszawego – miał już pewnie z 40 lat - człowieka, który płakał przy niej jak dziecko. Jednocześnie pamiętała jego przemianę w korytarzu domu, pamiętała świński łeb doszyty do jego ciała. I pamiętała świnię, która ją zgwałciła. Czy to ta sama? Dotknęła, nieświadomym ruchem, swojego brzucha. Ból był realny. To wiedziała na pewno. A cała reszta? Co było urojeniem, a co rzeczywistością? Nie potrafiła określić. Ale widziała, że mężczyzna płacze. Mężczyźni nie powinni płakać – jej ojciec nigdy nie płakał. Wujek zresztą też nie.. Ale Artur.. jego ojciec.. Spojrzała znowu. Zamiast starszawego człowieka zobaczyła małego chłopca, Stasia ze swojej grupy żłobkowej. Miał już prawie trzy latka, ciemne włoski i niebieskie oczka. Widziała Stasia, płakał, nie mogąc się doczekać mamy, która tego dnia spóźniała się bardziej niż zwykle. Zostali sami w całym żłobku, dochodziła 19, nawet woźnego nie było – naprawiał coś na dachu…

- Nie płacz – powiedziała gładząc Stasia-Wiadomskiego po ręce – wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. - obiecała.
A potem niezgrabnie przytuliła się do ramienia mężczyzny.

Mężczyzna odsunął się bardzo szybko. Poprawił z zakłopotaniem płaszcz. Spojrzał na Basię, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
- A pani, pani Barbaro, jak się pani tutaj znalazła? Co się stało? Mogę jakoś pomóc? Ordynator jest moim serdecznym przyjacielem.
- N..nie wiem do końca - Basia zająknęła się. Przecież nie opowie temu facetowi, co się działo w kinie! - Chyba zemdlałam. Ale nic mi nie jest. Sądzi.. sądzi pan - spojrzała na mężczyznę z nadzieją - że ordynator może zlecić lekarzowi prowadzącemu, żeby dał mi wypis? Najlepiej jeszcze dziś? Ale najpierw chciałabym zobaczyć Artura - powiedziała, już pewnym głosem - Wpuszczą mnie do niego?

- Możliwe. Pogadam z Jankiem. Myślę, że wiesz, że Artur... on cię ... polubił.

- Ja… - zaczęła Basia, zastanawiając się, co ma odpowiedzieć – domyślam się. – Zabrzmiało durnie, powinna powiedzieć, że ona też go lubi, ale w obecnych okolicznościach… sama nie wiedziała. Złościł ją. I miała ochotę go widywać. I nie miała ochoty. I martwiła się o niego. Ale był świrem. Trudno było się w tym ogarnąć. – Ma brązowe oczy. – powiedziała zamiast tego. Zebrała się na odwagę i dopytała – Jak…?

- Jego matka. Też takie miała. Brązowe, jak ciepła czekolada. Julia. Tak miała na imię. Ale ze mnie był żaden Reomero. - przejęzyczył się dość zabawnie, zdradzając braki w edukacji.

- Miała? - dopytała Basia - Tez nie żyje, jak siostra Artura? - dopiero kiedy słowa wybrzmiały dotarło do niej, że mówi o córce Wiadomskiego - Przepraszam... nie pomyślałam.. przepraszam. - spłoszyła się.

- Nie żyje - pokiwał głową. - Pies ją .pogryzł. To dlatego Artur stał się .. taki. Nie tylko oczy odziedziczył po matce. Charakter też. Julia... otruła się. Jak Artur miał dwanaście lat.

Westchnął ciężko.

- Sam nie wiem, czemu pani to mówię. Zrobiła na mnie pani dobre wrażenie. Nie to co ta jego wcześniejsza dziewczyna. Z tamtą coś naprawdę było nie tak.

- Nie tak? – dopytała Basia

- Jakaś artystka, czy malarka, ktoś taki… Iwonka. Nie tak ładna jak pani, raczej chuda, piegowata i rudawa. Pani jest inna. Spokojna. Wygląda na ułożoną i kulturalną. A ona.. Eh.

Spojrzał Basi prosto w oczy.

- Niech pani wraca do łóżka a ja porozmawiam z Jankiem.

- Nic mi nie jest - Basia potrząsnęła głową. - Zaprowadzi mnie pan do Artura? Zawahała się. - Znalazł go pan w pokoju, tak? Próbował.. jak?

- Powiesił się - odpowiedział sucho i ciężko. - Na szczęście usłyszałem hałas krzesła, na którym stanął, ale wszedłem troszkę za późno. Był zbyt długo podduszony. Na razie pani nie zaprowadzę, ale proszę mi podać numer pani sali. Dam znać przez pielęgniarkę, kiedy będzie można go zobaczyć.

Basia zakryła twarz rękami. Irracjonalne poczucie winy przytłoczyło ją. Może gdyby wtedy nie uciekła, posłuchała go... Nie wtedy. Dziś rano. Coś dziwnego działo się z czasem, płynął jakby obok, przestawała go kontrolować. Nie, to głupie, przecież czasu nie da się kontrolować. Raczej jakby żyła obok. Obok czasu i rzeczywistości. Odsłoniła twarz.
- Myśli pan, ze to moja wina, prawda? Że mogłam go powstrzymać - zapytała. Stwierdziła.

- Dlaczego? Przecież ... Może... Nie wiem... Nawet nie wiedziałem, że istniejesz. Do dzisiaj. Chyba, że złamałaś mu serce, czy coś. Artur to wrażliwy dzieciak. Nie wiem. Ale ... nie obwiniaj się. Nie powinnaś. Każdy z nas dokonuje własnych wyborów i ponosi tego konsekwencje. Tak już jest.
Uśmiechnął się pocieszająco, lecz ten uśmiech dotarł tylko do jego twarzy. Oczy pozostały bez zmiany. Tak samo czujne i skupione. Tak samo pełne żalu i bólu.

Nie wiedzieć czemu, ten wymuszony uśmiech dodał Wiadomskiemu wiarygodności w oczach dziewczyny.
- Jeśli ktoś złamał mu serce, to na pewno nie ja. Znam go od kilku dni. – powiedziała a potem zebrała się na odwagę. – Nie chcę wracać do sali. Nie znoszę szpitali. Posiedzę tu z panem, aż da się pogadać z Arturem.

- To niech pani zadzwoni, gdzie chciała, a ja wrócę do Janka. Prozę tutaj zaczekać.

Na chwilę położył jej rękę na ramieniu, a potem ruszył po schodach na górę, na któreś z wyższych pięter szpitala.

Basia popatrzyła za Wiadomskim, na jego przygarbione plecy i spuszczone ramiona. Wyglądał tak.. zwyczajnie. Jak zmartwiony ojciec. Był tak niepodobny do dygnitarza, którego jako dzieciak oglądała na relacjach z pochodu. I tak niepodobny do.. do świniogłowego. Może tam – w domu Wiadomskich – to było tylko przewidzenie?
Westchnęła, kiedy mężczyzna zniknął za załomem schodów i podeszła do aparatu telefonicznego. Kurcze, co ma powiedzieć Wojtkowi…

- Cześć.. tu Basia.
- Baśka! Gdzie ty się podziewasz, matka się zamartwia – w głosie brata było napięcie i nagana – Wydzwania do nas, a tego swojego posłała, żeby łaził po podwórkach. Przemek z nim łazi. Nie słyszałaś o tych napadach? Teraz jakaś dziewczyna.. Nie masz rozumu? Do szpitala dzwoniła, nic nie wiedzą. Gdzie jesteś, do cholery?!
- Wojtek… głupio wyszło... jestem w innym szpitalu.. przyjedziesz?
- Gdzie? – warknął brat, ale zaraz głos mu zmiękł. – Dlaczego w innym? Coś się stało?
- Jak się spotkamy, kończą mi się monety – Baśka podała adres. – Na dole, przy szatni.
- Będę za 40 minut.

Basia usiadła na ławeczce. W głowie jej huczało. Boże, matka się zmartwia, nie zadzwoniła... znów zachowała się jak gówniara, a nie dorosła kobieta. Myśli tylko o sobie, a innych ma gdzieś. Gdyby rano posłuchała wołania Artura zamiast uciekać… To głupie, przecież on i bez tego.. ale gdyby posłuchała..
- To nie twoja wina – powiedziała sobie głośno – Nie twoja. Opuściła głowę. Nie wierzyła sobie.

- Pani Basiu?
Spojrzała w górę, nad nią stał Wiadmoski z niskim, łysiejącym, człowiekiem o surowym obliczu. Ordynator? Nie miała nawet pojęcia, jak się nazywa jej lekarz prowadzący…

Weszli piętro wyżej, na OIOM. Spojrzała przez szybę dyżurki pielęgniarek. Zabrakło jej tchu. Spodziewała się, ze nie będzie najlepiej, widziała – na praktykach – pacjentów na OIOM-ie, ale tego się nie spodziewała.
Artur wyglądał… wyglądał, jakby już umarł, a te wszystkie rurki podłączone były do niego tylko po to, żeby nie trzeba było przekazywać starszemu Wiadomskiemu informacji o śmierci syna. Tak pomyślała. Chłopak był blady, wręcz przeźroczysty, nie oddychał samodzielnie. Nie ruszał się. Nie żył.
- Czy... czy on.. – próbowała zapytać.

- Nastąpiło zatrzymanie akcji serca – powiedział Wiadomski mechanicznie, wypranym z emocji głosem, jakby cytował jakąś instrukcję. – Niedotlenienie.. Zmiany w mózgu, nie wiadomo, jak głębokie,. Może nie wyjść ze śpiączki. A jeśli nawet się obudzi – może być jak żywa roślina.

- Zrobimy wszytko, co w naszej mocy – zapewnił go ordynator. Miał suchy, oschły głos nie pasujący do pocieszających słów, które wypowiadał – Kontaktowałem się już ze specjalistą z Warszawy, trzymają dla niego miejsce, jak tylko da się go przewieźć.. Trzeba być dobrej myśli.

Basia wpatrywała się w nieruchome ciało chłopaka. Uporczywa myśl, że jest winna temu, co widzi, tłukła się w jej mózgu, powodując niemal fizyczny ból. Z tyłu (boku?) słyszała jak ordynator omawia z Wiadomskim kwestie transportu, opieki, zabiegów… Okrągłe, puste zdania. Dziwnie uprzedmiotowiające chłopaka w percepcji dziewczyny. „Jakby mówili o transporcie wieprzowiny” przemknęło jej przez głowę. Przeraziła się tej myśli.
- On przecież żyje. Żyje! – krzyknęła.

