lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Armiel 21-05-2012 21:36




Yoshinobu i Dempsey


Wybrali jedną z dróg. Tą, w którą płynął również wąski strumyk. Szli wolno, poobijani i zmęczeni. Ale przecież nie mieli się gdzie śpieszyć.

Wokół nich była ta bezlitosna dżungla, która pochłonęła resztę z ocalonych z katastrofy jeńców. Co się z nimi stało? Zginęli pożarci przez pajęczaki, czy też udało się im uciec, podobnie jak i im.

Ściany wąwozu były dość strome i śliskie. Tu i ówdzie z góry spływały mleczne strumienie mgły. Powietrze przesiąknięte było odorem bagniska – smrodek gnijącej roślinności i stojącej wody.

Wokół nich mgła powoli rzedła, a przez korony drzew w końcu pojawiło się słońce. Niespodziewanie tropikalny las wokół nich ożył zielenią.

Byli zmęczeni wędrówką, usiedli więc na jednym ze zwalonych pni rozglądając się z otępieniem wokół.

Pierwsza zobaczyła to Sakamae. Zardzewiały, pożarty przez dżunglę wrak jakiegoś niewielkiego pojazdu – małego samochodu terenowego. Do połowy zagrzebany w błocie, z oznaczeniami japońskiej armii wymalowanymi na bokach, z pasażerami nadal tkwiącymi w środku. Nawet z daleka bez trudu można było rozpoznać charakterystyczne czapki żołnierzy Cesarza.

Co robił ten wrak w samym środku dżungli? Nie widzieli tutaj żadnych dróg, ani możliwości przejechania przez gęstwinę dżungli. Kolejna zagadka w tej dziwnej dżungli.





Webber

Podeszła do kobiety. Szkielet okazał się być żywą i przerażoną kobietą. Azjatką. Ciało kobiety było tak wychudzone, że cudem było, iż jeszcze żyje. Umorusana w błocie i nieczystościach twarz napuchła od ran.

Wyczuwając obok siebie innego człowieka łkająca kobieta drgnął i odwróciła się w stronę celebrytki. Biała kobieta zadrżała, kiedy oczy jej i Azjatki spotkały się na chwilę. Spojrzała bowiem w oczy kogoś, kto postradał całą wolę życia – puste i wyblakłe, jak oczy trupa.

Michelle potrafiła sobie doskonale radzić z ludźmi, ale stan, w jakim znajdowała się wynędzniała Azjatka był niemalże terminalny. A jednak nie!

- Chung Chao – powiedziała kobieta – szkielet i uśmiechnęła się przeraźliwie smutno. Po brudnej twarzy spłynęły dwie ciężkie krople krwi.

Dodała coś jeszcze szybko, słabnącym głosem, wskazując ręką drogę. Webber nie zrozumiała ani słowa, ale kobieta dodała raz jeszcze:

- Chuang Chao – z większą siłą, prawie patosem.

Pokazała ręką dżunglę po lewej stronie i dodała coś szybciej.

Michelle zauważyła, że mgła do tej pory gęsta jak zupa, zaczęła się wyraźnie przerzedzać nie tylko na drodze, na której się znajdowała, ale również w całej dżungli, a słońce wstało znacznie wyżej i robiło się już jasno.

W końcu.





Summers


Nie było to łatwe zadanie. Wiszenie na śliskich, metalowych prętach drabiny i strzelanie do czegoś, czego Summers nawet za dobrze nie widział.

Huk strzałów w podziemiach zdawał się być głośniejszy, niż powinien. Hałas wibrował pod czaszką. Żołnierz czuł go nawet w zębach.

Czy jego strzały cokolwiek zrobiły temu czemuś na dole, nie miał pojęcia. W każdym bądź razie dziwaczne dźwięki nie ustąpiły, nie ucichły. Ale też nie przybrały na sile.

I wtedy Summers zobaczył to. Coś czarnego, niczym wielka, oleista kałuża pełznąca w dole, przez zapomniane, pogańskie korytarze.

Wyczuwał głód tego jestestwa, tej przerażającej potwory. Zacisnął zęby, bojąc się ruszyć, bojąc się drgnąć.

Ale było już za późno. Strzały zaalarmowały pełznącą grozę i teraz, zamiast w stronę nieprzytomnego i krwawiącego Niedźwiadka to zapierające dech w piersiach, czarne, bluźniercze coś ruszyło w stronę uczepionego drabinki Summersa.

Żołnierz widział, jak masa czerni na dole kotłuje się, przelewa, jak wysuwają się zeń grube, makowate odnóża badające przestrzeń przed stworem i nad nim.

Nieznane światu zwierzę pełzało w jego stronę z oczywistym zamiarem pożywienia się na świeżym, ludzkim ciele. Nieszczęsny Summers bał się, jak cholera, a jego spanikowany umysł był bliski popadnięcia w bezrozumną panikę.





Collins, Noltan, Harikawa, White


Collins był twardym dowódcą. Czuł się zagubiony, ale miał plan, który reszta skwapliwie podchwyciła.

Szybko pozbierali, co się tylko dało, z zabitych wrogów i ułożywszy nieprzytomnego White’a na zaimprowizowanych noszach zaczęli zbierać się do odejścia.

W międzyczasie zauważyli, że do tej pory gęsta mgła zaczyna wyraźnie się przerzedzać.

Kiedy Zeb ruszył dwa kroki do przodu, a Yametsu i Robert stękając unieśli nosze z nieprzytomnym Whitem za ich plecami dało się słyszeć kilka strzałów z amerykańskiej czterdziestki piątki!

Strzały dochodziły z bliska, gdzieś z prawej strony, ale brzmiały dziwnie stłumione, co mogło być efektem zamglenia.

Trójka żołnierzy zawahała się wyraźnie.

Czyżby któryś z ich kumpli jeszcze przeżył, czy to była kolejna sztuczka Żółtków i kolejna pułapka? I w jednym i w drugim przypadku sporo ryzykowali.

Strzały ucichły tak samo szybko, jak padły, ale nadal byli mniej więcej w stanie określić zarówno kierunek, jak i odległość, z jakiej zostały oddane.

Mgła zanikała coraz szybciej, tak samo nienaturalnie szybko, jak się pojawiała. W tym tempie za kilka minut przestrzeń wokół nich się oczyści z przeklętego oparu. To też mogło potwierdzać teorię o gazach bojowych.






Dean


Dean człapała przez dżunglę ślizgając się i potykając. Wokół niej nadal tropikalny las wypełniała paskudna mgła. Ten przeklęty, ogłupiający, mylący zmysły i poczucie kierunków opar.

Sally nie miała pojęcia, ile wędrowała. Straciła zarówno poczucie czasu, jak i kierunków. Jak potępiona dusza w czyśćcu wypełnionym mgłą.

W pewnym momencie zatrzymała się i gardłowy jęk wyrwał się z jej gardła.

Osunęła się po pniu drzewa w przypływie bezsilności uderzając pięściami w zgniłą breją z błocka i opadłych roślin.

Stała przed drzewem, na pniu którego widziała cyfrę „1” wyrytą jej własnym charakterem pisma. Ale nie to było najgorsze, lecz fakt, że cyfra ta była zarośnięta, jakby wykonano ją przed laty, a nie przed chwilą.

Nie miała już sił. Zwinęła się w kłębek przy drzewie i modliła o cud.






Boone, Selby


Wybuch granatu obudził w nich chęć działania. Pozwolił przynajmniej na kilka chwil odrzucić myśli o tym, co działo się wokół nich. O tych niewyobrażalnych, obłąkańczych wydarzeniach, których doświadczyli.

