lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Imoshi 19-05-2012 14:50

Plan zawiódł. Choć na pierwszy rzut oka wydawał się dobry, nie był. Jones nie wiedząc, czemu, na początku był strasznie pewny siebie. Czuł, że niemal na pewno da radę. Dlaczego? Może zdawał sobie sprawę z swych dawnych umiejętności. A może zwyczajnie miał takie przeczucie. Czy to ważne? Nie. Przecenił swoją zręczność. Zdecydowanie. I drogo przyszło mu za to zapłacić. W kilka chwil wytracił wszystkie siły. Asekuracja wymyślona przez towarzysza na niewiele się zdał - liana nie utrzymała jego ciała. Azjata... spadł, a Francis został sam we mgle. Ale powrót na górę nie wchodził w grę. Czekanie też nie. Jones krzyknął w dół po angielsku:
- Żyjesz?! -
Otrzymał odpowiedź, w innym języku. Chińskim? Japońskim? Koreańskim? Nie wiadomo. Zresztą, to nieważne.
- Wǒ, wǒ -
Jakby to wyglądało w tych dziwnych, azjatyckich znaczkach? Nie wiadomo. W każdym razie odpowiedź towarzysza nieco go uspokoiła, bo pozwoliła uwierzyć, że spadnięcie z takiej wysokości, jaka pozostała nie jest śmiertelne. Jones, nie mając w głowie żadnej, lepszej alternatywy, zaczął schodzić dalej, w tą gęstą jak zupa mgłę. Może uda mu dojść do celu bez szwanku...

Pinhead 19-05-2012 16:25

Huang kiedyś był sprawnym i silnym mężczyzną i mimo upływu lat, nadal wydawało mu się, że taki właśnie jest.
Boleśnie przekonał się jednak, że to już nie te lata. Wiek, zmęczenie i rany, jakich doznał w trakcie tortur dały o sobie znać w najgorszym z możliwych momentów. Huang raz źle postawił stopę, poślizgnął się. Drugi krok także był niepewny, ale Chińczyk nadal stał na nogach. Przy trzecim jednak jego stopa obsunęła się już za bardzo. Huang ostatkiem sił próbował utrzymać równowagę, ale właśnie w tym momencie prowizoryczna lina pękła z głośnym trzaskiem.

Huang Gang Chi leciał w dół i choć obiektywnie jego upadek był krótki, to dla Chińczyka wydawał się całą wiecznością. Mężczyzna żegnał się już z życiem, ale szczęście go jeszcze nie opuściło.
Chi wleciał w kałużę błota, lekko obijając się po drodze. Zdezorientowany rozejrzał się wokół i z lękiem stwierdził, że wokół niego leży kilka pogruchotanych ludzkich szkieletów. Białe kości uświadomiły mu boleśnie, jak blisko był śmierci.
Z góry dobiegły go krzyki Amerykanina. Huang nie miał ani siły, ani ochoty by mu odpowiadać.
Mimo wszystko to jednak zrobił, odkrzykując z wielką niechęcią w głosie:
- Jestem, jestem!

Huang miał dość. Upadek pozbawił go wszelkich sił i chęci. Z rezygnacją spojrzał na swoje umęczone ciało i właśnie wtedy fala zalała go fala bólu. W jednym momencie odpłynęły od niego wszelkie pokłady adrenaliny, które do tej pory utrzymywały go w działaniu. W jednej chwili wszystkie receptory ciała zaczęły odbierać jeden i ten sam sygnał - BÓL. Pulsujący, gorący, dokuczliwy i nie do wytrzymania. Ból przeszywający całe ciało. Ból docierający do najmniejszego kawałka ciała, do najgłębszych pokładów jaźni. Ból wszechobecny.
Twarz mężczyzny wykrzywił potworny grymas cierpienia. Bolało go wszystko. Poobijane żebra, powyrywane paznokcie, wszystkie siniaki i zadrapania. Wszystkie rany zaczęły pulsować i wygrywać upiorną arię udręczenia.