Mężczyźni i pielęgniarka popatrzyli na nią, zdezorientowani.

- Może pani usiądzie? – zaproponowała kobieta.
- Przepraszam – bąknęła Basia – Przepraszam…

- Chodźmy – Wiadomski wziął dziewczynę za ramię i wyprowadził na korytarz – Muszę teraz iść.. Jeśli coś będziesz potrzebowała – dzwoń bez wahania – wcisnął Basi do ręki swoją wizytówkę, i podszedł do ordynatora pożegnać się.
- Odprowadzę pana – zaproponowała Basia
– Nie dziecko… - potrzasnął głową - Janek, zajmiesz się panią?
- Zapraszam – ordynator wskazał kierunek.

---

- Rozumiem, że chce pani otrzymać wypis – powiedział, kiedy weszli do gabinetu. Zerkał nerwowo na zegarek, nie proponując nawet krzesła – Przejrzałem pani historię. Zdecydowanie odradzam wychodzenie w takim stanie. – Spojrzał w kartę – Masywny krwotok z dróg rodnych o nieznanej etiologii – Basia zaczerwieniła się, oczywiście wiele razy na zajęciach w szkole używała zwrotu „drogi rodne”, ale tu obcy facet mówił o jej drogach rodnych - To nie było poronienie. Nie znamy powodu krwawienia. – znów zerknął na zegarek i położył papiery na biurku. – Obiecałem ojcu pani chłopaka, że dostanie pani dziś wypis. Choć względy medyczne nakazują mi pozostawienie tu pani na obserwacji minimum 12 godzin.

- Czy Artur.. – zaczęła Basia.

- Proszę rozmawiać z jego ojcem – uciął szybko i sucho, zerkając w okno. – Mówimy teraz o pani. Tak naprawdę, to nie wiemy, co pani jest.. Może to powikłania po wypadku. Potrzebna jest obserwacja. Nie wiemy, czy nie ma pani krwotoku wewnętrznego. Oczywiście, musi pani podpisać papiery, ze wychodzi pani na własne żądanie.

Basia wzięła długopis i w tym samym momencie stanęło jej przed oczami nieruchome ciało Artura. Choć tyle może zrobić.. w obecnej sytuacji. Nie zostawi go tu przecież samego.

- Ja..- zaczęła – Ma pan rację. Zostanę do jutra.

Oderwał – nieco zdziwiony jej decyzja, jakby nie wierzył, ze ją przekona, a wypowiedzenie tych wszystkich argumentów traktował jako swój nudny obowiązek – wzrok od zegarka.

– Mądra decyzja. Dobranoc pani. – powiedział, nie patrząc na nią.

---

W holu przy szatni było zimno, Basia czekając na brata czuła, jak chłód przenika przez szpitalną koszulę.

- Cześć mała – powiedział Wojtek przeskakując dwa schodki oddzielające drzwi od holu i podchodząc do niej – idziemy? Gdzie masz ubranie? – przesunął zdziwiony spojrzeniem po jej sylwetce. Zdjął kurtkę i narzucił jej na ramiona.
- Wymiotowałam – skłamała Baśka – podejrzewają wstrząśnienie mózgu po tym wypadku… chcą mnie zostawić na obserwacji. Do jutra, do południa.
- Skoro trzeba – skinął głową – Dobrze się czujesz? Jesteś strasznie blada.
- Dobrze. Trochę mi słabo, to wszystko.
- Dlaczego nie jesteś w tamtym szpitalu? Matka mówiła, ze idziesz na badania…
- Oszukałam ją – powiedziała, patrząc bratu w oczy – poszłam się spotkać z Arturem. Wiedziałam, ze mnie nie puści. Byliśmy na spacerze... no i zrobiło mi się słabo. Tu było bliżej.
- Mała – brat potrząsnął głową z dezaprobatą.– Ja rozumiem, ze jak się ktoś zabuja, to robi głupoty, ale nie możesz ściemniać matce. Widzisz, czym to się kończy.
- Wiem, przepraszam. Wytłumaczysz jej? Bardzo proszę... – zajrzała bratu w oczy, uśmiechając się prosząco. Nigdy nie potrafił oprzeć się temu spojrzeniu.
- Pewnie – uśmiechnął się do niej – zadzwonisz jutro rano, obiecujesz? Przyjadę po ciebie.
- Obiecuję.
- Dobrze, wracaj do łóżka. Uspokoję matkę. Kurtkę zatrzymaj, masz trochę kasy, jak coś… wyciągnął zwitek banknotów z tylnej kieszeni jeansów, odliczył kilka i wsunął do wewnętrznej kieszeni kurtki. – I drobne na telefon.
- Dzięki, Wojtek. Idź już.
- Idę. Trzymaj się mała. Przygarnął ją ramieniem i na chwile przycisnął do swojego boku.

---

Basia wróciła na OIOM. Wyprostowała się i odetchnęła kilka razy głęboko. Musi być maksymalnie przekonywująca. Uda się jej. Zawsze była dobrą aktorką.

Weszła pewnie do dyżurki obok sali, gdzie leżał Artur.
- Dobry wieczór – uśmiechnęła się do pielęgniarki patrząc jej prosto w oczy. – Wujek Janek... och, przepraszam – udała zmieszenie – pan ordynator powiedział, że mogę tu posiedzieć z moim chłopakiem – wskazała na Artura.
- Najnowsze badania udowadniają, ze ludzie w śpiączce mogą słyszeć, a nawet wyczuwać obecność ukochanych osób. To przyśpiesza leczenie.

Baczy 28-08-2012 13:44

Rumpel przywitał ich nad wyraz gościnnie. Odesłał nawet swoich pomagierów, żeby mogli omówić sprawy na osobności.
Gdyby nie Gawron, Wichrowicz mógłby nie wyjść z baru cały, jeśli w ogóle by wyszedł.

Jednak, tak jak Patryk przewidział, skin był i jest ogromną szują, pomoc oczywiście okazała się nie być ani darmowa, ani konkretna. Dał im zaledwie szansę na próbę zrobienia czegoś szalonego i naiwnego, i zażądał sobie za to miliona złotych. Była to jednak ich jedyna szansa, musieli więc spróbować. Poza tym, Grzesiek i tak ucieszył się z takiego rozwiązania sytuacji. Mógł coś zrobić, mógł walczyć o swoje życie. Oczywiście, nie wiedział, co zrobi jak już zadzwoni pod podany numer, albo znajdzie tego Chagidiela, póki co nie zastanawiał się jednak nad tym. Świadomie. Gdyby to zrobił, pewnie zacząłby panikować. Szanse były małe, a opis Chagidiela bardzo przypominał Andrzeja i Czarka. Ten drut kolczasty... Co, jeśli to dla niego zabijają? Wejdzie w sam środek pułapki? Zrobią z nim, co tylko będą chcieli... Cóż, lepiej faktycznie o tym nie myśleć.

Zignorował tekst Gawrona odnośnie swoich włosów i wsiadł na motor. Dojechali do jego mieszkania bez przeszkód. Grzesiek nawet nie zaproponował kumplowi nic do picia, machnął tylko ręką w stronę lodówki jako niemy komunikat "Częstuj się", sam zaś podszedł do telefonu. Chwilę potrwało, zanim przemógł się i jednym zdecydowanym ruchem ściągnął słuchawkę z widełek i przyłożył do ucha.

Wykręcił zapisany przez Rumpla numer i czekał. Miał nadzieję, że skinhed nie zadrwił z nich, chociaż to pasowałoby do niego. Chyba.

- Słucham? - po drugiej stronie dało się słyszeć wysoki, nosowy, kobiecy głos.
- Ja... Szukam Chagidiela. Nawiedził mnie zeszłej nocy we śnie. Kazał mi obedrzeć żywcem ze skóry i rozczłonkować narzeczoną. Muszę go poznać, tak naprawdę poznać.
- Tak
- chwila wahania. - A jak wyglądał ów Chagidiel?
- Wisiał na drucie kolczastym czy czymś takim, wokół głowy też miał ten drut owinięty, na oczach.
- Zrobiłeś to, co kazał ci zrobić?
- Tak, ale jeszcze nikt o tym nie wie
- odpowiedział po chwili namysłu. Podpowiedzi Rumpla się skończyły, teraz jest zdany tylko na siebie.- Czy zostałem przez niego wybrany?
- Jak się czułeś? Kiedy robiłeś to, do czego cię namówił? Jak czuła się ona?
- drążyła temat kobieta.
- Chciała krzyczeć, musiałem ją zakneblować. Cierpiała, bardzo, ale to było bardziej jak konieczność, jak... przeznaczenie, nic, z czym można walczyć. I chyba w którymś momencie zdała sobie z tego sprawę, chociaż nadal chciała, żebym przestał.- Przełknął ślinę, zaschło mu w gardle. Przez moment wyobraził sobie, jak odcina Gosi kawałek skóry z pleców, wzdrygnął się i o mało co nie wypuścił z rąk słuchawki. Zdołał się jednak opanować, miał wystarczającą motywację. Kontynuował.
- A ja czułem jakieś dziwne spełnienie, jakbym zrobił coś właściwego, coś co musiało zostać zrobione. Czułem, że spełniam swój obowiązek. Ważny obowiązek.- Musiał zachowywać się jak nawiedzony idiota, inaczej mógłby jej do siebie nie przekonać.
- Jak mam cię nazywać?
- Piotr. Po prostu Piotr.

- Piotrze. Bunkier Goeringa. Dzisiaj o dwudziestej. Będę tam czekała na ciebie.

Przytaknął głową, jakby rozmawiał z nią twarzą w twarz, przeczekał chwilę, upewniając się, że kobieta nie chce niczego dodać, i rozłączył się.

- O dwudziestej w tym klubie w lesie, w Bunkrze- powiedział patrząc na Gawrona.- Byłem tam, nie wygląda na siedlisko satanistów, więc to chyba taki teren neutralny...- Próbował przekonać bardziej samego siebie niż Patryka, że będzie bezpieczny.
- Pojedziesz tam pierwszy, jakieś pięć, minut przede mną. Czekaj, mam trochę gotówki...- Wygrzebał kilka banknotów ze słoika z szafki pod zlewem, rozdzielił po równo między siebie i punka. - Na piwo spokojnie starczy. Zamówisz coś, i będziesz czekał aż wejdę. Wezmę swój motor, tak będzie lepiej. I będziesz obserwował- nienachalnie, bezinteresownie, wtopisz się w tłum, wiesz, jak w filmach- dokończył uśmiechnięty, jakby ostatnie słowa wyczerpały temat.
- Dobra... Dobra... To zaraz ruszamy, znaczy Ty ruszasz. Kurwa, tylko żeby wszystko poszło... jakoś.