Znów byli zwiadowcami z korpusu marines. Uzbrojonymi, niebezpiecznymi i gotowymi skopać tyłki parszywym żółtkom. Walka w tej chwili była najlepszym, co mogło ich spotkać. Była zrozumiała i w pewien sposób przewidywalna.

Pierwszy zobaczył ją Boone. Postać, chyba kobietę, która niczym widmo, krążyła wokół kilku drzew, jak szaleniec lub lunatyk. We mgle wyglądała dość niecodziennie i przerażająco, ale najwyraźniej nie była świadoma obecności dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy podchodzili do niej, jak wilki podchodzące ofiarę.

Mierzyli w jej stronę, gotowi zastrzelić ową zjawę, na widok najmniejszego objawu agresji.

Ale zamiast tego obserwowana przez nich kobieta osunęła się z cichym jękiem po pniu jakiegoś drzewa i skuliła się w pozycję embrionalną pomiędzy jego korzeniami.

Nie wyglądała na groźna, ale raczej na przerażona i zagubioną. jeszcze bardziej niż Boone i Selby.





Chi, Jones


Kiedy Jones zszedł w końcu na dół, Chi już buszował pośród szkieletów leżących u stóp sforsowanego przez nich zbocza.

Wśród szczątków nie było niczego wartego uwagi, ale połamane gnaty nadawały się jako prymitywna broń. To, co zaniepokoiło Chi, to ślady pozostawione przez jakieś zwierzęta, które najprawdopodobniej buszowały pośród szczątków, kiedy jeszcze było na nich mięso do obgryzienia. Niektóre ze śladów były dość sporych rozmiarów. Dżungla była pełna drapieżników, wiedział o tym doskonale i to, ze do tej pory żadnego z nich nie spotkali, było ich szczęściem.

Obaj mężczyźni obejrzeli dokładnie okolicę.



Nie wyglądało to najlepiej. Najwyraźniej teren niżej położony był zbiornikiem wód deszczowych i rozlewiskiem, czy wręcz bagniskiem. Musieli być bardzo ostrożni, jeśli mieli zamiar przejść przez nie cało. I wiedzieli już, że we dwóch, asekurując się nawzajem, mają większe szanse.

Odpoczęli chwilę, z pewną ulgą przyjmując fakt, ze robi się jaśniej i mgła wyraźnie rzednie i ruszyli w stronę, gdzie widzieli dym.

Powoli, nie śpiesząc się i uważając na czyhające pod wodą pułapki, brnęli do przodu.

Pierwszy to coś na drzewach spostrzegł Jones. Dom na drzewie!




Pośród dżungli ujrzeli dom na drzewie.

Był tylko jeden problem. Jeśli chcieli się do niego dostać musieli jakoś sforsować spore rozlewisko, bowiem dom stał na małej wyspie pośrodku otwartej przestrzeni wypełnionej stojącą, zarośniętą wodą.

Reinhard 22-05-2012 15:42

-Zostańcie tu - powiedział Collins - pójdę to sprawdzić. Jeżeli nie wrócę w ciągu kwadransa, ruszajcie dalej. Musi być minimum dwie osoby przy rannym: strażnik i osoba, która się nim zajmie.

Ostrożnie podkradając się, ruszył w kierunku strzałów, wypatrując ich źródła.

Viviaen 23-05-2012 09:36

- Czy... czy reszta żyje, wiesz co się z nimi stało?

- Słyszałam nawoływania i strzały, wydaje mi się, że to mogła być Michelle, ale nie mam pewności. Szliśmy w jej kierunku, zanim spadliśmy w ten wąwóz... Reszty nie widziałam ani nie słyszałam. Mam nadzieję, że żyją...

Sakamae za wszelką cenę starała się być konkretna i opanowana, chociaż czuła jak strach powoli przejmuje władzę nad myślami. Chwilowo nic im nie groziło, ale sami, wycieńczeni, bez prowiantu i broni, nie mieli szans na przeżycie. Zwłaszcza, że nie wiedzieli, jakie jeszcze dziwne zwierzęta i hybrydy (unikała nazywania ich potworami, tak było łatwiej) tu żyły... W tej sytuacji mogli się albo położyć pod najbliższym drzewem i czekać na śmierć, albo iść przed siebie, próbując coś zdziałać.

Wybrali to drugie. Idąc z biegiem strumyka Japonka z ulgą zauważyła, że mgła rozwiewa się i niknie, zabierając ze sobą ten obrzydliwy bagienny odór. Słońce przeświecało przez listowie, nadając dżungli wokół zdecydowanie jaśniejszych barw. Jednak kobieta była boleśnie świadoma faktu, że mimo pięknej teraz i fascynującej - zwłaszcza dla niej, okolicy...


...nie rozglądała się tak wokół od czasu, gdy po raz ostatni była na wycieczce z mężem. Nie wiedziała o tym wtedy, chociaż od rana miał zawroty głowy (ciśnienie się zmienia, kochanie, nie ma o czym mówić...) a gdy wracali poprosił, żeby to ona prowadziła bo strasznie boli go głowa. Następnego dnia nie wstał już z łóżka...
Była mikrobiologiem z zawodu, ale przyrodnikiem z zamiłowania. Od zawsze przyglądała się naturze, a Masamichi zaraził ją dodatkowo pasją do fotografii. Nie zapomniała pierwszego zdjęcia, które zrobiła sama - kwiat wiśni z ogrodu przy ich domu. Udało jej się złapać na zdjęciu przelatującą pszczołę, z czego była niezmiernie dumna. Wspólnie spędzali czasami długie godziny, polując na najciekawsze udjęcia... Kiedy zmarł, zabrał ze sobą wszystkie kolory świata. Sakamae przestała przyglądać się światu w ten szczególny sposób, nie zrobiła też więcej ani jednego zdjęcia. Nie wywołała też ostatniej, niedokończonej kliszy. Aparat czasem wyciągała z pudła i troskliwie czyściła, choć nie było takiej potrzeby. Obiecywała sobie, że kiedyś zrobi ostatnie kilka ujęć i wywoła w końcu wszystkie zdjęcia... lata leciały, a ona nie potrafiła znaleźć niczego wartego uwiecznienia. Do teraz.
Kiedy zobaczyła skośne promienie słońca malujące na ścieżce wzór z liści i migoczące na powierzchni strumyka, pomyślała, że jest to najpiękniejszy widok na ziemi. I że chciałaby móc zrobić zdjęcie...


...trzeba było myśleć realnie. Szli brzegiem strumyka, więc wody, przynajmniej na razie, mieli pod dostatkiem. To najważniejsze. Co dalej?
Kiedy dotarli do zwalonego pnia, Sakamae uświadomiła sobie, że nie ma już siły. Rozglądała się machinalnie. Umysł zrobił sobie wolne, więc nie od razu zrozumiała, na co patrzy. Wstała z pnia i podeszła kilka kroków bliżej, po czym zawróciła i stanęła przed nadal siedzącym mężczyzną.

- Przed nami w błocie zagrzebany jest wrak samochodu. Należał do Armii Cesarskiej, tak mówią oznaczenia... - z trudem hamowała podniecenie. Może w samochodzie znajdą coś, co im się przyda? Apteczkę pierwszej pomocy, bukłak na wodę, może radio albo mapę tej przeklętej wyspy... Trupy żołnierzy nie potrzebują już ubrań ani butów, a ona miała na sobie już tylko strzępy... - moglibyśmy spróbować go przeszukać...