Huang jednak nie był człowiekiem, który rozczula się nad sobą i biadoli nad swym losem. Życie nauczyło go, że tylko ten który walczy zasługuje na życie.
Z wielki, trudem podniósł się z ziemi i rozejrzał się wokół. Zewsząd otaczała go nieprzenikniona mgła, gęsta niczym kisiel.
Pierwsze co zrobił Chińczyk, to niemal skok w kierunku znajdującej się niecałe dwa metry od niego kałuży. Huang był tak spragniony, że nie zważał na zabrudzenie wody, ani na to, że może mu to przynieść tylko jeszcze więcej cierpienia i problemów. Pił łapczywie bezpośrednio z kałuży.
Gdy zaspokoił pierwsze pragnienie, obmył twarz i jeszcze raz obejrzał miejsce w którym się znalazł. Najbardziej zainteresowały go leżące nieopodal szkielety. Huang liczył, że wśród kości znajdzie coś użytecznego. Coś co mogłoby mu posłużyć za broń, może jaką linę, może zapałki, cokolwiek co zwiększało jego szanse przeżycia.
Cały czas nasłuchiwał, czy Amerykanin schodzi do niego.
Mimo zmęczenia i ran Huang chciał iść dalej w kierunku dymu, który widzieli, nie ważne sam, czy też z Amerykaninem. Chciał iść tak długo, aż nogi same odmówią mu posłuszeństwa.

abishai 19-05-2012 16:46

Trzech. Z całego oddziału ocalało ich trzech.
Misję można uznać za całkowicie spartoloną. Pozostało więc wezwać podniebna taksówkę do domu. Tylko czy przyślą jakąś ?
Misja była tajna, więc zapewne na tyłach wroga. Ale chyba był jakiś plan ewakuacyjny, na wypadek wpadki? Oby był. Bo nic innego im nie pozostała jak dać drapaka z tej przeklętej wyspy.
A na razie pozbierać niedobitków do kupy.
Ruszyli za sygnałem. Bo co im innego pozostało. W całym tym zaaferowaniu Harikawa zapomniał nałożyć maskę. Bo i po co?

Widok masakry, nie zrobił na Yamesu wrażenia. Rozprute flaki wrogów i towarzyszy broni to normalny widok na tej brudnej wojnie. White wyglądał fatalnie, ale przeżył. O japsach tego na szczęście powiedzieć się nie dało. Sądząc po sytuacji ktoś załatwił sprawę granatem. Yametsu nie wnikał kto. Nie było na to czasu. Ruszył do plującego krwią nowego i... zamarł.
Przez chwilę patrzył na głowę Francuzika nabita na pal niczym... trofeum myśliwskie.
Zapewne przez chore poczucie humoru japońskich żołnierzy. Głowa ta tkwiła niczym wyrzut sumienia, przypominając Yametsu, że zostawił Sandsa. Zapewne na pewną śmierć.
Ale... czy Harikawa mógł postąpić inaczej? Czy gdyby wszedł wtedy do świątyni, uratowałby go?

Głowa przemówiła. A Yametsu odruchowo się wzdrygnął. Cichy szept jednak nie wstrząsnął Harikawą. Kapral wiedział, że jest przemęczony i zestresowany, że gryzą go wyrzuty sumienia. Uznał słowa za słuchowy omam. Wspólną produkcję wyrzutów sumienia i wyczerpania psychicznego oraz fizycznego.
Nie miał zresztą czasu na przejmowanie się nimi.
White umierał.

Yametsu przyjrzał się stanowi rannego i zaklął cicho pod nosem. Owszem, był lekarzem, ale nie takim jakiego nowy potrzebował. Zajmował się ospą, odrą, różyczką, a nie składaniem do kupy kości, czy też tamowaniem rozległych krwawień. Był internistą, a White potrzebował chirurga. Nie, raczej całego szpitala polowego.
Harikawa nie miał nawet aspiryny przy sobie.
-Skup się Harikawa. Dasz sobie radę.- szeptał pod nosem Yametsu próbując poskładać White’a do kupy. Nie zwracał uwagi na pozostałą dwójkę i ich działania. Pełna koncentracja na pacjencie. Tylko to mogło pomóc.
W końcu... udało się. White był w stanie samodzielnie oddychać. I pożyje jeszcze trochę.
Jak długo... tego Yametsu nie wiedział. Stan nowego był kiepski.
Bez leków, bez szpitala, bez lekarzy z prawdziwego zdarzenia długo nie pociągnie.

