lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Betterman 09-04-2012 23:52

Zgubić takiego grubasa, co za wstyd... Pogoda niezbyt sprzyjała swobodnym przebieżkom po lesie, pora też była raczej niestosowna, o stroju nie wspominając.
Spasiony miłośnik natury uciekał. I sam w sobie nie był zbyt groźny dla twardzieli wyszkolonych przez korpus. Tyle że proste zarżnięcie, trzaśnięcie kolbą przez łeb albo zaduszenie bezbronnego na oko intruza nie rozwiązywało jeszcze problemu. Obława będzie trwać, dopóki uciekinier się nie znajdzie. A przy nim – niezwykłym zrządzeniem losu – banda uzbrojonych Jankesów.

– Przepłoszcie go, niech stąd spierdala – wymamrotał Summers z naciskiem, mierząc w podrygujące między drzewami światło, gotowy zgasić je krótką serią, gdyby zatrzymało się dłużej na którymś z chłopaków. W zasadzie nie miał tu nic do gadania, ale uznał, że warto chociaż zasugerować reszcie twórczą niesubordynację. Sanders rzucił rozkaz, zanim zauważył kolejnych gości. Może i wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, ale prawie na pewno nie był wróżką. Nie powinien za bardzo się wściekać. W końcu przerażony tłuścioch naprawdę mógł przysłużyć się im znacznie lepiej niż martwy. Prawdopodobnie narobiłby więcej hałasu. Zwrócił na siebie uwagę, odciągnął swoich prześladowców od kryjówki oddziału. Gdyby tylko zdążył, zanim sami do niej wlezą.

A Collins i Tongue guzdrali się niemiłosiernie, choć mieli do żółtka najbliżej i chyba nikt nie wątpił, że rozkaz skierowany był przede wszystkim do nich. Szkoda że nie ciągnęli zapałek. Jeszcze trochę, a długość mogliby porównać przy latarce.

– Pieprzę – mruknął pod nosem, a potem poderwał się gwałtownie na nogi. Dla lepszego efektu odżałował jeden nabój i odciągnął hałaśliwie rygiel, nim wycelował w Japończyka tak sugestywnie, jak tylko potrafił. Zaciągnął się przy tym potężnie i wyszczerzył do niego drapieżnie w czerwonej, upiornej poświacie. W zanadrzu miał już chyba tylko pstryknięcie weń niedopałkiem albo naciśnięcie spustu. Choć tę możliwość wolał zachować na wypadek, gdyby żółtek nie zrozumiał aluzji i nie spełnił pokładanych w nim nadziei.

liliel 10-04-2012 09:33

A teraz zapłacisz...

Sęk opadł ciężko na plecy Japończyka gruchocząc kości kręgosłupa. Sally Dean zamachnęła się ponownie i badyl dla odmiany wbił się w szczękę komendanta aż ten zaczął pluć krwią i wyłamanymi zębami.

Zdychaj.

Może to nie było silne uderzenie ale Dean włożyła w nie nie mniej pasji niż Chińczycy w budowę Wielkiego Muru. Jej ramiona zadrżały w rozpaczliwym spazmie, zwierzęce warknięcie wypłynęło z gardła.

Zdychaj, zdychaj, zdychaj!

Wytrącony miecz wbił się w piach i na ułamek chwili skupił uwagę wszystkich uczestniczących w tej desperackiej szarpaninie. Obalony na czworaka Żółtek rzucił się w przód z wyciągniętą łapczywie ręką.

Po moim trupie sukinsynie.

Sally zamachnęła się kijem celując w krocze Japończyka. Stęknął i zwinął się w pierwszym odruchu a wtedy Dean poprawiła ciosem w głowę. Ten drugi, choć słaby, wystarczył by współtowarzyszka Sally dopadła katany i wyszarpnęła ją z piasku.

Teraz.
Zrób to!

Niech zdycha.

Niech krwawi.

Niech kwiczy.

Niech błaga.

Niech cierpi.


Sally nie była pewna co dokładnie się stało ale w konsekwencji buchnęła krew a mężczyzna zwalił się twarzą w wilgotny piach. Ta druga kobieta stała z wyciągniętym przed siebie ostrzem i dyszała ciężko.

Świt dopiero się wylęgał krasząc niebo bladą poświatą szarości. Gdyby było jaśniej i gdyby ktoś zechciał zawiesić na dłużej wzrok na twarzy Sally Dean dostrzegłby na niej ledwie zauważalną sugestię uśmiechu.