Za wszelką cenę starała się nie myśleć, jakim cudem samochód znalazł się w tym miejscu mimo wyraźnego braku drogi, ani jakie zwierzę mogłoby znaleźć schronienie w starym wraku.

abishai 23-05-2012 20:24

Zabranie ze sobą rannego niewątpliwie utrudniło całą ewakuacją. Ciężko się skradać i ukrywać niosąc ze sobą nieprzytomnego White’a.
Ale nie mogli go zostawić tutaj. A co z resztą?
Yametsu zerknął na kij na który nadziano głowę Sandsa. Był pewien, że reszta zginęła jak on. A jeśli nie zginęła, to jakiż to ratunek stanowi trzech niedobitków i ciężko ranny żołnierz.
Jedyne kogo mogli uratować to siebie. Harikawa nie miał co do tego złudzeń. Niemniej, może odsiecz armii amerykańskiej zrobi więcej?
O ile się pojawi. W końcu misję, jakąkolwiek była, tak utajniono, że nawet dokumentacja do niej była tajna.
Cholera... a jeśli nie będzie wsparcia i posiłków? Jeśli w razie niepowodzenia zostali spisani na straty?

Te ponure rozmyślania Harikawy przerwał huk wystrzału z colta 45-tki. Czego był to znak? Nasi? Oni?
Kanonada urwała się tak szybko jak się zaczęła, ale decyzję należało podjąć szybko. Iść czy nie iść?
Zanim zostało to obgadane, Collins podjął szybką decyzję, twardą męską decyzję. W oczach Yamestu bezsensowną. Przecież wszystkie kłopoty ich oddziału zaczynały się właśnie od rozdzielania. Najpierw zgubiła się straż tylna, potem chłopcy za nią wysłani, Francuzik... potem pozostali. Decydując się o wyruszeniu sam Collins niemal podpisywał na siebie wyrok śmierci. Inni nie wrócili, czemu on miałby być wyjątkiem.
Jednak rozkaz padł, a Harikawie pozostało skinąć głową na potwierdzenie.
Po czym przyczaić się przy leżącym na ziemi rannym i trzymając w dłoniach karabin wypatrywać powrotu sierżanta, lub... oznak zagrożenia.

Harard 24-05-2012 10:02

Liliel, Tom Atos i Harard
 
Do tej pory wyspa ich nie rozpieszczała i jeśli już kogoś spotkali, to nie był przyjaźnie nastawiony. Mark mógł się spodziewać różnych stworów z piekła rodem, ale nie był przygotowany na widok samotnej dziewczyny. Wymienił spojrzenia z Preacherem i bezszelestnie podszedł do skulonej dziewczyny. Zatrzymał się o dwa kroki od niej. Zaskoczona mogła zareagować w nieprzewidywalny sposób. To ona pewnie rzuciła granatem. Mogła być uzbrojona. Z lufą garanda skierowaną w jej stronę, choć sam karabin trzymał opuszczony, odezwał się powoli i niezbyt głośno:
- Kim jesteś? Co tu robisz?
Starał się by jego głos był spokojny. Nie chciał jej wystraszyć. Choć to mogło się nie udać zważywszy, że na karabinie wciąż miał umocowany bagnet, którego ostrze znajdowało się na wyciągnięcie ręki od głowy dziewczyny.

Boone zaś odszedł w bok kilka kroków, trzymając karabin oparty o biodro i wyraźnie mierząc w stronę leżącej kobiety. Osłaniał Barrowa dbając o to by mieć dobrą linię strzału. Próbował dostrzec gdzie doszło do wybuchu i dlaczego w ogóle ktoś użył granatu. Łachmany jakie miała na sobie przypominały mu dość mocno stan ubrań rozwalonych japończyków. Dlatego też odbezpieczona broń była wycelowana w leżącą przez cały czas.

Głos docierał do Sally jak zza grubej warstwy waty. Zmusiła się aby rozewrzeć ciężkie powieki i pierwsze co zobaczyła to ostre zakończenie bagnetu. Uniosła wzrok, bardziej instynktownie niż świadomie, i dostrzegła żołnierza. Ciaśniej zwinęła się w embrion starannie ochraniając ramionami głowę. I wtedy, po czasie, do niej dotarło, że to nie był Japończyk. Powinna poczuć ulgę, ba, nawet przypływ euforii bo w końcu pojawiła się dla niej nadzieja, ale zwyczajnie nie miała siły okazać choćby śladu emocji.
- Nie zabijaj... - głos jej się szarpał. Zmęczenie i ból pleców i poranionych stop zdominował większość jej myśli. Wiedziała, że jest w opłakanym stanie i spod warstwy poszarpanych szmat i zaschniętego błota nawet nie można dopatrzeć się koloru jej skóry. - Jestem... Amerykanką... statek z jeńcami... był przeciek... część uciekła. - nie była pewna ile z jej chaotycznego wywodu człowiek zrozumiał. Język jej się plątał i nadal na niego nie patrzyła jakby obawiała się, że kiedy to zrobi nieodwołalnie padnie pierwszy cios. Mężczyzna był uzbrojony i był żołnierzem a uzbrojeni żołnierze byli od zbyt dawna synonimem strachu.

Nie atakowała. Nie skrzeczała tak że można było stracić zmysły, jak to zrobił kapitan. Nie widział na jej ciele żadnych śmiertelnych ran. No i mówiła po angielsku. Boone, rozglądnął się jeszcze raz po czym wyszedł na widok tak by zobaczyła także jego. Karabinu nie zabezpieczał ani nie podnosił do góry.
Zerknął na sierżanta. Wyglądała na wykończoną, ale Patrick nie wierzył jej. Rozbitkowie tutaj może nie byli czymś dziwnym, skoro ich własny samolot rozsmarował się po dżungli, ale po tym, co przeszli i widzieli to było zbyt proste.
- Pokaż ręce. Już. – podszedł nieco bliżej. – Granat musiałaś słyszeć. Kto jest z tobą?

Z wysiłkiem podniosła się na klęczki. Głowę miała nadal opuszczoną a twarz skrytą za gęstą kurtyną skołtunionych włosów. Uniosła w górę ręce dopiero teraz zdając sobie sprawę, że cały czas zaciska jedną dłoń na rękojeści wojskowego noża. Upuściła go zanim kazali jej to zrobić. Wymierzone w nią lufy działały mobilizująco za to znowu zaczęła się trząść. A może przez ostatnie godziny wcale nie przestała.
- Granat - zaczęła się jąkać. - To byłam ja. A inni... się zgubili. A może to ja się zgubiłam.
Jeśli jeszcze przed chwilą Boone miał wątpliwości czy ów kobieta jest człowiekiem to teraz te wątpliwości tylko narastały. Wysuszone na wiór gardło wydało na świat pomruk, który niewiele miał wspólnego z kobiecym głosem. Na dodatek nadal nie mógł dostrzec jej twarzy. Była tylko bezkształtnym tłumokiem trzęsących się szmat.

Selby podniósł broń. Dziewczyna nie wyglądała na groźną, ale kto ją tam wie. Tu się roiło od dziwnych stworzeń. Tym niemniej wyciągnął manierkę. Wyglądało na to że dziewczyna ma wyschnięte gardło i dlatego tak skrzeczała.
- Napij się. W dżungli łatwo się odwodnić. - powiedział spokojnie.
Trzymał manierkę w górze, by musiała podnieść głowę chcąc po nią sięgnąć. Potrząsnął pojemnikiem by zachlupotał.
- Jak masz na imię? - spytał po chwili.

- Sally - kobieta uniosła głowę i wyciągnęła drżącą dłoń po manierkę. Jej twarz wyłoniła się z plątaniny włosów. Trudno było ocenić rysy bo te zginęły pod brudem i licznymi śladami pobicia. Napuchnięta warga, rozcięty łuk brwiowy, siniaki, strupy, ślady po szpicrucie. Rękaw, który zsunął się do łokcia ukazał kilka okrągłych foremnych blizn i świeżych ran o tym samym kształcie, ewidentnie od przypadania papierosami.