A co z resztą? Yametsu rozejrzał się dookoła. Nie zobaczył niczego. Nie spodziewał się nikogo, ale...
Nadal brakowało Summersa i Niedźwiadka. O pozostałych dwóch patrolach nie wspominając.
Nadal nie było Blackwooda, który wszak lepiej się nadawał do roli, w którą Tongue musiał wejść.
Przyjrzał się noszom, które zrobił Noltan i rzekł krótko.- Dzięki.
Po czym zwrócił się do Collinsa.- Co teraz sierżancie. Co robimy i gdzie ruszamy? White jeśli ma przeżyć, musi szybko trafić do szpitala.

Harard 20-05-2012 13:34

Boone widział wiele absurdów, sytuacji nie do pomyślenia, chorych i nienormalnych okoliczności. W końcu służył w Korpusie, gdzie ukuto termin FUBAR, żeby to ładnie potrafił ująć. Wyspa jednak biła wszystko na głowę. Zdecydował, że musi odpocząć od chorych domysłów. Od tego co zabiło Doca, co było z datą na tych cholernych skrzyniach, co to za dźwięk, który brzmiał jakby wielka kałamarnica chodziła po bagnach. O kapitanie i kałamarnicy w jego głowie, o łażących po nim pająkach. Wzdrygnął się po raz ostatni i wyciągnął nogi, układając się wygodniej wśród namorzynowych korzeni. Tutaj powinni mieć chwilę spokoju, nie byli widoczni.
Wyjął ze swojego chlebaka dwie porcje żarcia i rzucił jedną paczkę Barrowowi. Pochłonął szybko jedzenie i upił parę łyków z manierki po czym zabrał się do przeglądnięcia wyposażenia Blackjacka. Jego zerwaną blachę z nazwiskiem i numerem schował do kieszeni. Do torby medyka dołożył swój mały pakiet i całość, razem z dodatkową morfiną założył na ramię, mocując tak by nie przeszkadzała w cichym chodzeniu po zielonym piekle.
Colta podał sierżantowi wraz z połową amunicji do niego. Swój przydział nabojów poupychał w pasie z ładownicami. Wreszcie skończył i wyciągnął fajki, częstując kompana.

Zaciągnął się głęboko i odchylił głowę do tyłu opierając się o powykręcany pień. Miał dość. Wszystkiego. Strachu i niepewności, otaczającego ich obłędu i śmierci. Potrzebował chwili by znaleźć Siłę. Wspomniał moment kiedy kula z jego karabinu rozerwała mostek żółtka przy wraku samolotu. Kiedy przez moment tuż przed pociągnięciem za spust, poczuł że jest panem i władcą życia tego żałosnego psa. Poczuł spokój, a myśli powędrowały bezwiednie w kierunku żony i córeczki. Wyciągnął z kieszeni opakowane w pergamin zdjęcie. Długo, długo to właśnie ten uśmiech dawał mu Siłę. Specjalny uśmiech tylko dla niego. Długo tylko on utrzymywał go przy życiu.

Poderwał głowę, kiedy niedaleko wybuchł granat. Bez strzelaniny, bez daleki odgłosów palby. Pułapka z potykaczem? Nie, coś innego. Podniósł swój sprzęt, chwycił karabin i zerknął na Barrowa. Ruszył ostrożnie w stronę dźwięku.

Tom Atos 21-05-2012 07:53

Chwila odpoczynku mogła być przekleństwem, jeśli widziało się to co oni na tej wyspie. Póki walczył, póki był w napięciu wspomnienia go nie dręczyły. Teraz jednak, gdy wraz z Boone’ym mógł odpocząć poczuł, że szok po śmierci Blackwooda nie opuścił go jeszcze do końca. Mark zadrżał. Twarz postarzałego Jacoba będzie go chyba dręczyła do końca życia.

To nie działało. Tutaj to nie działało. Las zawsze odkąd pamiętał uspokajał go. Uciekał między drzewa za każdym razem, gdy było mu źle, gdy coś nie szło tak jak trzeba. W lesie czuł się jak w domu. Tam wszystko było proste, znajome, swojskie. Tu było zupełnie inaczej. Dżungla była wroga, groźna, zła.
Zupełnie jak żywa istota, która ich nienawidziła.