Ravanesh 02-09-2012 01:08

W normalnych okolicznościach Wanda nie miałaby nic przeciwko spędzeniu u państwa Starzyńskich nawet i kilku godzin, ale obecnie obiad strasznie jej się dłużył. Absolutnie nie zamierzała dzielić się z gospodarzami prawdą o stanie matki. Państwo Starzyńscy nieświadomi tego faktu z troską wypytywali dziewczynę o Lidię Jaworską nie wiedząc jak ciężkich chwil dostarczali Wandzi i do jakich wysiłków ją zmuszali. Dziewczyna odpowiadając lawirowała pomiędzy zręcznymi wykrętami, mniej zręcznymi wymówkami, półprawdami i kłamstewkami. Nie chciała ich okłamywać, byli dla niej tacy dobrzy, ale im bardziej naciskali i więcej pytań zadawali tym bardziej ona mijała się z prawda. W końcu Wanda używając tym razem całkowicie prawdziwej wymówki pożegnała się i wróciła do siebie. Rzeczywiście miała powód do szybkiego opuszczeniu domu gdyż to na dzisiaj przypadała umówiona wizyta w magazynie. Wandzia umówiła się z adwokatem, że obejrzy przedmioty ze spadku zapisanego jej przez pana Wolniewicza.

Magazyn był typowym miejscem, które nie nadawało się już do niczego innego poza składowaniem w nim mniej lub bardziej przydatnych przedmiotów. W wielu miejscach farba odprysła ukazując stare cegły, z których zbudowano ten budynek. W środku zalegało sporo skrzynek, półek, starych mebli oraz szaf. Wszystko lekko pachniało wilgocią. Adwokat już czekał. Elegancki i pachnący roztaczał wokół siebie profesjonalne wrażenie i udawał, że nie wyczuwał smrodku starzyzny, którym przesiąkł cały magazyn.

- Dzień dobry, panno Jaworska. Miło mi panią widzieć. Gotowa by zobaczyć przepisane pani rzeczy? – Na początek trochę kurtuazji a potem szybko przeszedł do rzeczy.

- Dzień dobry - Wanda skinęła mu głową na powitanie ze wstydem stwierdzając, że umknęło jej z pamięci nazwisko adwokata - Oczywiście. Chcę załatwić to możliwie szybko żeby nie zajmować panu za wiele czasu.

- Nie musi się pani spieszyć. - Prawnik poprowadził ją pomiędzy regałami, szafami, dywanami aż do jednej z alejek, gdzie - jak w piwnicach - znajdowały się zamknięte na kłódkę małe pomieszczenia. Przy jednym z nich czekał wąsaty i brzuchaty mężczyzna z kluczami. Najwyraźniej znał on dobrze przewodnika Wandy, bo otworzył boks bez dalszej zwłoki. Zapalił światło.
Były tam. Wszystko z listy i zdjęć, które Wanda widziała wcześniej na zdjęciach w kancelarii.
- Jak pani widzi, panno Jaworska, wszystkie przedmioty zapisane pani są w dobrym stanie, zadbane - powiedział mężczyzn, a Wandzia przypomniała sobie w końcu jego imię i nazwisko: Tomasz Obotrycki - Proszę sprawdzić, czy wszystko jest.

- A tak. Oczywiście. A czy mogłabym zerknąć na listę? - Wanda postąpiła krok w stronę boksu, ale szybko się zatrzymała i odwróciła w stronę adwokata.

- Proszę bardzo. Lista jest do pani dyspozycji. Czy mamy opuścić boks?

- Och, nie ma takiej potrzeby. Chyba, że panom tak wygodniej.

- Poczekamy. – Obaj mężczyźni oddalili się na odległość odpowiednią żeby pozostawić jej nieco przestrzeni, ale nie tyle żeby poczuła się nieswojo będąc sama w opustoszałym magazynie.

Mogła zająć się obejrzeniem magazynu i mebli. Na jednym z przekazanych jej przedmiotów coś po jakimś czasie przykuło jej uwagę. Symbol. Podobny do tego, jaki widziała gdzieś we śnie, czy też na jawie. Wyryty z boku pozytywki z orłem w koronie cierniowej. Sprytnie wkomponowany w mozaikę innych ozdób. Wanda poświęciła pudełeczku szczególną uwagę i dokładnie ją obejrzała. Pozytywka, bo to musiała być pozytywka wydała się być zamknięta na kluczyk, nie dało się jej otworzyć. Srebrna, ciężka i wyłożona szlachetnymi lub półszlachetnymi kamieniami wzbudzała w Wandzi nieuzasadnione obawy. Odrazę czy też niechęć. Dziewczyna odłożyła puzderko i wróciła do przeglądania pozostałych rzeczy szukając wśród nich kluczyka do pudełka. Niestety nawet po dość dokładnym przejrzeniu reszty kolekcji nigdzie go nie znalazła, ale pozytywka przyciągała jej uwagę, zaabsorbowała jej myśli. Ze wszystkim związanym z tym pudełeczkiem, z symbolem, z samym orłem było coś bardzo, bardzo nie tak. Z jednej strony Wanda się jej bała, z drugiej chciała ją otworzyć za wszelką cenę. Wystarczyło jedno dotknięcie powierzchni i myśli Jaworskiej kierowały się ku niej obsesyjnie. Dziewczyna odczuwała frustrację. Czy istniał jakiś sposób żeby otworzyć wieczko, czy tylko wyłamanie zamka wchodziło w grę? Obracała w palcach przedmiot szukając w pośpiechu na srebrnych ściankach czegokolwiek. Irytacja narastała. Wanda naciskała, próbowała przesuwać fragmenty mozaiki, opukiwała palcami i podkładała przedmiot pod światło żarówki.

W pewnym momencie jej starania zostały uwieńczone sukcesem gdyż skądś wyskoczył mały kolec a Wanda nie namyślając się wiele nacisnęła go palcem myśląc, że to może bolec blokujący wieczko. Zabolała a z ranki wypłynęła kropla krwi brudząc szpikulec. Wieczko odskoczyło ukazując swoją zawartość. Krew w jakiś niepojęty sposób otworzyła pozytywkę. Otwarcie pudelka nie uruchomiło jednakże nagranej w środku melodyjki. Jak zauważyła Wandzia żeby pozytywka grała trzeba było ją nakręcić. W środku znajdował się kluczyk, mała zalakowana fiolka i większy klucz z wyrytą liczbą 12. Ponadto jakiś kawałek papieru. Po dokładniejszych oględzinach okazało się, że to wycinek planu najprawdopodobniej Miasta. To był region dawnego Placu Armii Czerwonej, obecnie nazwanego Placem Wolności. Mapa musiała pochodzić sprzed czasu przemian, bo na planie naniesiona była jeszcze stara nazwa. Fragment planu zawierał część placu, na którym znajdował się hotel “PIAST”, kościół i kino. Ktoś, przypuszczalnie pan Wolniewicz, zaznaczył budynek hotelu. Wanda zastanawiała się przez chwilkę. Czy gdyby zabrała rzeczy ze środka pozytywki to byłaby to kradzież? Pobieżnie przejrzała jeszcze pozostałe przedmioty, które budziły ciekawość, ale tylko ze względu na swoją wartość zabytkową. Żadna z nich nie wywołała takich emocji jak to pudełko.

W końcu Wanda schowała fragment planu, dwa klucze i fiolkę do swojej torebki. Dokładnie przestudiowała spis przedmiotów przekazany jej przez adwokata i żadna z tych rzeczy nie była w nim wyszczególniona, więc wszystko było w porządku, prawda?

Wyszła z boksu i skierowała się w stronę Obotryckiego żeby poczynić dalsze ustalenia w sprawie spadku.

Kiedy Wandzia wyszła wreszcie z magazynu rozważała co powinna zrobić w sprawie znalezionych przedmiotów. Czy należałoby powiadomić resztę osób? Właściwie to było dobre rozwiązanie, bo mogłaby przy okazji poprosić kogoś z nich, aby jej towarzyszył do tego „Piasta”. Należałoby sprawdzić, dlaczego pan Zygmunt zaznaczył akurat to miejsce, ale Wandzia obawiała się tam pójść sama. Po drodze nie natrafiła na żaden działający automat telefoniczny, więc chcąc nie chcąc, z duszą na ramieniu wróciła do swojego mieszkania żeby stamtąd przedzwonić.

W domu zapaliła wszystkie światła, bo ciemność zaczynała już brać w posiadanie całe Miasto. No tak listopad, zmierzchało się coraz szybciej. Wanda nie zdążyła nigdzie zadzwonić, bo to dzwonek telefonu zaskoczył ją samą.

Czy zdziwiła się słysząc głos ojca? Tak. Pomimo tego, co ostatnio jej się przytrafiało fakt, że Janusz Jaworski zdecydował się zadzwonić tutaj, do tego domu i tak wstrząsnął nią prawie tak samo jak inne dziwne zdarzenia ostatnich tygodni.

Wanda odłożyła słuchawkę na widełki, podniosła głowę i ujrzała swoje odbicie w lustrze. Zaciśnięte wargi, zmrużone oczy. Przez chwilę stała się łudząco podobna do matki, więc szybko rozluźniła mięśnie twarzy. Uciekła wzrokiem od zwierciadła i ujrzała pęknięcia w ścianie układające się w napis. Przycisnęła do siebie torebkę zawierającą przedmioty z pozytywki i szybko opuściła mieszkanie.

Ravanesh 02-09-2012 01:08

Lokal naprzeciwko biblioteki to była niedroga restauracja w starym stylu, z szatnią, tanimi deserami i jeszcze tańszą kawą. Nazywała się “Powab” i spotykali się w niej zwykle zakochani, studenci i wykładowcy. Kiedy Wandzia dotarła na miejsce nigdzie nie zobaczyła ojca. Dopiero po chwili zorientowała się, że był nim chudy, wynędzniały mężczyzna przy stoliku obok wejścia. Zupełnie inaczej widziała go w wizji, kiedy zdawało się jej wpadł pod samochód.