Oczy Mark pociemniały ze złości na widok stanu w jakim była dziewczyna. Jeśli miał jakieś wątpliwości, co do jej prawdomówności, to blizny skutecznie je rozwiały.
- Żółte dzikusy. - powiedział patrząc na ślady przypalania.
Selby przykucnął i oddał dziewczynie manierkę. Ściągnął plecak i wyciągnął płachtę namiotową. - Zatrzymajmy się tu na jakiś czas. Potrzeba nam odpoczynku. Trzeba uzupełnić zapasy wody i może coś upolować. - powiedział do Patricka.
- Jestem sierżant Mark Selby z korpusu marines, ale możesz mi mówić Barrow. Mój towarzysz to Patrick Boone, ale mówimy na niego Preacher.
Spróbował się uśmiechnąć, ale nie wyszło mu zbyt szczerze.
- Jesteś ranna? Potrzebujesz pomocy? - spytał podnosząc jej nóż i podając go jej z powrotem.

Boone zawahał się wyraźnie ale wzruszył ramionami prawie niezauważalnie i podniósł lufę snajperki do góry opierając kolbę na pasie. Nieufność prostaka z południa do obcych? Być może, a może ledwie ruszająca się, półżywa kobieta w sercu pieprzonego piekła to było już ciut za dużo by w to gładko uwierzyć.
- Ci inni. Ilu ich jest? Gdzie ich zgubiłaś? – ściągnął chlebak i torbę medyka z ramienia i ułożył ostrożnie pod drzewem z dala od niej. – I skąd miałaś granat?

Dziewczyna nie odpowiedziała początkowo na żadne pytanie. Po prostu dossała się łapczywie do manierki. Woda była ciepława ale wydawała się Sally bezcennym skarbem.
- Macie coś do jedzenia? - zapytała oblizując usta. Odebrała od Barrowa swój nóż ale na widok torby lekarskiej, którą postawił ten drugi w popłochu się wycofała aż plecy natrafiły na pień drzewa.
Selby podążył za jej wzrokiem.
- Spokojnie. Nie chcemy Ci zrobić krzywdy. To torba naszego sanitariusza. Nie jesteś ranna? - powtórzył pytanie jednocześnie wyciągając kawałek czekolady i podając dziewczynie.

Wzięła ją szybko i znów wycofała kilka kroków w tył łapczywie pakując jedzenie do ust.
- Było nas pięcioro - mówiła z pełnymi ustami. - Kilka dni temu załadowali nas na statek. Krążyły pogłoski o wyspie śmierci. Mówili, że będą tam na nas przeprowadzać eksperymenty... Ale statek zaczął tonąć i część uciekła. Z czworgiem więźniów zgubiliśmy się kiedy spod ziemi zaczęły wypełzać te pajęczaki... Panika i mgła zrobiły swoje... Granat znaleźliśmy przy spadochroniarzu - zauważyli, że zaczęła mówić składniej. - Masz jeszcze coś? Do jedzenia.

Mark spojrzał bezradnie na Patricka. Prócz czekolady nie miał nic innego.

Na wspomnienie pajęczaków, Boone spojrzał nieco łagodniej na kobietę. Eksperymenty na wyspie śmierci... No coś się zgadzało. Barrow miał chyba rację, coś się spieprzyło a oni wleźli w skutki jakichś chorych zabaw. Zmarszczył czoło widząc jak kobieta pochłania wręcz podaną czekoladę. Uratował tylko kilka porcji z katastrofy, ale po raz kolejny ruszył ramionami i wyciągnął puszkę brzoskwiń z prywatnego zapasu.
- Zjedz pół puszki. - każdy miał swoje dziwactwa i to było jedno z nich Preachera. Lubił brzoskwinie.

Sally poczekała aż ten zwany Preacher wręczy jej owoce zalane słodkim syropem. Na sam widok ślina wypełniła usta i nie czekając czy żołnierz ma do dyspozycji sztućce zaczęła palcami wyjadać soczyste kawałki. Pochłonęła dwie połówki i popiła sokiem oddając, może odrobinę niechętnie. Wiedziała jednak, że skurczony i sfatygowany żołądek i tak będzie miał problem aby przyjąć naraz to co teraz dostał.
- Nie możecie mnie zostawić - stanowczo pokręciła głową. - Nie wolno nam się rozdzielać bo już się nie odnajdziemy. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi... to miejsce jest anomalią czasoprzestrzenną. Wyryłam na drzewie cyfrę... a kwadrans później idąc przed siebie natknęłam się na to samo drzewo. Znak wyglądał na zrobiony miesiące, może lata wcześniej. I uprzedzając pytanie, jestem pewna, że to ten sam.

Patrick popatrzył do puszki. Prawie cały sok wychlała, najlepszą cześć. Zmrużył oczy i popatrzył jeszcze na słońce, starając się określić godzinę. Jego zegarek nie wytrzymał spotkania z ławką podczas awaryjnego lądowania.
Pokiwał głową, choć paru mądrych słów z jej wypowiedzi nie pojął.
- Z nami było podobnie. Oddział nas minął po śladach prawie depcząc, a mimo to nie spotkaliśmy nikogo. - O anomalii która zabiła Blackjacka wolał nie wspominać. Zagryzł ostatnim kawałkiem owocu, a pustą puszkę schował do chlebaka. Jeszcze jedno go zaciekawiło. - Spadochroniarzu? Znaleźliście jednego z naszych?

Skinęła.
- Wisiał wysoko na drzewie, ewidentnie spadł z nieba choć prawdę mówiąc spadochronu otworzyć nie zdążył. Był tu gdzieś...
Dziewczyna wstała i pokuśtykała pod drzewo pod którym ją znaleźli. Przez chwilę wydawało się, że zaraz wskaże rzeczonego spadochroniarza ale ona pochyliła się nad plątaniną korzeni aby podnieść z ziemi wojskowy amerykański hełm i wręczyć go Boonowi.
- Wzięłam. Żeby zbierać deszczówkę.

Oczywiście, że nie powinni się rozdzielać, choć dziwne rzeczy z czasem mogły się stać tuż pod nosem, jak to było z Blackwoodem. Selby jednak nie powiedział tego Sally.
- Znam lepszy sposób na zdobycie wody. - stwierdził Barrow rozglądając się po dżungli.
- Preacher rozwieś hamak i moskitierę. – powiedział wyciągając te rzeczy ze swojego plecaka.
- Sally położysz się i odpoczniesz. Ja w tym czasie pościnam trochę lian. W nich jest woda. Nazbieramy jej do Twojego hełmu. – zaczął wydawać polecenia w sposób naturalny. Wiedział jak przetrwać w lesie. Żył w nim wszak całe życie.
- Jak skończysz Patrick powycinaj ze spadochronu trochę linek. Będę ich potrzebował do pułapek. – po czym wyciągnął białą płachtę ze swego plecaka. Tak. Nie bez powodu miał ksywkę „Taczka”.
W okolicy było dużo lian, a także nasączonych wodą liści. Wystarczyło tylko naciąć je maczetą i podstawić naczynie, by woda sama zaczęła ciurkać. Nie musiał nawet oddalać się dalej, jak na odległość wzroku.

Ten, który był sieżantem, miał chyba na imię Mark, zaczął wydawać polecenia i Sally poczuła się w pewnym sensie bezpiecznie. A w każdym razie bezpieczniej. Wyglądało na to, że mężczyźni doskonale odnajdywali się w sytuacji, bądź co bądź byli przeszkolonymi żołnierzami. Rodakami. I jej jedyną nadzieją na wydostanie się z tej dżungli. I z tego kraju.
- Dlaczego jest was tylko dwoje? - nie chciała przerywać im pracy ale miała jeszcze kilka pytań. - Jesteście żołnierzami Armii Amerykańskiej, na pewno wysłali was tu w większej grupie, prawda? Mieliście plan jak się stąd wydostać? Ktoś po was przyleci?