Paczka z żarciem wylądowała na jego nogach z suchym klapnięciem. Selby przetarł spoconą twarz dłonią i sięgnął po jedzenie, choć nie był zbyt głodny. Wiedział, że musi jeść, tak samo jak i pić, by zachować siły. Żuł rację żywnościową mechanicznie prawie nie czując smaku i z głową opartą o pień przyglądał się tępym wzrokiem, jak Patrick przegląda rzeczy Blackwooda. Nawet nie podziękował za colta i naboje, tylko mechanicznie schował pistolet, do pustej kabury przy pasie.

Zapalili. Wciągnął w płuca dym czując znajomy smak w gardle. Przymknął oczy by nie widzieć, jak Boone spogląda na zdjęcie. To jego chwila prywatności. Nie chciał mu jej psuć. Sam starał się wywołać w myślach twarz Susan. Nie lubiła dymu papierosowego. Biedna. Mark i jego brat Charles kopcili, jak smoki. Charlie. Czy on też spotkał potwory na swojej wyspie?
Nie. Nie da się uciec od rzeczywistości. Trzeba się z nią zmierzyć.

Selby otworzył oczy. Jego wzrok odzyskał dawną twardość. W tej chwili w oddali usłyszeli wybuch granatu. Mark bez słowa pokazał dłonią skąd usłyszał dźwięk eksplozji. Boone ruszył. Barrow tuż za nim.
Jedyną Suzie jaką miał przy sobie, to był jego karabin i na inną póki co nie mógł od losu liczyć.

Viviaen 21-05-2012 09:48

Uparła się. Wiedziała, że sama miałaby znacznie większe szanse a z na pół sparaliżowanym mężczyzną, którego coraz ciężej jej było prowadzić, prawdopodobieństwo ucieczki było rozpaczliwie małe. O ile nie zerowe. Ale zaciskała zęby i starała się nie oglądać za siebie, chociaż oczami wyobraźni widziała już mrowie pająków doganiające ich, wchodzące na plecy, wstrętną, ruchomą falę przelewającą się nad nimi i zamykającą nad głowami na podobieństwo morskiej...

Z gardła Sakamae wyrwało się wycie, kiedy po raz kolejny potknęła się nie wiadomo o co. Pot zalewał jej oczy, płuca paliły żywym ogniem. Coraz trudniej było poruszać obolałymi nogami. Siła pochodząca z adrenaliny kończyła się. Ciało domagało się lepszego traktowania, gotowe odmówić posłuszeństwa w każdym momencie. Ale wlokła Ronalda z uporem przewyższającym upór ściagających ich pajęczaków. Nie zostawi go na pewną śmierć. Choćby miała przy tym zginąć.

Omal się nie spełniło jej postanowienie, kiedy w końcu rzeczywiście ciało się poddało. Zbyt późno zauważyła, że teren przed nimi nagle się urywa. Równowagi nie dało się już odzyskać i oboje stoczyli się w jakąś dolinę. Toczenie się po zboczu nie należało do najprzyjemniejszych. Japonka przestała odczuwać kolejne sińce i zadrapania, kiedy zupełnie bezwładnie obijała się o kolejne przeszkody pojawiające się na jej drodze w dół.

Kiedy szaleńczy ślizg się skończył, przez dłuższą chwilę nie mogła się ruszyć. W tym momencie było jej wszystko jedno, czy pająki spadły razem z nimi, czy nie i co takiego może się znajdować tu, gdzie się znaleźli. Potrzebowała chwili odpoczynku. W głowie jej się kręciło i zbierało jej się na wymioty. Próba głębszego odetchnięcia skończyła się jednak tylko napadem kaszlu. Otworzyła oczy i zobaczyła, że tu, na dole, mgła jest jeszcze bardziej gęsta i nadal cuchnąca. Z trudem podniosła się po raz kolejny i rozejrzała za Ronaldem. Sama nie ucierpiała zbyt poważnie, co można było wytłumaczyć amortyzacją przez błoto, którym całą była oblepiona. Miała nadzieję, że z towarzyszem rzecz ma się podobnie. Nie wyobrażała sobie opieki nad połamanym człowiekiem w takich warunkach.

Z mocno bijącym sercem drobna kobieta wsłuchała się w otoczenie. Podświadomie oczekiwała szelestu kilku setek włochatych odnóży sunących po błocie w ich kierunku... ale nic takiego nie usłyszała. Miała wrażenie, że jedynym odgłosem w tej mlecznej ciszy jest jej nienaturalnie głośny oddech i ogłuszające bicie serca.