Ojciec - od kiedy go pamiętała - schudł z dobre dwadzieścia kilogramów. Wynędzniał. Jakby zapadł się w sobie, niczym łupina. Na widok córki zaszkliły mu się oczy. Wstał z miejsca, chwiejnie, jak pijany, albo bardzo osłabiony człowiek.

Wandzia stała przez chwilę niepewna czy powinna zostać i go wysłuchać czy też odwrócić się na pięcie i po prostu uciec. Postanowiła jednak nie robić dramatycznych scen i nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, więc szybciutko wśliznęła się na miejsce naprzeciw niego. Nie powiedziała ani słowa. Czekała aż Jaworski z powrotem usiądzie.

Usiadł. Spojrzał na nią zaszklonymi ze wzruszenia oczami.
- Jesteś - wyszeptał. - Cieszę się, że jesteś.
Zachrypiał, zakaszlał.
- Co u matki?

Wanda podniosła wzrok.
- Nie mam dużo czasu.- Powiedziała.
Znowu opuściła wzrok.
- Mama nie czuje się najlepiej. - Odpowiedziała na pytanie i zamilkła.

- Nie mamy czasu - zakaszlał ponownie - to wręcz oczywiste. Wiesz, Wandziu, kochanie. Musimy porozmawiać, ale nie tutaj, nie w miejscu publicznym.

- Nie rozumiem. - Przyznała dziewczyna - O co chodzi? - Nie zmusiła się żeby powiedzieć “tato”.

- O twoje życie. Nasze życie. My ... my chyba kiedyś ... zrobiliśmy coś ... z twoją matką i kilkoma innymi osobami... coś niedobrego i strasznego. Chyba. Nie wiem. Trudno to wyjaśnić słowami - mówił powoli, starannie dobierając słowa.

- Mam nadzieję, że to nie jest żaden żart z twojej strony albo sposób na wy...- Urwała w pół słowa i nie dokończyła tego, co zamierzała powiedzieć:” sposób na wyciągnięcie pieniędzy”.
- To gdzie chcesz pójść porozmawiać? – Zapytała zamiast tego.

- Do mnie? Na Parkową?

- Nie - odpowiedziała szybko. - Gdzieś indziej. – „A więc nadal tam mieszkał.”

- Nie wiem gdzie? Znasz jakieś spokojne miejsce, bez ludzi? Ale takie, gdzie nie będziemy zwracać na siebie uwagi.

- Możemy się po prostu przejść?

- Po ulicy - wzdrygnął się - Możemy ... możemy ... spotkać ... nie. Nie! To zły pomysł, córciu. Zły.

- U mnie w domu będzie lepiej? - Wanda nie chciała tego proponować, ale skoro on robił takie problemy to rzuciła w akcie desperacji takim pomysłem.

- Dobrze. To chyba niedaleko, tak?

- Kawałek. Jak podjedziemy tramwajem to będzie szybciej.

- To dobrze. Jedźmy więc.

Kiedy wyszli z lokalu Wanda spojrzała na bibliotekę. Miała klucze do wewnętrznych drzwi a cieć pewnie wpuściłby ją do środka, ale głupi by było się tam pojawiać teraz po skończonym dniu pracy skoro miała dzisiaj wolne. Skierowała się szybko na przystanek.

W tramwaju ojciec milczał, ale poniekąd hałas zdezelowanego pojazdu nie ułatwiał konwersacji. Widać też było, że coś go mocno wystraszyło. W lokalu przyciemnione światło nie wydobyło całej prawdy o jego wyglądzie. Teraz Wanda mogła zobaczyć dokładnie w jak opłakanym stanie się znajdował.

Zaraz po przekroczeniu progu mieszkania Wandy Jaworski zatrzymał się, wzdrygnął, zbladł i szarpnął córkę za rękaw w tył, ku wyjściu.
- Znaleźli cię. Są tutaj. Czuję ich. Musimy stąd uciec! Szybko! Szybko!


- Co?! Kto taki? Przecież nikogo tu nie ma! – Pierwsze, co poczuła Wandzia to irytacja. to po to tutaj jechali żeby on teraz coś wymyślał.

- Są! - Ciągnął ją za rękaw na skraju paniki. - Są w twoim mieszkaniu. Szybko. Nim mnie poczują.

Wanda skrzywiła się, ale posłusznie zamknęła drzwi na klucz i zaczęła schodzić po schodach w dół klatki schodowej. Ojciec ponaglał ją zbiegając chwiejnie ze schodów nadal spanikowany.

- Jak tak to nie wiem gdzie moglibyśmy pójść. – Powiedziała gniewnie dziewczyna, kiedy opuścili już klatkę schodową.

- Jest tu jakaś restauracja w pobliżu? Mała? Tania?

Nie powiedziała, że przecież już siedzieli w takiej i nie chciał w niej rozmawiać. Zamiast tego stwierdziła:
- Coś się znajdzie.

Rzeczywiście niedaleko jej osiedla znaleźli małą, spokojną kawiarnię gdzie nie było prawie ruchu. Średnia wieku bywalców lokalu wskazywała, że był to ulubiony przybytek staruszków. Ojciec się uspokoił i zamówił dla siebie i córki po gorącej herbacie.

- Grozi ci śmiertelnie niebezpieczeństwo, Wandziu - powiedział w końcu, gdy upewnił się, że wszystko było w porządku, chociaż co jakiś czas rzucał naokoło niespokojnym spojrzeniem jakby spodziewając się ataku jakiegoś bardziej dziarskiego dziadunia. - Wysłałem ci list w tej sprawie. Nie wiem, kiedy dojdzie, ale musisz mnie wysłuchać, jak by niedorzecznie i szaleńczo nie brzmiało to, co powiem. Dobrze?

Takie zachowanie ojca, to było coś nowego. Normalnie Wanda nie wysłuchałaby go, ale przez rzeczy, które ostatnio działy się wokół niej nie miała prawa podejrzewać go o zmyślanie, chociaż zmęczyła ją ta cała ucieczka i krążenie po mieście.

- Mów proszę, co się dzieje i o co chodzi. Dlaczego nie chciałeś wejść do mojego mieszkania?

- Tam coś było - odpowiedział ojciec po chwili namysłu. - Coś złego. Czekało na twój powrót, córeczko. My ... zrobiliśmy kiedyś coś bardzo, bardzo złego... - Pochylił twarz, tak, że nie widziała jego oczu. - Niewiele pamiętam. Jakby ... jakby fałszywe wspomnienia nie pozwalały mi pamiętać. My... chyba kogoś zabiliśmy. Wiele lat temu. Jak jeszcze nie było cię na świecie. Dzieci.

Skrył twarz w dłoniach, jakby miał zamiar zapłakać, ale tego nie zrobił.

- A teraz, jestem tego absolutnie pewien, ktoś robi wam to samo. Mści się.

- Co to za nonsens? Jak mogliście kogoś zabić i tego nie pamiętać? - Powiedziała surowo - I jak, nie złapano was? Naprawdę, jeśli masz zamiar opowiadać takie bzdury to może lepiej sobie pójdę - wbrew własnym słowom nie ruszyła się z miejsca - Poza tym, dlaczego mielibyście coś takiego zrobić? No i kto to są ci:”my”? Ty i mama czy może ktoś jeszcze?

Spojrzał jej w oczy. Z żalem. Z paniką.

- To przypomina budzenie się ze złego snu. Niby nic nie robiłem, niby wszystko jest w porządku, ale wiem, jestem pewien, że Zenon Taterka, że właśnie on, namówił nas na coś strasznego. Że ...nas oszukał. Że mamy krew na rękach. Dlatego zacząłem pić, by zapomnieć. Bo wszyscy wokół, ci wszyscy, których twarze przypominałem sobie przez zasłonę z mgły, byli tam i .. niczego nie pamiętali. Ani stara Gawronowa, ani świętej pamięci Zieliński, ani twoja matka, ani ci świętojebliwi Bułkowie, ani sąsiedzi - rodzice tego kulawego chłopaka, nie pamiętam, jak im było. Byli tam też inni. Ludzie, których znał Partyzant. Tyle pamiętam. Tylko tyle. I ... krew. Drut kolczasty. Popatrz - odsłonił z trudem rękaw koszuli pokazując nieregularne, poszarpane blizny wokół ramienia. - To właśnie po tym drucie. Nigdy nie wiedziałem, gdzie i kiedy się skaleczyłem. My ... my zamordowaliśmy niewinne dzieci, Wandziu. Jestem tego pewien. Chociaż, nie wiem, jak, kiedy i gdzie. Jakbyśmy... jakbyśmy ... nie byli wtedy sobą. Jak ... no nie wiem ... Jakbyśmy wtedy byli pijani czy opętani. Nie wierzyłem w to, ale .... widzę teraz dziwne rzeczy. Straszne obrazy. We śnie. I nie tylko. I ty w nich jesteś. I grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Ktoś chce zrobić ci to, co my .. co ja ... zrobiliśmy tamtym dzieciom. Wiem to. Czuję. Musisz .... uciec.

- Ale ta... - Nie dokończyła tego słowa, ale też nie skomentowała, że blizna po drucie mogła powstać w innych okolicznościach, takich jak przewrócenie się na ogrodzenie po pijaku - Ale, po co Taterka miałby zmuszać was do czegoś takiego? Jeśli on był świr i psychopata i wprowadził w czyn swoje chore zamiary to, dlaczego miałby chcieć zmusić swoich sąsiadów do towarzyszenia mu w tym procederze? Nie rozumiem. I kto chciałby zrobić mi to samo, co wy tamtym dzieciom? Chciałby się zemścić na was? Znaczy, że musiałby wiedzieć, co wtedy zrobiliście.

- Ja nie wiem, Wandziu - ojciec odpowiedział zmęczonym głosem. - Czasami ta ... zbrodnia ... nie wydaje mi się prawdziwa. Jakby była złym snem. Innym razem mam takie wewnętrzne przekonanie, że ... to było prawdziwe. Teraz jednak ... wiesz ... widzę co się dzieje. Czytam gazety. Panią Czubę zabrało pogotowie, a syn nie żyje. Mąż Czuby też tam był. Tak sądzę. I Lwowski z Lwowską. A ich syna ktoś zabił. Boję się o ciebie, dziecko.

Ostatnie zdanie powiedział głosem prawdziwie ściśniętym ze wzruszenia i strachu.

- Boję się o ciebie, córeczko - powtórzył.

Wanda odwróciła głowę zawstydzona tym wyzwaniem. Poza tym to, co mówił teraz nie pokrywało się z jej własnymi wspomnieniami odnośnie jego uczuć do niej, kiedy jeszcze razem mieszkali.