Selby na chwilę przerwał pracę i spojrzał na dziewczynę, jak na dziwadło. Po czym powiedział spokojnie, jakby tłumaczył coś mało rozgarniętemu dziecku.
- Nie jesteśmy żołnierzami Armii Amerykańskiej. Jesteśmy marines. - zastanowił się chwilę, jak jej to przystępnie wytłumaczyć.
- Korpus marines podlega flocie, nie armii lądowej. Jesteśmy bardziej marynarzami, jak żołnierzami. My zaś jesteśmy paramarines. Spadochroniarzami korpusu.
Tłumaczył jej oczywiste w jego mniemaniu rzeczy.
- Było nas więcej, ale pogubiliśmy się. Nasz samolot się rozbił. My poszliśmy na zwiad i już nie odnaleźliśmy oddziału. W miejscu gdzie się rozdzieliliśmy były ślady walki i ciało naszego kapitana, on … - Mark zająkał się.
Spojrzał na Boone’a jakby szukając wsparcia.
- Kapitan nas zaatakował. Choć był martwy. Coś w nim było.
Selby mówił z trudem cały czas zapamiętale ścinając liany.
- Zabiliśmy to.
Przerwał czynność umieszczając końcówki lian w hełmie i podszedł do dziewczyny.
- Posłuchaj. Wysłano nas tu byśmy zlikwidowali Japończyków na wyspie. Najwyraźniej dokonują tu jakiś eksperymentów na ludziach, ale wygląda na to, że te eksperymenty zwiały im do dżungli i teraz jest tu cholernie niebezpiecznie. Nie wiemy czego się spodziewać. Nie wiemy kiedy i czy wyślą po nas pomoc.
Uśmiechnął się do niej. To była beczka dziegciu, a teraz przyszła kolej na łyżeczkę miodu.
- Ale jesteśmy na to przygotowani. Szkolono nas byśmy sobie radzili w takich sytuacjach. Na razie jesteś bezpieczna. Możesz odpocząć. Potem rozejrzymy się po wyspie. Japończycy mają tu gdzieś swój obóz. Tam poszukamy odpowiedzi na pytanie co się tu dzieje, albo przynajmniej znajdziemy schronienie, by przetrwać aż dowództwo nas stąd ewakuuje. Japsy mają tu gdzieś port i być może lotnisko. Jeśli chcemy stąd się wydostać musimy kontrolować choć jedno z nich.
Spojrzał na Patricka zwracając się do niego.
- Nie ma co szukać naszych po dżungli. Prędzej będą się kręcili przy bazie Japońców. Łażenie po dżungli tylko nas narazi na kolejne ataki stworów.
To wydawało mu się najrozsądniejszym wyjściem.

Boone oglądnął podany mu hełm, ale nie było niczego po czym mógłby zidentyfikować poprzedniego właściciela. W końcu wyciągnął pozwijany spadochron i zaczął odcinać linki po czym wiązać je w dłuższy kawałek sznura. Popatrywał spod oka na Sally. Była obita, fakt. Ślady tortur też były widoczne, jednak ręka ciągle błądziła w okolicach colta. Była wykształcona, na to wskazywałby zasób słów. No ale była też cywilem… Kolejną gębą do wykarmienia i kimś na kogo trzeba było uważać. Dlaczego wpadli na nią a nie na swój oddział? Przecież to ich usilnie starali się znaleźć…
Zajął się robotą, porozwieszał hamak i zabrał się za wyszukiwanie młodych pędów palmowców. Ich miękkie serce, po tym jak już się odetnie część zewnętrzną, dawało się zjeść. Smakowało co prawda jak namydlona trawa, ale było pożywne.
- Wasz statek zatonął czy osiadł na mieliźnie? – Boone pomyślał że może udałoby się dostać do radia i dogadać… z kimkolwiek.
Pomysł Barrowa był ryzykowny. Skoro gooki kręcą się wyczerpane po dżungli, to nie mogli wrócić do swojego obozu. Lub obóz taki już nie istnieje opanowany albo rozwalony w drobny mak przez, jak to było? Anomalie.
- Spróbujmy. Szukanie oddziału nie przynosi efektów. – mruknął w końcu.