Widząc, że mężczyzna również się podnosi, Sakamae odeszła na kilka kroków od niego, pozwalając mu spokojnie dojść do siebie. Jeśli będzie potrzebował jej pomocy, na pewno o nią poprosi. Rozglądała się, na wszelki wypadek mając go cały czas w zasięgu wzroku i słuchu. Miała nadzieję na znalezienie jakiegoś strumyka lub sadzawki, żeby przynajmniej opłukać ręce i twarz. Jej ciche modlitwy zostały wysłuchane. Nieopodal przez błoto leniwie płynęła sobie wąska stróżka. Dla niej, najpiękniejsza pod słońcem. Japonka padła na kolana i z ulgą zmyła z siebie tyle błota ile tylko zdołała. Odświeżona, podeszła do Ronalda, rozglądając się niepewnie wokół. Wyglądało na to, że są uwięzieni w jakimś wąwozie. Nie mogło być mowy o wdrapaniu się po śliskim stoku na górę - zwłaszcza, że prawdopodobnie roi się tam od pająków, więc do wyboru pozostały im dwa kierunki - w przód, albo w tył. Oba równie dobre...

Co do jednego nie było wątpliwości. Musieli iść.

Reinhard 21-05-2012 12:19

-Odejdziemy z pola bitwy tak, żeby ewentualny rekonesans nas nie dorwał. Zjemy, oczyścimy broń, kwadrans odpoczniemy, a potem RTO zajmie się szukaniem jakichkolwiek sygnałów w eterze. Musimy albo znaleźć sposób na ewakuację, albo na tyle czyste wnętrze, by można było umieścić rannego.

Monk czuł znużenie. Wydawało się, że do opanowania, ale łatwo było przecenić swoje możliwości. Zmęczeni ludzie to wysokie straty. Trzeba było znaleźć miejsce w miarę oddalone od pola bitwy - ale nie na tyle, by być nieświadomym ewentualnego rekonesansu wroga z tamtej strony. Suche i najlepiej wyżej położone, by mieć przewagę wobec prawdopodobnego ataku. W kępie drzew, by mieć dobre ukrycie, ale otoczone względnie niezalesionym terenem, by łatwo było obserwować perymetr i ostrzelać, cokolwiek by się zbliżało.

-Pozbierajcie wodę, żywność i środki medyczne. Potem weźcie nosze, pójdę pierwszy. Idźcie parenaście metrów za mną, dokładnie po moich śladach. Bądźcie gotowi szybko wykonać "padnij", pamiętajcie, że granaty obronne i miny noszą daleko. W razie czego Harikawa przejmuje dowodzenie.

Collins poczekał, dopóki zaopatrzenie nie zostało zgromadzone, a nosze przygotowane i podniesione, po czym wziął pistolet i ruszył na szpicy.

liliel 21-05-2012 15:54

Możnaby powiedzieć, że nic nie poszło zgodnie z planem gdyby w ogóle miała jakiś plan. Po raz pierwszy użyła granatu, cud, że w ogóle jakoś to przeżyła.
Plecy piekły, prawdopodobnie dostała jakimiś odłamkami ale ogólna kondycja aż tak się nie pogorszyła. Przynajmniej posąg już się nie ruszał, tak samo martwy i zastygły jak na samym początku. Mimo to obcowanie w jego pobliżu nie wchodziło dłużej w grę.
Dean podniosła się na nogi, dużym łukiem okrążyła upiorną rzęźbę i ponownie zagłębiła się w dżunglę. Mgła nie opadała i istniało ryzyko, że nadal będzie błąkać się w kółko.
Natasha zniknęła i dopiero teraz Sally zdała sobie sprawę, że ziściły się jej najgorsze prognozy. Została sama.
Przystanęła przy sporym drzewie i wyryła w jego pniu cyfrę "1". Już przy reszcie wspominała o propozycji aby znaczyć drogę w ten sposób, może ktoś natknie się na cyfrę i podejmie trop aby zbili się ponownie w kupę.
Ostrożnie, patrząc pod nogi, Sally ruszyła przed siebie, bez specjalnego planu ani nadziei.