- Mama jest w szpitalu - powiedziała chcąc przerwać tę niezręczną ciszę, jaka powstała po w słowach ojca.

- Co się stało? - Widocznie zmiana tematu pasowała i jemu.

- Jest na obserwacji na Oddziale Psychiatrycznym.

- Hahahaha - zaśmiał się nagle a potem szybko spoważniał. - Przepraszam, ale zawsze mi mówiła, że ja tam wyląduję. A co jej się stało? Jest nieco szurnięta, nie zaprzeczę, ale ... psychiatryk. No nie wiem. Chyba, że to po jej matce.

Wanda zmierzyła ojca surowym spojrzeniem.

- Z babcią było wszystko w porządku, a mama zobaczyła coś podczas burzy. Ktoś był u nas w mieszkaniu. Ja go nie widziałam, ale ona zaświeciła mu w twarz latarką i potem upadła i teraz nie reaguje na nic. Zamknęła się w sobie i nie można do niej dotrzeć.

Jaworski sposępniał.

- Ja też ... coś widziałem. W mroku. Podczas burzy - wyznał niechętnie.

- Co takiego widziałeś? - Zapytała z napięciem w głosie.

- Ludzi ze świńskimi łbami.

Wandzia przypomniała sobie moment w pubie, kiedy byli tam w trójkę, ona, Baśka i Grzesiu i tę brzydka gębę, która wynurzyła się ze ściany.

- Czego mieliby od ciebie chcieć?

- Nie wiem.

- A kto w takim razie był w moim mieszkaniu?

- Coś wyczułem. Ktoś tam był. Jestem pewien.

- Ale kto? – Naciskała. - Ludzi ze świńskimi łbami czy ktoś inny?

- Nie wiem. Tam było coś złego. Czekało na ciebie. Tak myślę.

- A słyszałeś kiedykolwiek od mamy coś o ojcu Karolu Majorze albo bracie Jakubie Białym? Albo może ich znasz lub znałeś? – Postanowiła spróbować od tej strony skoro o świniogębych ojciec już nie zamierzał nic więcej mówić.

- Karol to ksiądz, dawny przyjaciel matki a tego Jakuba to ledwie znam. Twoja matka skorzystała z jego pomocy jak byłaś mała.

- Z jakiego rodzaju pomocy?

- Kościelnej.

- Ja po wypadku mamy znalazłam jej korespondencje z tym ojcem Karolem. Wiem, że nie powinnam, ale ją przeczytałam. – Postanowiła się przyznać, bo inaczej nie mogłaby zadać pytania, które nie dawało jej spokoju - W tych listach – urwała – Z tych listów dowiedziałam się, że podobno poddano mnie egzorcyzmom jak miałam dwa lata i po tym wszystkim w stanie ciężkim wylądowałam w szpitalu. Czy to prawda? Nie mogę teraz spytać o to mamy, ale mogę ciebie. Tak właśnie było?

Ojciec spojrzał na nią zaskoczony i przejęty.

- O egzorcyzmach nic nie wiem. Matka uważała, że potrzebujesz pomocy, bo dziwnie się zachowywałaś. Nie było wtedy dobrej dyskretnej pomocy – zawahał się jakby szukał słowa - specjalisty, więc matka umyśliła sobie, że ksiądz pomoże. Bzdura. Strasznie się z twoją matką pokłóciłem po tym jak wróciłem z pracy i okazało się, że ty leżysz w szpitalu. Ten klecha o mały włos cię nie utopił. Matka nagadała jakiś durnot milicji a zresztą wtedy nikt specjalnie nie przejmował się dziećmi. Od ciebie pierwszy raz słyszę, że to były egzorcyzmy.

- Też uważałeś, że się dziwnie wtedy zachowywałam czy to były tylko spostrzeżenia mamy?

- Ja wtedy dużo pracowałem a te twoje dziwne przypadki – powiedział z sarkazmem i gniewem zdarzały się zazwyczaj, kiedy mnie nie było w domu. Nigdy przy mnie czy przy sąsiadach. Zawsze byłaś tylko ty i matka.

- Czyli mama mogła to sobie wszystko wymyślać? – Zapytała ostrożnie.

- Kto ją tam wie.

- Ale ci księża jej uwierzyli.

- Wygląda na to, że tak.

Wanda westchnęła ciężko. Rodzinne sekrety ujrzały dzienne światło i wcale jej się nie podobało, że ojciec, który w jej mniemaniu był wcześniej tym „złym” zaczynał wyglądać teraz lepiej niż jej własna matka, która wprawdzie zawsze mieszała się w sprawy własnej córki, ale też zawsze o nią dbała. Teraz okazywało się, że jednak nie zawsze. Wandzia miała mętlik w głowie. Potrzebowała spokoju żeby to wszystko przemyśleć. Ojciec uparł się żeby odprowadzić ją na przystanek. Z ulgą przyjął do wiadomości, że jego córka nie miała zamiaru nocować w domu. Na szczęście nie zaproponował, aby przenocowała u niego. Chyba rozumiał. Zapisał sobie numer do domu przyjaciółki Wandzi gdzie dziewczyna pomieszkiwała i nie nalegał na to żeby odprowadzić ją pod same drzwi. Nalegał za to żeby Wanda opuściła Miasto. Zadeklarował też, że ochroni swoje dzieci przed tym, co na nich czyhało. Oczywiście nie miał pojęcia, w jaki sposób, ale chciał pomóc. Tylko, że u niego na deklaracjach zazwyczaj się kończyło. Wandzia nie rozumiała przyczyn tej nagłej zmiany, ale szczerze mówiąc obecnie w ogóle nie za wiele rozumiała.

Wysiadła przystanek wcześniej, bo chciała jeszcze zrobić zakupy, a w okolicy był dłużej czynny sklep i kiedy zobaczyła obok niego budkę telefoniczną przyszła jej do głowy inna myśl. Jeśli się dobrze orientowała to hotel „Piast” nadal funkcjonował. Może powinna sprawdzić to miejsce od razu. Jeśli jej własny ojciec się o nią martwił to sprawa naprawdę była poważna. Wanda wolałaby jednak nie jeździć teraz po Mieście po ciemku sama. Postanowiła poprosić kogoś o pomoc. Nawet, jeśli to była jedna z jej urojonych osobowości.

Armiel 02-09-2012 22:21


TERESA BUŁKA - CICHA


Taksówkarz czekał pod blokiem, aż obie zejdą na dół. Ściemniło się i zaczęło padać. Typowa listopadowa aura powróciła nad Miasto. A może tutaj zawsze padło. Teresa już nie potrafiła zdecydować.

Pogadały w taksówce, a starsza z sióstr nie mogła pozbyć się wrażenia, ze taksówkarz przygląda się jej dość natarczywie, kiedy tylko nadarzyła się okazja. W końcu nie wytrzymała i podzieliła się ze swoją obserwacją z młodszą siostrą.

- Panie Jędruś, pan zajmie się drogą, co? – żartobliwym tonem przywołała do porządku kierowcę siostra.

- A bo, pomyślałem, że to nowa w pani fachu.

- Panie Jędruś – Marcelina powiedziała to tonem ostrym, jak potłuczona szklanka. – To moja siostra.

Do Teresy dotarło, co ma na myśli taksiarz. Dalszą drogę do szpitala przebyły w milczeniu.

* * *

- Teresko – Marcysia powróciła do incydentu z taksówki już na szpitalnym, przytłaczającym korytarzu. – Proszę cię, nie wracajmy do tego. Dobrze?

Teresa zatrzymała się. Spojrzała w oczy siostry. Smutne, ponure prawie, jakby przedwcześnie dojrzałe. Czy to łzy zebrały się w kącikach oczu? Czy to strach? A może wstyd. Ten ludzki, kobiecy wstyd przed siostrą, która teraz miała pewność. Że to nie tylko jeden kochanek. Że to coś więcej. Coś dużo więcej.

Słowa nie przeszły przez usta.

- Chodźmy.

* * *

Lekarz miał młodą twarz, ale zmęczone i starsze oczy. Nazywał się Jagodziński i nim wpuścił je na oddział kazał ubrać się w fartuchy gości.

- Trzy minuty. Pojedynczo.

A więc żył! Żył! To jedno wystarczyło, by Teresa nagle poczuła jakiś taki nieopisany przypływ duchowych sił.

- Ja pierwsza, dobrze? – poprosiła Marcelina.

A potem oczy zwęziły się jej w szparki.

- Ojciec – mruknęła biorąc siostrę pod ramię.

Razem jakoś łatwiej było im stawić mu czoła.



HIERONIM BUŁKA


Spał. Budził się. Na przemian.

Czy też raczej – tracił przytomność i odzyskiwał ją. Na przemian.

Jawa i sen mieszały się w jego świadomości w jakiś trudny do zidentyfikowania melanż. Gdzie zaczynał się sen? Gdzie kończył? Teraz, leżąc w szpitalnym łóżku, surrealizm i kruchość życia docierała do Hieronima z czystą, niespotykaną klarownością. Jak nigdy wcześniej.

Kiedy otworzył oczy ponownie zobaczył ją obok siebie. Na szpitalnym krzesełku. Zmęczoną, z zaczerwienionymi od płaczu oczami, z udręczoną, ściągniętą troskami twarzą.

- Cześć ... siora – wyszeptał cichym głosem.

Żył. I tylko to się liczyło.



BARBARA ZIELIŃSKA


Oszukać personel nie było trudno i teraz Basia siedziała obok chłopaka, którego poznała zaledwie kilkadziesiąt godzin temu i przyglądała się jego twarzy. Tak nieruchomej. Prawie jak martwej.

Aparatura medyczna wydawała z siebie różnorakie odgłosy, które szybko stały się dla Basi melodią życia. Bo wiedziała, że tylko te właśnie urządzenia trzymają te bezwładne, pogrążone w śpiączce ciało, po tej stronie. Gdyby je zniszczyć, odłączyć zapewne Artur Wiadomski przestałby istnieć.

Życie. Jedynie iskierka w ciemnościach wielkiej tajemnicy, jaką było zarówno ono, jak i to, co czekało na człowieka po śmierci. Życie i śmierć. Tańczące w tym samym tańcu, lecz do zupełnie innych zdawałoby się melodii.
Aparatura wydawał dźwięki. A Basia patrzyła.

I wtedy go zobaczyła. Stał tam, w rogu tej małej sali sypialnej. Poznała go od razu. Mężczyzna z pociągu.