liliel 25-05-2012 12:45

selby, boone & dean - cz. 2
 
- Nie jestem pewna czy statek poszedł na dno - odpowiedziała. Słowa mężczyzn niezbyt ją uspokoiły. - Było ciemno, jeszcze przed świtem. A później musieliśmy ewakuować się z plaży wgłąb dżungliI - ostrożnie dobierała słowa - bo pojawiła się ta chmara latających... istot.
- W pobliżu jest droga. Słyszeliśmy samochód, zapewne Japończyków - zmieniła nagle temat.
Latających istot. Coraz lepiej, cholera. Wiadomość o drodze i samochodzie była jednak jak dla Boone’a wiadomością dobrą. Wolał sto razy znanego nieprzyjaciela, z którym walczyli już nie raz, niż to co czyhało w dżungli. Skoro japończycy jakoś się trzymają, to może udało im się zrobić jakiś perymetr w środku którego liczą się tylko kule, granaty i dobrze znana reszta wojennej zawieruchy. Oddział powinien skierować się w to miejsce, jeśli nawet nie po to by wykonać zadanie,to chociaż po to by spróbować wezwać wsparcie lub ewakuację.
- Odpoczniemy i ruszajmy. - Zerknął na Sally - nie widzę większego sensu szukania twoich towarzyszy. Jeśli nie słyszeli granatu i nie dojdą do nas teraz to nie znajdziemy ich raczej.
Skoro szukanie własnego oddziału szło jak krew z nosa, Boone nie chciał tracić sił na szukanie cywili.
- To chyba nie jest rozsądne? - zapytała z powątpiewaniem Sally która ułożyła się pod swoim drzewem. Wizja snu kusiła coraz bardziej. - Jest was dwóch. Zważając na rozmiar eksperymentu Japońcycy musieli przeznaczyć na tą wyspę spory nakład kapitału i ludzi. Tam może być duży i dobrze strzeżony ośrodek badawczy a nikt nie przywita nas z otwartymi ramionami.
- Nikt nie mówi, że wejdziemy przez główną bramę i będziemy się z nimi witać. - Boone ugryzł przygotowane zielsko i podał kobiecie oraz Barrowowi. - Rozglądniemy się i poczekamy na resztę oddziału po cichu.
- Właśnie. - wpadł mu w słowo Selby - Nie chodziło mi o to by zaatakować ośrodek we dwóch, ale by w jego pobliżu rozejrzeć się i poszukać naszych. Nie zapominajcie o anomaliach z czasem. Dopóki nie dotrzemy do ośrodka tak naprawdę nie wiemy co zastaniemy.
- Zastanawiałam się... - Sally podziękowała narazie za oferowane rośliny. Żołądek powoli buntował się przed nadmierną ilością pożywienia zafundowanym po tak długiej głodówce. - czy te anomalie nie miały związku z mgłą. Oczywiście to tylko założenie i może być błędne jakkolwiek teraz gdy widocznosć się poprawiła może warto by poświęcić jeszcze trochę czas na odnalezienie waszej jednostki i reszty rozbitków? Na plaży nadal mogą być ranni, chociaż ostatnio kiedy tam byłam Japońcycy bez skupułów ich dobijali, nie wspominając o latających stworach.
- Co to za stwory? - spytał Mark.
- Nie mam pojęcia... Chyba były spore. I miały skrzydła. Wydawały z siebie te dziwne... odgłosy - widać było, że samo wspomnienie wywołuje w kobiecie strach. - Najpewniej są wynikami przeprowadzanych tu eksperymentów. Kto wie, może to nawet ludzie poddani działaniom mutagenów... Cokolwiek tutaj robią... pierwszy raz mam z tym styczność. To musi być dalece zaawansowany projekt.
- Nasz transportowiec też zrzuciło coś na ziemię innego niż zwykłe pelotki. Nie było wybuchu, a oddarło nam ogon w jednej chwili. - Boone właśnie zaczął się zastanawiać jak “spore” musiały by być te latające maszkary żeby to zrobić. Zamilkł na chwilę i przypatrzył się uważnie kobiecie.
- Kim ty jesteś, Sally?
- Więźniem - odparła przymykając powieki. - Od zbyt dawna. Chyba, że pytasz kim byłam.
- Więźniem. - powtórzył za nią.- Od jak dawna? I co robiłaś wcześniej. To miałem na myśli.
- Od jak dawna... - powtórzyła za nim. - A jaką datę teraz mamy? Nie spodziewalismy sie, ze Japonia dołączy się do wojny... Z dnia na dzień zaczęły się aresztowania obcokrajowców.
- Czekaj... - spojrzał ze zdziwieniem. - Siedzisz od początku wojny?
Po raz kolejny zerknął na ślady przypaleń na rękach.
- Znaczy się, mamy coś koło 10 marca 1943 r. Tak przynajmniej powinno być. Bo parę godzin temu znaleźliśmy szczątki samolotu ze skrzyniami z czerwca 1944 r.
- Właśnie. - pokiwał głową Selby. - Gdzie Cię aresztowali? Na Filipinach?
- Nie. Od początku ‘39 przebywalam w Japonii. Nie zrozumcie mnie źle ale jestem naukowcem, wojna jakoś mnie... obeszła. Mój ojciec jest światowej sławy archeologiem, dostałam od niego zaproszenie na wyspę Kiusiu gdzie ze swym wieloletnim kolegą, profesorem Yamadą badali pozostałości świątyni Amaterasu datowaną na okes Yayoi. To była nie lada gratka... Pracowaliśmy w odosobnieniu nie bardzo wiedząc co dzieje się na świecie i wtedy pojawili się żołnierze i nas zabrali - umilkła na moment rozcierając skroń. - Jestem doktorem antropologii, choć może raczej “byłam” byłoby odpowiedniejszym określeniem...
Taa to by wiele wyjaśniało. Uczone gadanie i to że nie ma pojęcia bladego o wojsku i radzeniu sobie w dżungli. Jednym słowem kłopot na głowie. I odstawić dokąd jej nie ma, a zostawić tutaj... no jakoś tak nie pasowało Patrickowi.
- A ci twoi inni? Też jajogłowi? Wiedzieliście w ogóle po co tutaj was zwożą na tą wyspę?
- Nie znałam ich wcześniej, nie wiem kim są ani jak trafili na statek. Mnie zabrano z obozu i doszły mnie jedynie słuchy o wyspie śmierci i eksperymentach. Nic więcej nie wiem.
- Skąd pochodzisz Sally? Mam na myśli Stany. - uśmiechnął się Mark. Trafili w dżungli na “nerd girl”. Coś podobnego. - Ja jestem z Michigan.
- Prawdę mówiąc urodziłam się w Ekwadorze. Moi rodzice byli rodzajem naukowych... tułaczy. Ale moje rodzinne miasto to Chicago. Najwięcej czasu w Stanach spędziłam właśnie tam, głównie jeśli chodzi o edukację. Generalnie dużo podróżowałam, w moim zawodzie to konieczne.
- O co pytali Cię Japońce? Dlaczego torturowali? Co mogli chcieć od antropologa? - spytał Selby - Nie pytam przez zdrożną ciekawość. Szukam jakiś śladów.
- O nic nie pytali - Sally podciągnęła kolana pod brodę i ciaśniej objęła się ramionami. - A dlaczego torturowali? Jeśli myślicie, że potrzebowali do tego jakiegoś powodu to znaczy, że w ogóle ich nie znacie.*
Barrow wymienił krótkie spojrzenie z Preacherem. Dziwne.
- Umiesz strzelać Sally? - spytał niespodziewanie.
- Ojciec mnie uczył... dawno temu. Ale chyba nie byłam zbyt pojętna w tej dziedzinie.

Kiedy odwróciła się by odpowiedzieć Barrowowi, zobaczył krew na łachmanach które miała na sobie. Małe ranki jakby po odłamkach. Sięgnął po torbę Blackjacka i wyciągnął czyste bandaże, plastry i puszkę z sulfą.
- Daj, trzeba to opatrzeć. – Zerknął na sierżanta. Ona tym granatem w siebie rzucała? Podszedł bliżej i wyciągnął rękę z gazikiem polanym alkoholem by przetrzeć rany i zobaczyć czy czasem jakieś odłamki nie tkwią w środku.
Sally zerwała się na równe nogi i przylgnęła plecami do drzewa.
- To chyba nie jest konieczne? W zasadzie nic mi nie jest - zabrzmiało mało wiarygodnie ale dość stanowczo.
- Masz krwawiące rany i jesteś w dżungli - tłumaczył mówiąc powoli jak do dziecka. - To bez opatrunku oznacza szybko zakażenie, gorączkę i śmierć. Nasz medyk... on zginął. - pomachał jej przed oczami pudełkiem z sulfą - ale tym wystarczy posypać na ranę i ci pomoże.
- Preacher ma rację. Chociarz odkaź rany. - spojrzał na nią zaniepokojony i dodał - Sama.
Dziewczyna przenosiła wzrok z jednego żołnierza na drugiego. W końcu, nie bez wahania, skinęła i usiadła na ziemi podciągając bluzkę tak aby obnażyć same plecy.
- Tylko szybko.
O dziwo skóra na plecach była relatywnie czysta w porównaniu do reszty ciała. Błoto w większości zatrzymało się na ubraniu niemniej widok nagiej skóry do przyjemnych nie należał. Oprócz podłużnych blizn po szpicrucie najwięcej było drobnych i okrągłych po przypaleniach i teraz na plecach w całej okazałości można było zauważyć jakie są liczne. W kilku miejscach istotnie skóra była uszkodzona przez odłamki zaś na wysokości łopatek znać było blizny po rozegranych, najpewniej nożem, trzech partiach w “kółko i krzyżyk”
- Pośpiesz się - kobieta schowała głowę w ramiona i jakby skurczyła się w sobie.
Boone odruchowo wytarł palce o mundur, ale zarazpotem znowu zaczął grzebać w torbie i wyciągnął buteleczkę ze spirytusem,po czym polał ostrożnie swoją dłoń. Kiedy zbliżył się do kobiety, zatrzymał się w pół kroku. Zmrużył oczy i zaklął pod nosem. Żółte skurwysyny...
- Zapiecze... -uprzedził lojalnie,po czym przetarł gazikiem rany. Nie wyczuł pod palcami tkwiących pod skórą odłamków, no ale pewnym nie był. Nie za bardzo wiedział jak coś takiego można wyczuć. Najlepiej jak umiał oczyścił skaleczenia, po czym posypał grubą warstwą białego proszku. - Poczekaj chwilę, zaraz zabandażuję... jakoś. - mruknął niewyraźnie. - Kiedy oni cię tak... załatwili?
- Mówiłam, że byłam tam długo. Mieli czas - ton przybrał na nerwowości i, jak im się zdawało, wrogości. Wyciągnęła w tył jedną rękę. - Daj mi bandaż. Sama to zrobię.
Patrick odchrząknął i zerknął na sierżanta.
- Już kończę,zaczekaj moment. Sama pleców sobie nie połatasz. - Starał się zawiązaćbandaże nie za silno. - Już.
Odsunał się od razu, wyczuwając w jej tonie wyraźne napięcie. Pochował wszystkie graty do torby, po czym łypnął jeszcze okiem i wyjął ze swojego chlebaka jeden z nielicznych już sucharów, po czym podał kobiecie. - Prześpij się trochę. To też pomaga.
- Ja bym nie szedł na plażę. - powiedział Selby patrząc przed siebie i nasłuchując. - Będziemy odsłonięci, a te latające stwory mi się nie podobają. Odpoczniemy i poszukamy drogi, a potem ich bazy.
Patrick skinął głową. Jemu też wydawało się to najrozsądniejszym wyjściem. Nie mieli pojęcia dokąd poszli chłopaki po tym jak kapitan zginął. Ale skoro na wyspie są drogi wcześniej czy później i oni na taką trafią. Punkt zborny przy obozie był dobrym wyjściem.
- Odpocznijmy z godzinę lub dwie i ruszajmy. Rozstawię jakieś potykacze. Obudzę cię w połowie - powiedział do Barrowa.
- Jeszcze jedno - powiedziała Sally, która zdążyła obciągnąć bluzkę i wrócić pod swoje drzewo. - Tu, gdzieś w pobliżu był... posąg. Wyglądał... jak nie stworzony ludzką ręką, jeśli mogę się tak wyrazić. Z pozoru kamienny ale raczej... istota, którą przedstawiał była w jakimś stanie hibernacji. Zainteresował mnie i... - spuściła wzrok. Nie miała pewności czy to wszystko jej się jedynie nie wydawało. - On ożył. Ten potwór otworzył oczy a jego macki zaczęły falować. Dlatego rzuciłam granat. Ale jak mówiłam, broń to nie moja dziedzina, zahaczył o gałęzie i przy okazji poraniłam się sama. Kiedy się ocknęłam posąg znów był tylko posągiem.*
Do niedawna Mark by pomyślał, że dziewczyna miała zwidy, ale teraz nie był już tego taki pewien:
- Tak. Tu się dzieją dziwne rzeczy. No nic. Idę założyć pułapki. Może coś upolujemy. - powiedział zabierając linki wycięte ze spadochronu przez Patricka.
- Tylko nie odchodź za daleko, dobrze? - w głosie Sally znów obudził się pewien popłoch. - Tu naprawdę łatwo się zgubić.
Wybrała przygotowane miejsce na hamaku. Zakołysało i oczy od razu zaczęły się lepić. Ścisnęła mocniej nóż i ułożyła go na swoim brzuchu aby w razie potrzeby móc go szybko użyć. Wypełniła ją namiastka spokoju. Znalazła dwójkę amerykańkich żołnierzy, uzbrojonych i, miała nadzieję, rozsądnych. Jej sytuacja prezentowała się najlepiej od ostatnich dwóch lat.