Betterman 21-05-2012 17:02

Po krótkim wahaniu poprawił klamoty, żeby niczego nie pogubić i podciągnął się na drabinkę, ulegając coraz bardziej natarczywym podszeptom instynktu. Gdyby został na dole, musiałby go przemocą tłumić, pozbawiając się najważniejszego atutu. Nie mógłby sobie ufać w nierównej walce z paraliżującą grozą i jej koszmarną, sunącą przez ciemność, przyczyną. Tak nie pomógłby Berengerowi. Musiał poszukać choćby iluzorycznej przewagi, zapracować na szansę za nich obu. Zaryzykować.
No i sprawdzić, czy w ogóle warto było by przywlec tutaj rannego kumpla. Szczeble mogły prowadzić donikąd, do wyjścia zamkniętego na głucho albo kończyć się nagle po kilka stopach.

Wspiął się po omacku na jakieś dziesięć czy dwanaście, popatrzył nerwowo za siebie i zaklął wściekle, bo wielki, ciemny kształt odpełzł w stronę Niedźwiadka, nie podejmując pościgu za żwawszą ofiarą.
Mimo że oślizgłe plugastwo nie raczyło podstawić się grzecznie do bezpośredniej egzekucji, Luke odruchowo sięgnął po karabin. W porę jednak zrozumiał, że ani czasu, ani miejsca na cyrkowe wygibasy z długą bronią nie ma. Jeszcze tego brakowało, żeby zleciał i też się połamał.

Wyszarpnął za to z kabury czterdziestkę piątkę. Odsunął zamek, wciskając w zgięcie lewej ręki. Poprawił chwyt na klamrze i solidnie zaparty nogami, wychylił się jak najdalej w mrok, żeby skrócić dystans do celu.
Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie spróbował ubić albo chociaż przepłoszyć tego, co chciało zeżreć jego kumpla.

Hesus 21-05-2012 19:42

Nie miał najmniejszych wątpliwości. Gdyby nie pomoc Sakamae byłoby już po nim. Nie chciał jej puścić nie dlatego, aby podejrzewał, że w ostateczności będzie gotowa pozbyć się ciężaru jaki niewątpliwie stanowił. Trzymał się jej kurczowo bo inaczej by się wywrócił a nie miał pewności, że zdąży powstać na czas.Obrócił głowę, czarne bestie były coraz bliżej i wtedy ziemia uciekła spod jego stóp.
Dobrą stroną paraliżu jakiego doznał a który powoli już go opuszczał było to, że nie odczuwał żadnych urazów doznanych podczas upadku.
Wyprostował się z niemałym trudem. Oparł o najbliższy konar, zakręciło mu się w głowie. Poszukał wzrokiem Japonki, miał nadzieje, że los obszedł się z nią równie łaskawie.
Zobaczył ją jak szła w jego kierunku. Musiał znaleźć gdzieś wodę. Uśmiechnął się do niej blado.
- Woda? - zapytał wskazując kierunek z którego przyszła. Potwierdziła skinieniem głowy. Pił bez opamiętania. Strumyk nie był głęboki więc musiał podnosić dłonie do ust wiele razy. Potem opłukał twarz.
Pobieżne oględziny nie wskazywały aby doznał większych obrażeń a opatrunek który założyła mu Sakamae był na swoim miejscu. Przyglądał się dłużej ukąszeniu, ale ślady kleszczy czy co tam te pajęczaki mają, nie mówiły mu zbyt wiele, miał tylko nadzieje, że jad przestał działać na dobre.
Wrócił do kobiety. Przyglądała się otoczeniu próbując chyba ocenić gdzie są i co powinni zrobić. Zbliżył się i stanął obok.
- Trudno mi znaleźć słowa które choć w części oddadzą wdzięczność jaką odczuwam - głoś mu zamarł, naprawdę trudno mu było to wyrazić -
Sakamae, uratowałaś mi życie. Nigdy Ci tego nie zapomnę. Dziękuję.
Cisza która potem nastała, nie dal jej wybrzmieć.
- Jeśli jesteś gotowa myślę że powinniśmy ruszać. -Wskazał kierunek który wydawał mu się wyjściem z wąwozu a zarazem był przeciwny do tego skąd nadciągały pająki.
- Czy... czy reszta żyje, wiesz co się z ni i stało?


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:19.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172