- Ostrzegłem cię – mężczyzna odezwał się, kiedy tylko zauważył, że Zielińska na niego patrzy, – że możesz być następna.

Poderwała się z krzesła, wywracając je z hukiem. Chciała krzyczeć, lecz ze ściśniętego strachem gardła nie wyrwało się nic, poza cichym, jękliwym dźwiękiem.

Jednym ruchem, tak szybkim, że wręcz nieprawdopodobnie nieludzkim, mężczyzna znalazł się przy głowie pogrążonego w śpiączce Artura.

- Ceną jest wasze życie – wyszeptał z twarzą spokojną, jak oblicze manekina.

Basia cofnęła się trafiając plecami o ścianę.

- Gaszone jedno po drugim – mówił nieznajomy a jego głos i postura działała na nią, jak odurzający środek. Nie była w stanie racjonalnie myśleć.

- Nieważne, kto trzyma nóż - kontynuowała monolog nieznajomy. - Nieważne, czyja ręka zada śmiertelny cios. Koniec zawsze będzie ten sam.

Dłoń nieznajomego spoczęła na czole Artura. Jak pomocna ręka lekarza badająca gorączkę pacjenta.

- Możesz żałować, że nie powiedziałaś jakiś słów. Nie wyznałaś uczuć. Nie przeprosiłaś się z kimś, z kim pokłóciłaś się o coś trywialnego lub błahego.

Dłoń mężczyzny pogładziła czoło młodego Wiadomskiego.

- Takich paktów nie da się zerwać. Nie da się złamać. Koniec jest zawsze taki sam. Taki sam.

Artur wrzasnął przeraźliwie. Krzyk wyrwał się z nieprzytomnych ust pogrążonego w śpiączce chłopaka tak niespodziewanie, że i Basia krzyknęła zdjęta autentyczną grozą.

- Taki sam.

Krzyk Artura ucichł.

- Teraz faktycznie ty możesz być następna, Dziecię Hioba – powiedział nieznajomy, wpatrując się swoim nieruchomym, wężowym wzrokiem w Basię.

Teraz krzyczała jedynie Basia. Leżała na podłodze, obok przewróconego krzesła. Przez drzwi wbiegali jacyś ludzie. Też coś krzyczeli.

- Co ty tutaj robisz? – zapytała Basię jakaś kobieta w lekarskim fartuchu.

- Mamy zatrzymanie akcji serca, pani doktor.

Jak przez mgłę widziała, jak personel próbuje reanimować Artura. Jak walczy o młodego człowieka, który tak bardzo musiał bać się lub nienawidzić swojego życia, ze postanowił je sobie odebrać.

- Jeszcze raz!

- To na nic – powiedział po dłuższej chwili jeden z lekarzy. – Zapiszcie. Zgon nastąpił dzisiaj o godzinie – zerknął na zegarek – dziewiętnastej czterdzieści siedem.

Basia zamknęła oczy. Niechciana łza popłynęła jej po policzku.





WANDA JAWORSKA


Wanda wysiadła przystanek wcześniej i z budki telefonicznej próbowała złapać któreś z przyjaciół z dzieciństwa.

W mieszkaniu Teresy odebrała jej teściowa i powiedziała, ze nie wiem gdzie jest Teresa, nie wie, kiedy ta wróci i że nic, a nic jej to nie obchodzi. Telefon u Gawrona milczał, jakby linia była odcięta. Telefonu do Basi i Hirka nie miała, a pod numerem Grzesia nikt nie odbierał.

Podjęła decyzję i wróciła na przystanek, gdzie złapała autobus w stronę hotelu „Piast”, który był położony w centrum Miasta.

Zanim dojechała na miejsce, zrobiło się już ciemno i na domiar złego zaczął padać deszcz, ale teraz Wanda nie zamierzała zrezygnować.
Hotel „Piast” widać było już z daleka dzięki czerwonemu neonowi.



„Piast” zajmował narożną część starej, secesyjnej kamienicy, których w Mieście było sporo. Z tego, co Wanda się orientowała przybytek ten nie cieszył się dobrą sławą. Związane z nim były jakieś szemrane opowieści o półświatku, zabawach cinkciarzy, pań lekkich obyczajów i generalnie miastowego półświatka. Ale opowieści te nie były takie, by miała bać się tego miejsca. Na dole była nawet jakaś restauracja z dancingiem.
Przed hotelem stało kilka samochodów, gdzieś niedaleko przejechał z łoskotem tramwaj, a kiedy Wanda weszła do środka powitała ją drewniana boazeria, szczypiący w oczy dym p[papierosowy i krzywe spojrzenie pani szatniarki. Kobiety mocno już posuniętej w latach, tęgiej, wymalowanej i z wielką, tlenioną koafiurą z lat osiemdziesiątych na głowie.

Szatnia pełniła chyba również funkcję recepcji. Pokoje zapewne znajdowały się na piętrach i można do nich było się dostać schodami, a na dole znajdowała się restauracja, w której najwyraźniej zaczynała się jakaś hałaśliwa i suto zakrapiana alkoholem potańcówka.

- Tak, złotko – kobieta zwróciła się do Wandzi. – Zgubiłaś się, czy jak?




GRZEGORZ WICHROWICZ, PATRYK GAWRON



Opuścili mieszkanie Grześka jeden po drugim. Najpierw na miejsce miał podjechać Patryk, potem – do półgodziny później – Grzesiek. Tak też zarobili.

Grota Goeringa. Miejsce w podmiejskiej dzielnicy Miasta. Położone niespełna kilometr w głąb Puszczy Buczynowej. Kiedyś, „za Niemca”, była to ponoć główna kwatera tej nazistowskiej szychy. Od pół roku jednak grotę przerobiono na lokal. Znalazł się jakiś inwestor. Znalazły pieniądze. I tak powstała restauracja „Grota”. Dość specyficzne miejsce. Gdzie panie lekkich obyczajów bez trudu mogły złapać „dewizowca”, a las i krzaki dookoła sprzyjały namiętnym, często płatnym igraszkom, par płci obojga.

Do „Groty” zjeżdżało się z głównej drogi i jechało przez las prostą, wyłożoną płytami betonowymi drogą przy której świeciły się nieliczne latarnie. Za to sama grota była jasno oświetlona. Kiedy Grzesiek zajechał na miejsce, było wpół do ósmej wieczorem. W puszczy podniosła się lekka mgła dodając ponurej atmosferze ciemnemu, wilgotnemu lasowi. Jako mieszczuchy zarówno Wichrowicz jak i Gawron nie przepadali za lasami. Szczególnie nocą. Szczególnie przy knajpach takich, jak „Grota”. Ale nie mieli wyjścia.

Przed „Grotą” stały tylko dwa samochody. Ciemne, mokre od zimnego, listopadowego deszczu, który znów zaczął padać jakiś kwadrans temu przybierając na sile.

Patryk Gawron przybył na miejsce pierwszy. Z mieszaniną niepokoju i podniecenia otworzył drzwi, by „wmieszać się w tłum”. Grzesiek miał przyjechać chwilę po nim.

Z zewnątrz „Grota” przypominała stos rzuconych na siebie, płaskich głazów, ale po przekroczeniu drewnianych drzwi gość wchodził do zupełnie innego świata. Świata dekadenckiego, zepsutego Zachodu, który jeszcze przed kilkoma laty był jedynie mrzonką walczącego o oddech wolności Polaka.

Lśniące drewno, lustra za barem wypełnionym markowymi trunkami, nastrojowa muzyka, miękkie obicia w lożach. Tym bardziej onieśmielały, kiedy człowiek przypominał sobie, że zaledwie kilka godzin emu lepił się do podłogi w „Lady Luck”.

Gości było niewielu. W środku tygodnia o tej porze roku to było normalne, ale Patryk liczył na to, że jeszcze ta dziura zapełni się ludźmi. Na razie było ich zaledwie pięcioro, nie licząc barmanki – atrakcyjnej, dość młodej blondynki – i ochroniarza o posturze zapaśnika i znudzonej minie buldoga. To tyle, jeśli idzie o wmieszanie się w tłum. Kiedy Patryk wszedł, wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Dwie kobiety i trzech mężczyzn. Wszyscy w średnim wieku. Mężczyźni podtatusiali. Kobiety, atrakcyjne i „zrobione”. Pewnie prostytutki. Patryk pasował do tego towarzystwa, jak gówno do konfitury. Niby kolor ten sam, ale jakoś tak zwraca uwagę.

Nieco niepewnie podszedł do baru, zamówił jakiś lekki alkohol orientując się, że ceny tutaj przerastają nawet te najdroższych, znanych mu lokalach i grzecznie zajął jedno z licznych, wolnych miejsc. Umoczył usta w zamówionym picu i raz jeszcze spojrzał na gości. Posiedział dłuższą chwilkę, aż oczekiwanie na nadejście Grześka przerwała mu jakaś kobieta.

- Mnie szukasz – jedna z pań do towarzystwa, ubrana „z klasą” dosiadła się do jego stolika wyciągając papierosa do przypalenia.

Kurde. Nie czekała na Grześka. Tego nie przewidzieli.

- Ty jesteś … Piotr – uśmiechnęła się, samymi ustami. – Prawda?

Założyła to błędnie. Ale chyba nie potrzebowała potwierdzenia.

- Idziemy? – zaproponowała kuszącym głosem. – Tutaj, niedaleko.

Nim Patryk zdążył odpowiedzieć, drzwi do Groty otworzyły się i do środka wszedł Grzesiek.

Harard 10-09-2012 20:09

Bolało. Nie mógł uciec z tego szpitalnego łóżka, choć jedynie tego pragnął. Wydobyć się z tego kręgu mar i omamów. Przyłożył znowu rękę do owiniętego opatrunkami brzucha, bo kolejny koszmar skończył się krzykiem i próbą poderwania z łóżka. Rozglądał się, po raz setny po małej salce, szukając czy znowu nie zobaczy jakiejś maszkary, spojrzał z przestrachem na drzwi, może znowu otworzą się i wyleje się z nich kolejny koszmar. Wolniewicz... Co o mu chodziło, Milczanowskiemu? Kogo miał zdradzić, CO ukryli, strażnikiem czego był „Wolny”? Pyta Milczanowskiego przecież, ale nie uzyskał odpowiedzi... za bardzo się bał. Oczekiwanie na kolejne fale bólu za wielkie odcisnęły na nim piętno. Ta osoba i ta rzecz, Wolniewicz jako Strażnik, to miało jakieś znaczenie? Dla nich, dla niego, Tereski i reszty przyjaciół? Czy to po prostu element koszmaru bez znaczenia, który miał go dręczyć. Pretekst do połamania palców, bicia, straszenia torturami siostry... Mówił o niej Klara, to ma jakieś znaczenie?