Betterman 25-05-2012 21:53

oraz Okoliczności Przyrody... znaczy Armiel
 
Nie liczył strzałów. Naciskał spust, aż suchy szczęk iglicy dał znać, że najwyższa pora się zbierać, bo walka z tym czymś to szaleństwo. Wywalił w ciemność cały magazynek. Parę razy na pewno trafił. I tylko tym potwora rozsierdził. Nic więcej nie mógł tam w dole ugrać.
Przyciągnął się z powrotem do drabinki, wepchnął colta do kabury i ruszył w górę. Starał się zadbać o pewność każdego chwytu i nigdy nie polegać na jednej tylko klamrze, ale śpieszył się, jakby ścigał go sam diabeł.

Drabinka doprowadziła go do wąskiego otworu, w którym na upartego zmieściłby się człowiek. Z karabinem mogłoby być jednak trudniej. Tunel o kwadratowym przekroju i góra metrowej przekątnej, może odrobinę więcej; w ciemnościach Summers nie był w stanie dobrze tego ocenić.
Z dołu słyszał mlaszczące, paskudne dźwięki, które świadczyły, że nienazwane coś tym razem powędrowało jego śladem.
W górze wyczuwał lekki powiew powietrza, jakby gdzieś tam, na końcu tunelu, znajdowało się wyjście na powierzchnię czy coś podobnego, ale nie widział blasku dnia. Musiał szybko podjąć decyzję, czy spróbuje przejść przez tunel, chociaż z ciężkim karabinem nie było to proste zadanie.
Bestia zbliżała się, pełzała po ścianie nie zważając na takie drobiazgi, jak prawa fizyki.

Więcej argumentów nie potrzebował. Zdjął karabin z pleców, pas owinął ciasno na przedramieniu. Głowę i barki wsunął w wylot tunelu. Tak wąski, że dopóki pewnie opierał nogi na dwóch kolejnych klamrach, mógł korzystać z obu rąk, w osobliwym pomieszaniu klaustrofobii i lęku przed rozciągającą się pod stopami pustką, spacyfikowanych bezwzględną wolą przeżycia.
Czterdzieści cali powinno wystarczyć, żeby się przecisnąć. Gdyby miał dość czasu na użeranie się z dwójnogiem. Dotąd nie było potrzeby, a teraz sposobności, żeby zdemontować pokraczne ustrojstwo. Ale całego BAR-a pozbywać się nie chciał. Może za sprawą gruntownego szkolenia w korpusie, a może wrodzonej rogatej natury.
Najpierw wolał sprawdzić, czy równie łatwo jak grawitację potwór zignoruje dwadzieścia karabinowych pocisków, posłanych prosto w dół w ciągu dwóch szalonych sekund. Nie licząc przerwy na uderzenie serca, otwarcie oczu i ewentualną korektę, rzecz jasna.

Huk był przeraźliwie głośny , wręcz rozsadzał czaszkę na kawałki. Z pozycji, w której Luke się znajdował, strzelanie nie było łatwe. Słyszał kule walące o kamień, czasami jakiś mlaszczący, obrzydliwy odgłos, jakby ktoś ciskał kamieniami w gęste błoto. I nic więcej – żadnych wrzasków ani bolesnych pisków. A potem w dźwięczących w uszach echach wystrzałów rozpoznał tamte jękliwe, mroczne szepty. Nadal się zbliżały. Powoli, nieubłaganie zmniejszając dystans między nimi.
Pełznące COŚ było już w połowie drogi po ścianie.

Obrócił broń w rękach i wywindował wzdłuż siebie do góry, jakby uczestniczył w jakiejś idiotycznej paradzie. Przy twarzy poczuł żar lufy – najsilniejszy bodziec, jaki do niego docierał. Choć strzelał z zamkniętymi oczami, ciemność przysłaniały mu jeszcze ogniste plamy, a w uszach niepodzielnie panował ciężki pogłos BAR-a, spotęgowany podziemnym echem i skoncentrowany w ciasnym wylocie tunelu.
Mimo to Summers zaczął przeciskać się z determinacją do góry, tuląc łoże karabinu do piersi niby największy skarb – tak, żeby nieszczęsny dwójnóg mieć cały czas nad głową. Prawa ręka musiała wystarczyć do wspinaczki, ale teraz ze wszystkich stron asekurowały go przecież aż nazbyt bliskie ściany.