Przerwać krąg, dziewięć i pięć, orzeł w koronie... Voivorodina, ci drudzy którzy ugodzili go nożem... Mężczyzna z którym rozmawiał... a może wydawało mu się że rozmawiał. Potworna istota oplatająca ojca, wnikająca w niego, tworząca jakiś wspólny system nerwowy w przerażającej symbiozie. Rozum prawnika, człowieka z natury rzeczy twardo stąpającego po ziemi nie przetwarzał tego. Nie umiał zaszufladkować, poukładać sobie wszystkiego w jakimś porządku. Widział te maszkary, co do tego nie miał wątpliwości, więc może zwariował po prostu? Nie... to by było za proste. Wygodne. Położyć się i czekać aż leki zaczną działać.

- Panie doktorze? To jest jedna rana czy kilka? – próbował ciągle zrozumieć. Milczanowskiego głos w kukle, które wbiła mu nóż? Chyba tak sporo rana jest jedna. To nie ci skini ze świńskimi mordami, którzy pokłuli go w świecie z przyszłości.
- Jedna. Miał pan wiele szczęścia. Skoro się pan wybudził, to można powiedzieć że najgorsze jest za panem, ale nie prędko pan stąd wyjdzie. Rana drążąca jamy brzusznej, ryzyko infekcji przy urazie wielonarządowym jest zbyt wielkie. Przy perforacji jelita i otrzewnej ma pan szczęście że...
- W ogóle się obudziłem. – Taaak, czy to takie wielkie szczęście to się okaże. – Kiedy będę mógł wyjść na własne żądanie?
- Panie Bułka, strasznie panu spieszno na tamten świat. Minimum przez tydzień nigdzie się pan stąd nie ruszy.

***

W progu stanęła Marcysia. Zapłakana, z drżącymi rękami, przysunęła sobie fotel i ostrożnie objęła go, a Hirek cały czas czekał aż coś... wybuchnie. Pojawi się wokół niej, rozwieje się w siwy dym, zacznie zgrzytać łańcuchami...
Marcysia pociągała nosek i próbowała się uśmiechać. Hirek zaś w końcu odzyskał zdolność mówienia.
- Żyję, tak żyję, siostra. Będzie dobrze nic się nie martw...
- Tereska... mówiła, że... - próbowała coś wyksztusić ale płacz wciskał słowa do gardła.
- Nic nie mów. Już dobrze. - Pogładził jej rękę. - Lekarze mówią że wyjdę z tego. Że najgorsze już za mną. Nie martw się, siostra. - uśmiechnął się lekko.
- Ale jak to się stało, kto cie napadł?
- Nie wiem, ale to nie ważne... - powiedział z wysiłkiem. Nie chciał jej w to plątać, mieszać w rzeczy które ciągnęły go w dół jak kotwica u szyi. - Ważne że im się nie udało.

Posiedziała trochę wypytywała kiedy wyjdzie, czy mu coś nie potrzeba, a on uśmiechał się i upewniał ją że wszystko jest dobrze. Uspokoił ją chyba trochę, przynajmniej na tyle, e kiedy do salki weszła piguła i wymownym gestem pokazała na zegar na ścianie, Marcysia już nie płakała i wyszła uściskawszy go jakby z obawą że może go połamać.

***

Teresa mało nie wyrżnęła o próg szpitalnej sali w tych parszywych szczudłach, które niektórzy nazywają butami. Przez ułamek chwili walczyła o równowagę i tylko cudem nie złapała się o wieszak z kroplówką.

Hirek spojrzał na twarz Tereski. Ulga po przebywaniu w świecie gdzie odebrała sobie życie uderzył w niego jak taranem. Jednak coś było nie tak... Wyglądała jakoś inaczej. Obcisła, czerwona sukienka i szpilki w których obcasy miały dobre 10 centymetrów. Znowu przeglądnął pokój, szukając czegoś co istniało równolegle, obok, za nieszczelną zasłoną. Wyciągnął rękę i złapał jej dłoń. Materialna, nie rozwiała się jak dym. Zamrugał, nie znikała.
- Tereska? To ty?
- Pewnie, że ja. A spodziewałeś się miss Górnego Śląska? - Bułka wyszczerzyła się radośnie przysuwając sobie taboret. Jak tylko udało jej się usiąść w choć częściowo skromnej pozie ujęła dłoń brata i przycisnęła do swoich ust.
- Cześć mały, mam nadzieję, że czujesz się lepiej niż wyglądasz - oczy zaszły wilgocią ale opanowała odruchy własnego ciała. Musi być twarda jak pierniczki babci Heni. Nie do ruszenia.

- Cześć. - Hirek cofnął czyn prędzej rękę. - Żyję i czuję się coraz lepiej.
Nie przestawał się jej przyglądać badawczo. Tereska zwykle preferowała spódnice w stylu habitowym i bluzki w których wyglądała jak grzeczna przedszkolanka. No ale oprócz mroczków które latały mu przed oczami pół na pół z radości że zobaczył siostry i zmęczenia nic nie wskazywało że jakiś sukub wlazł w nią i zamienił w demona seksu.
- Hmm... - wyszczerzył się wrednie. - Jak liczyłaś na bogaty spadek po mnie i kupiłaś awansem kieckę to możesz się rozczarować, siostra...
Wplotła palce we włosy brata i zaczęła go głaskać po głowie. Dość natrętnie ale nie mogła się powstrzymać.
- Hirek, kto? Mamy tylko parę minut więc nie owijaj. Kto ci to zrobił.
- Nie wiem... - odpowiedział zgodnie z prawdą, ale przed nią nie zamierzał kryć swoich domysłów. Siedzieli przecież w tym razem. Nóż mi wbił chyba jakiś zwykły żul. Tyle... że zanim upadłem... Tereska ja słyszałem Milczanowskiego, tego policjanta. On mówił że to za to że się mieszam do nie swoich spraw czy coś. Nie sądzę żeby mu chodziło o Antka, tylko o te zwidy, no to co na nas poluje.
Spojrzał na nią.
- Właśnie co z chłopakiem? Ja pisałem ci właśnie pozew i pisma w Miejscu i miałem już iść, kiedy - dotknął zabandażowanego brzucha palcem.
- Antka nie ma - potrząsnęła głową. - Wanda Cicha go zabrała, nawet Paweł nie wie dokąd.
- Jak to zabrała? - Hirek ściągnął brwi. Przecież ta stara kurwa nie ma żadnego prawa tego zrobić... Ciągle jeszcze patrzył na tą sprawę przez znajome mu poletko przepisów i kruczków prawnych. - Po co go zabrała? Myślisz że to ma jakiś związek z tym... co widzieliśmy w tym cholernym wspólnym śnie?
- Ona... - Bułka spuściła wzrok. - Hirek, pamiętasz jak byłam mała i łaziłam we śnie? Kiedyś ojciec znalazł mnie nad ranem w nocnej koszuli trzy przecznice od Węgielnej. Oni mówią, że znów lunatykuje. Że stałam z nożem nad śpiącym Antkiem. Że on się mnie boi.

- Ale przecież... -zaczął ale na wspomnienie maszkary oplatającej ojca zaraz zaczął przyglądać się Teresce, czy czasem jej też coś nie... kontroluje? Nawet nie umiał tego nazwać.
Zagryzł paznokieć ze zdenerwowania, nieporadnie próbował podnieść się na łokciach.
- Oni próbują przejąć nad nami kontrolę, wywrzeć wpływ. Widziałem, musisz mi uwierzyć - dodał szybko. - Widziałem jak ojca coś... trzyma. Jak marionetkę. Oplata. Sączy w niego jakiś jad, tak że religia i ta jego pobożność aż do przesady zdaje się przysłaniać mu resztę wolnej woli... Nie patrz tak na mnie, ja to na prawdę widziałem.
- Ale ja ci wierzę. Dwa dni temu byliśmy u ciebie w szpitalu z Gawronem. Ciebie też coś trzymało... Jakiś - zawahała się szukając słowa - robak. A ojciec powiedział mi, że nie żyjesz. Wyobrażasz sobie? Ożłopałam się wódą i... głupie rzeczy mi po głowie z rozpaczy chodziły. Brat... musimy cię stąd zabrać.

Znajoma piguła/cerber weszła po pięciu minutach i znowu z grobową miną dała znać że pora się żegnać.
- Tereska. Im właśnie o to chodzi! - wyszeptał nachylając się i krzywiąc z bólu. - Byśmy cierpieli, by jak najwięcej nam dokopać. Ich są dwie grupy. Zakon Voivorodina i jeszcze inni. I facet który ze mną rozmawiał...
- Kończymy... No. Proszę przyjść jutro. Może doktor pozwolą porozmawiać. Pacjent musi teraz odpocząć.
- Ale... Pamiętaj Tereska! Nie zrób nic głupiego! Zapytaj o moje bety, teczkę z papierami. Tam masz pisma odnośnie Antka.
Opadł na poduszkę osłabiony. Siostra odwróciła się jeszcze i pokiwała głową, po czym zamknęły się drzwi a Hirek odpłynął w kolejny koszmar.

kanna 11-09-2012 11:25

Basia podeszła do nieruchomego ciała Artura i delikatnie dotknęła jego ręki.

Gardło miała tak ściśnięte, że nie mogła wydobyć głosu. Łzy ściekały jej po policzkach. To dziwne, ale teraz, teraz po... po śmierci wyglądał dużo lepiej - jeśli można tak powiedzieć – nawet nie lepiej, po prostu spokojniej. Na jego twarzy nie było już tego nerwowego napięcia, strachu, nawet ślady niewyspania zniknęły. I przez moment, jedną krótką chwilę, Basia poczuła nieodpartą pokusę, żeby do niego dołączyć. Zapomnieć. Nie czuć. Nie bać się. Pragnienie było tak silne, że aż sprawiało jej ból. Opcja wydawała się jej tak prosta. Tak skuteczna. Wszystko się rozwiąże. Skończy. „Przez krew przerwiesz łańcuch” wskoczyły jej do głowy usłyszane wcześniej słowa. Wróciło wspomnienie kuchni.. gdyby wtedy wujek nie wszedł, ona też miała by to już wszystko a sobą.

Ogarnął ją spokój. Świadomość, że nie jest w sytuacji bez wyjścia, że ma opcje – choćby ostateczną, ale ma – dodawała jej sił. Basia najbardziej bała się bezradności. Braku możliwości działania.

Odsunęła grzywkę z czoła chłopaka.
- Mam nadzieję, że teraz się już nie boisz. I że spotkałeś mamę i siostrę - powiedziała cicho.- Ja... do zobaczenia, Artur.

Odwróciła się do pielęgniarki z OIOMu. Miała jeszcze coś do zrobienia. Zanim. Coś do zrobienia, zanim. Nie może pozwolić, żeby temu sukinsynowi uszło to na sucho.
- Widziała go siostra? - zapytała - Tego mężczyznę, co tu wchodził?
- Którego? Lekarza? Pielęgniarza?
- Nie... wcześniej, zanim Artur krzyczał. Wszedł tu i dotknął jego czoła... Widziała siostra? - powtórzyła pytanie, ostrzej, napięcie wróciło, głos jej drżał - On go zabił! Gdzie poszedł?

Pielęgniarka spojrzała na nią z odrobiną przestrachu i zawodowej ciekawości.
- Nikogo tutaj nie było ... dziecko - dodała po chwili wahania, jakby tym słowem próbując zbudować swój zawodowy profesjonalizm w oczach Barbary, mimo że miała góra dziesięć może dwanaście lat więcej od Zielińskiej.
- Tylko ty i twój chłopak. Może lepiej będzie, jak wyjdziesz z tej sali, co? Zapytała z troską w głosie.

Baśka potrząsnęła głową, nie godząc się z tym, co usłyszała. Albo ta pielęgniarka ja oszukuje, albo znów mam omamy.. ale przecież wie, co widziała. I wie, ze mężczyzna jest realny. Duchy nie wsuwają ludziom kartek do płaszcza.
- Nie, na pewno był widziałam... zaraz przed tym, jak Artur krzyczał. Słyszała siostra, prawda? - w jej głosie narastało nerwowe zaaferowanie - Może siostra wychodziła? Ja wiem, że nie wolno, nam procedury, ale przecież nie powiem... proszę się nie bać - mówiła coraz szybciej i szybciej - ma siostra kartkę? Pamiętam jego twarz, narysuję... rozpozna go siostra, prawda? Rozpozna?
- Dam ci coś na uspokojenie, dobrze - sztuczny uśmiech pojawił się na twarzy pielęgniarki. - Nikogo tutaj nie było. Poza nami.

- Nie, nie... zaraz...- Baska wyciągnęła jakiś skrawek papieru z kurtki brata i krótkimi, urywanymi ruchami zaczęła szkicować twarz mężczyzny z pociągu. Palce były dziwnie sztywne, nie słuchały jej, czasem przycisnęła za mocno i papier przerwał się, inne kreski były ledwie widoczne. Jednak udało się jej uchwycić podobieństwo. Podsunęła porter pielęgniarce - Rozpoznaje siostra?

Dziewczyna czekała cierpliwie, aż Basia skończy. Potem spojrzała i pokręciła głową.
- Nie znam.
W jej głosie pojawiło się coś na kształt zainteresowania i troski.
- Ale mogę pokazać rysunek personelowi. Zobaczymy. Może ktoś widział tego człowieka. Co pani na to?
Zabrzmiało to odrobinę jak wymówka.
- Ale teraz musi pani opuścić pokój. Ciało trzeba przewieźć do kostnicy. Sprzątnąć salę.
Pielęgniarka starała się to przekazać możliwie łagodnym tonem.

-Bardzo proszę...- dziewczyna dała pielęgniarce portret - Jakie ciało? - zapytała zdziwiona. W sali nie było nikogo poza Arturem - Gdzie jego ojciec? Muszę go też zapytać...- wyjęła pielęgniarce kartkę z dłoni - Nie, nie, proszę zatrzymać - oddala z powrotem. Ręce się jej trzęsły - proszę pokazać innym, ja narysuję znowu. Poczekam tu na ojca - podniosła przewrócone, pewnie przez lekarzy, krzesło i usiadła obok Artura.- Może siostra iść, ja tu dopilnuje wszystkiego. Znam się, to respirator - wskazała na milczące urządzenie - mam uprawnienia, kończyłam medyka. Może siostra spokojnie iść.

Pielęgniarka rzuciła szybkie spojrzenie na dziewczynę i wyszła.

- Poczekaj sekundę – Basia pogładziła czułym gestem nagie ramię chłopka – zaraz wracam.
Przeszła do dyżurki pielęgniarskiej i szybko zlustrowała ją wzrokiem. Znała wyposażenie takich salek. Wysoka, przeszklona szafka z lekami umieszczona była na środku pustej ściany. Podeszła i pociągnęła za uchwyt.

Zamknięte.

Mogła się tego spodziewać. Pozostawienie otwartej szafki było postrzegane jako jedno z najcięższych zaniedbań. Czasem miała wrażenie, że łatwiej się wytłumaczyć z podania pacjentowi niewłaściwego leku, niż zostawienia niezamkniętej szafki…

Westchnęła rozczarowana i wróciła do salki, gdzie leżał Artur. Oparła się ciężko o łóżko, energia z niej zeszła, jakby wyprawa do dyżurki w znaczący sposób nadwyrężyła jej siły. Czuła się jak po wejściu na Kasprowy bez zaprawy. Potarła czoło i zobaczyła, ze jest całe pokryte zimnym potem. Serce waliło jej jak oszalałe.

Poszukała wzrokiem krzesła, kolana się pod nią uginały, i wtedy zobaczyła wśród porzuconych obok, zużytych fiolek jedną nie napoczętą. Poniosła ja i przeczytała napis na nalepce ADRENALINI 0,1%. Wsunęła fiolkę do kieszeni kurtki i usiadł ciężko na krześle.
- Wszytko będzie dobrze, Artur – powiedziała do chłopka – Wszystko będzie dobrze.
Chwilę potem pielęgniarka wróciła w asyście lekarza oraz dwóch innych pielęgniarzy.

- Proszę pani - powiedział lekarz łagodnym tonem. - Powinna się pani położyć. Odpocząć. Straciła pani sporo krwi. Wcześniej.
- Oczywiście - Basia uśmiechnęła się, z trudem - ale świetnie się czuję, a przed wszystkim ordynator pozwolił mi tu pobyć. Czy ojciec Artura przyjechał? Czy widzieli panowie tego mężczyznę z kartki? - zapytała. - Pokazała im siostra, prawda?
- Nie wiedzieliśmy - pielęgniarze odpowiedzieli zgodnie. Doktor nic nie odpowiedział.
- Czy ojciec Artura przyjechał? - powtórzyła.
- Niedawno opuścił szpital. Z tego co wiem, dzwoniono na domowy, ale jeszcze mógł nie dojechać.
- Poczekam. Artur nie powinien być sam.
- Musi pani się położyć - lekarz postanowił wtrącić się do rozmowy. - W pani stanie dalsze pozostawanie w takim napięciu emocjonalnym może być niebezpieczne.
Dał znak pielęgniarzom, a ci zbliżyli się do Basi.
- Ordynator pozwolił mi tu być - powtórzyła, patrząc na lekarza niewidzącym wzrokiem - Pozwolił. Muszę się z nim spotkać. I z panem Wiadomskiem. Ktoś tu był. - zogniskowała wzrok na lekarzu - Chciał.. chciał go skrzywdzić. Widziałam. Zrobiłam portret.
- Wiem - lekarz mówił łagodnym, smutnym tonem. - Wiem, panienko.
Nawet nie wiedziała, kiedy znalazł się przy niej i on i pielęgniarz. Ani kiedy w rękach lekarza pojawiła się strzykawka.
- Dam ci coś na uspokojenie - kontynuował tym samym tonem łagodnej perswazji. - To naprawdę ci pomoże. Nie opieraj się, proszę.

Zdziwiła się. To dla niej miał być ten środek w strzykawce? Ale dlaczego? I dlaczego sądzili, że może się opierać? Przecież nic nie robiła… po prostu siedziała… dwóch pielęgniarzy? Każdy wyższy od niej o dwie głowy… Myśleli, że będzie uciekać? Pobije lekarza? Po co ta obstawa? Nie rozumiała. Myśli kłębiły się jej w głowie, tłukły jak ćmy wokół lampy. Chcieli jej dać coś na uspokojenie. Ale po co? Była spokojna.
- Nie wolno panu, nie pozwalam. Nie jestem agresywna, nie zagrażam nikomu, nie zgadzam się. - wstała z krzesła - Jestem spokojna, Muszę.. gdzie jest ordynator? Proszę pozwolić mi tu poczekać, to wszystko.
- Rozumiem. Ale pani przyjaciel musi zostać stąd zabrany. Potrzebujemy tego pokoju dla kolejnego ciężko rannego. Wiem, ze jest pani naszą pacjentką i wiem że ordynator pozwolił tutaj pani być. Ale ciało zostanie zabrane do kostnicy. Takie mamy przepisy. Proszę to zrozumieć.
- TAKIE MAJĄ PRZEPISY, BASIU - poczuła szept Artura tuż przy swoim uchu. - MUSISZ JE ZROZUMIEĆ.

Poczuła. Nie usłyszała. Jak zimny oddech.
Jak jakieś przeklęte echo w głębi jej głowy. Jak głos mieszkający pod czaszką. Rozpoznawany z duża łatwością. Głos człowieka, który przed chwilą zmarł na jej oczach.
- Jakie ciało.. zaczęła, rozglądając się bezradnie po sali. A potem... poczuła jego głos. Artura. Jakby wepchnął się do jej głowy i mówił tam, od środka. Szarpnęła się do tyłu, przestraszona, wpadła na ścianę. Przycisnęła dłoń do ust, hamując krzyk.

Lekarz popatrzył na pielęgniarzy, oni na niego. Po chwili Basia znalazła się w objęciach jednego z nich. Niepotrzebnie. Przecież nigdzie nie chciała iść. Pielęgniarz unieruchomił ją z dużą wprawą, sugerującą doświadczanie. Nie szarpała się. Doktor zrobił jej zastrzyk. Chyba. Zdążyła to jeszcze zarejestrować, gdzieś na odległej rubieży świadomości. A potem kontury zaczęły rozmywać się, coraz bardziej i bardziej a ciemność wciągała ją w głąb otchłani. Tylko ręce pielęgniarza utrzymywały ją na powierzchni.

Nie na długo. Zapadła się kilka chwil później ...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:56.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172