Imoshi 26-05-2012 16:36

I udało się. Pomimo wszelkich przeciwności, Francis dołączył do towarzysza na dole. Gdy tylko poczuł pod nogami równą ziemię, natychmiast usiadł, dysząc ciężko. Rozejrzał się. Azjata zajmował się... przeszukiwaniem szkieletów. Jones oddalił się możliwie od wszelkich szczątków - mimo sytuacji, w jakiej się znalazł, chciał zachować choć trochę godności. Wolał już walczyć gołymi rękoma, aniżeli machać kośćmi jakiegoś nieszczęśnika, któremu przyszło tu zginąć. Ale nie mogli siedzieć i odpoczywać. A może mogli? Może nic by się nie stało, gdyby poświęcili godzinę lub dwie na zebranie sił przed dalszą drogą. Nie wiadomo.

W każdym razie ruszyli powoli i spokojnie. Nagle Amerykanin coś zauważył. Gdy zrozumiał co widzi, Azjata już to dostrzegł. Dom na drzewie! Dom oznacza ludzi, ludzie oznaczają cywilizację. Chociaż, czy domek nie był złudną nadzieją? Kto normalny mógłby tu mieszkać? Chyba nikt. Francis chciał jednak iść do zauważonego domu. Ale nie sam. Zaczął pokazywać mniej lub bardziej zrozumiałe znaki migowe, mówiąc sam do siebie to, co chciał przekazać towarzyszowi:
- Lepiej będzie iść tam, niż do tego ognia. Tam pewnie po prostu las się pali. Spotkać tam możemy tylko śmierć. -
Azjata nie zamierzał jednak się słuchać. Dopiero wtedy Jones to dostrzegł. Zauważył ślady, pozwalające sądzić, że niedawno padało. Zwykły pożar tuż po deszczu? To zdarzało się cholernie rzadko. Kierowany tą myślą, postanowił jednak iść z towarzyszem. A może po prostu nie chciał się rozdzielać? Nie wiadomo...

Eyriashka 26-05-2012 18:31


Pomiędzy brwiami Webber pojawiła się pionowa zmarszczka. Nie rozumiała nic. Wszystkie uniwersalne sygnały, mowa ciała, mimika, intonacja głosu. To w czego wypatrywaniu specjalizowała się i właściwie była bezbłędna. A jednak nie rozumiała nic, oprócz oczywistego wzburzenia. Choćby tego czy emocje były pozytywne. Było to tak niespotykane zjawisko, że nie odważyła się ruszyć, czując się jak zamknięta w pojedynczej klatce filmu. Przypatrywała się skośnookiemu licu z ogromną intensywnością. Cały świat poza tą maską zastępującą twarz przestał istnieć.

Armiel 26-05-2012 21:44




Yoshinobu i Dempsey


Azjatka pierwsza zdobyła się na odwagę i podeszła do przerdzewiałego, zarośniętego pnączami samochodu.

Zmęczony Ronald szedł tuż za nią.

Szukali czegoś, co mogłoby okazać się przydatne. Może ubrań, bo ich własne przypominały coraz bardziej szmaty. Może broni, która dodałaby im pewności siebie. Może opatrunków, mocnych butów. Czegokolwiek. Bo jak na razie nie mieli niczego.

Gazik śmierdział rdzą. Siedziało w nim troje ludzi, czy też raczej troje ludzkich szczątków. W zbutwiałych, dobrze im znanych japońskich mundurach. Ciała wyglądały ... dziwnie. Były pomarszczone i wysuszone, jakby coś odessało z nich wodę, chociaż skóra trupów w wielu miejscach porośnięta była zielonkawą pleśnią. Ręce kierowcy nadal zaciskały się wokół kierownicy – zmumifikowane, szponiaste, prawie nie przypominające ludzkich. Zasuszone twarze z wyszczerzonymi zębiskami wpatrywały się w dżunglę.

Serce zabiło im szybciej, bo zobaczyli to, czego szukali. Broń! Kierowca miał pas z kaburą pistoletową, szkielet z tyłu przewieszony przez pierś karabin maszynowy, a pasażer obok kierowcy przytrzymywał oparty z boku karabin. Dla ich trójki to było aż nadto trofeów.

Niestety ... Nie przewidzieli jednego.

Nikt nie mógł przewidzieć.

Kiedy Yoshinobu była o trzy kroki od wraku nagle powietrze wokół samochodu zadrżało i .... coś niecodziennego zaczęło się z nim dziać. W mgnieniu oka z samochodu znikała rdza i blachy odzyskiwały swoją zieloną barwę. Skóra pasażerów zaczęła ... nabierać życia, mundury świeżości, a ciszę dżungli wypełnił gwałtowny i wyjątkowo głośny warkot silnika. Auto ... ruszyło z miejsca. Twarze japońskich żołnierzy powoli, lecz nieubłaganie zwracały się w stronę zaskoczonych i przerażonych jeńców.





Dean, Boone, Selby


To spotkanie było potrzebne całej trójce, chociaż żołnierz mogli oszukiwać się, że tak nie jest. Dżungla wystawiła ich na wyjątkowo ciężką próbę. Nerwy mieli zszargane, zmysły widziały za wiele niewytłumaczalnych rzeczy.

Rozmowa z innym człowiekiem dawała pozory normalności. Czynności związane z zabezpieczeniem obozu pozwalały myśleć o wszystkim, tylko nie o tych szalonych i niewytłumaczalnych rzeczach, które przeżyli.

Selby poszedł rozstawić pułapki i zdobyć coś do jedzenia, a Dean i Boone pozostali na miejscu postoju. Dziewczyna położyła się na hamaku i próbowała odpocząć, ale nie potrafiła zasnąć. Boone trzymał wartę, wsłuchując się w dziwnie cichą dżunglę. Licząc, że usłyszy coś, co pozwoli im domyśleć się, gdzie się znajdują. Warkot samochodu, szum oceanu, strzały. Cokolwiek. Ale nie słyszał niczego takiego. Tylko szelest liści poruszanych lekkim wiatrem, wiatrem, który coraz bardziej rozpędzał dziwaczną mgłę.

Dżungla stawała się coraz bardziej widoczna i gdyby nie owa nienaturalna cisza, tropikalny las można by było nawet uznać za normalny.

W końcu słońce rozświetliło dżunglę. Wypełniło ją wszelkimi odcieniami brązu i zieleni.

Wstał dzień. Boone spojrzał na zegarek. Wskazówki stały w miejscu. Jakby zatrzymały się tuż przed świtem. Selby nie wracał i ta nieobecność kumpla wzbudzała w kapralu coraz większy niepokój.





Selby


Sierżant Selby nie miał zamiaru oddalać się za bardzo. Szybki rekonesans. Zastawienie kilku potykaczy, kilku wnyków – to co udałoby się zrobić w tak krótkim czasie, a co zwiększyłoby bezpieczeństwo ich grupki oraz dało szansę na zdobycie pożywienia.

Mgła wyraźnie rzedła i dżungla stawała się coraz bardziej mu znanym miejscem. Rozpoznawał drzewa i rośliny, potrafił je nazwać, powiedzieć jak mogą przydać się w próbie przetrwania. Kilka roślin miało jadalne korzenie, pędy innych wyśmienicie nadawały się na przekąskę, a nasiona kilku innych żute powoli odpędzały zmęczenie.

To, co niepokoiło zwiadowcę, to brak innych form życia. Żadnych ptaków, żadnych gryzoni, żadnych drobnych czy większych zwierząt. Nic.

Po jakimś czasie, zdobywszy wystarczającą ilość jedzenia na małą przekąskę, ruszył z powrotem. Starał się dokładnie zapamiętywać drogę, ale po kilkunastu minutach, mimo, że mgła znikła, był już pewien, że stało się coś, co się stać nie miało prawa.

On, jeden z najlepszych zwiadowców w całym korpusie – sierżant Mark Cyde Selby zgubił pozostawionych w dżungli kompanów.

To było tak samo prawdopodobne, jak fakt, że człowiek starzał się w mgnieniu oka.

Pozostał sam.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:42.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172