Przykucnęła przy trupie i darła jego ubranie na długie pasy. W pierwszej kolejności trzeba opatrzyć rannego mężczyznę a koszula i spodnie komendanta posłużą za szarpie. A później trzeba wynosić się wgłąb dżungli nim na plaży pojawią się kolejni japońscy żołnierze, którzy przeżyli katastrofę.

Cas 10-04-2012 13:28

Wszystko zwolniło kiedy Boone postanowił dokończyć to co zaczął Selby i posłać Japońca tam gdzie jego miejsce. W pieprzone ognie piekielne. Nie wiedział w tym sensu, ale biorąc pod uwagę to co wydarzyło się ledwie chwilę później ... powoływanie się na logiczne myślenie, trudno było uznać za rozsądne posunięcie.

Sytuacja zdawała się być opanowana, choćby dla świętego spokoju, wolał więc wszystko dokładnie sprawdzić i nie musieć martwić się, że żółtek znowu poderwie się z ziemi. Zbliżył się jedynie na moment, by upewnić się, że problem został rozwiązany. Wtedy kolano Patricka zwyczajnie zniknęło we wnętrzu nadal miotających się w konwulsjach zwłok. Sam ten fakt był więcej niż nieprawdopodobny, ale Jacob nie miał zbyt wiele czasu na rozwiązanie tej zagadki.

Z trudem utrzymał równowagę, kiedy Boone odskakując do tyłu jak poparzony, prawie go staranował. Dopiero z tak bliskiej odległości Blackwood mógł dostrzec jak po jego ciele zaczyna rozchodzić się setka niewielkich insektów. Tego było już kurwa za wiele. Azjaci mogli roztaczać wokół siebie dość specyficzną aurę i niejednokrotnie zaskakiwać tym jak bardzo różnili się od nich. Coś takiego było jednak zwyczajnie niemożliwe. Wydłubane oczy, bebechu pełne robali, których nigdy w życiu nie widział na oczy i kości łamiące się jak suche patyki. Zwyczajnie w głowie mu się nie mieściło, by gdziekolwiek na świecie istniała osoba tak chora, by wykorzystać coś takiego w charakterze broni.

Miał dość. Stracił panowanie nad swoim ciałem. Kierownice wolał oddać swojemu instynktowi i adrenalinie, sam ciesząc się komfortem fotela pasażera. Jedno i drugie zareagowało natomiast w sekundę po tym jak do jego uszu dotarły słowa Patricka. Ostatni przebłysk zdrowego rozsądku zmusił się do ukrycia swoich dłoni w rękawach, na moment przed tym jak ruszył na pomoc koledze. Ostatnią rzeczą, którą chciał robić to dotykać tych robaków gołymi rękami.

Viviaen 11-04-2012 11:30

Widząc mężczyznę padającego z wyciem na piasek, dała się ponieść emocjom, co od dawna już jej się nie zdarzało. Rzuciła się z kamieniem przeciwko katanie, nie czekając, jak zareaguje na cios zadany przez jedną z kobiet. Miała śmiesznie małe szanse, wiedziała o tym już w momencie ataku. Do reszty otrzeźwiło ją cięcie, jakie otrzymała w lewą rękę. Nawet nie zabolało. Ostrze było nieprzyzwoicie wręcz ostre, rana miała piękne, równe krawędzie. Sakamae spojrzała z osłupieniem na krew wypływającą z rany. Przez myśl przemknęło jej, czy uda się w tych warunkach nie dopuścić do zakażenia.

O ile przeżyję...

Na szczęście druga z kobiet zachodzących komendanta od tyłu też już zdążyła włączyć się do walki. Widząc, jak pokrwawiony i obity, czołga się po piasu w kierunku wytrąconej z rąk broni, nie mogła się oprzeć porównaniom do eksperymentów, jakie zdarzało jej się przeprowadzać jeszcze w laboratorium. Oczywiście, na zwierzętach, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Widziała, że w Japończyku nie zostało już nic ludzkiego.

Jeszcze przez chwilę z zimną, naukową fascynacją przyglądała się, jak dwie kobiety masakrują komendanta, który jeszcze przed chwilą był dla nich śmiertelnym zagrożeniem, a teraz powoli stawał się tylko okrwawionym ochłapem. Nie chciała oglądać zakończenia tej sceny. Ratowanie życia jest ważniejsze, niż zadawanie śmierci... Przyklęknęła przy rannym mężczyźnie, który na przemian mdlał, zawodził potępieńczo i wrzeszczał, najwyraźniej w kilku językach. Na pierwszy rzut oka wyglądało to paskudnie. Krew lała się mocnym strumieniem, rozlewając szeroko na mokrym piasku. Priorytetem było teraz porządne opatrzenie rannego, inaczej się wykrwawi. I tak miał niewielkie szanse przeżycia w tej dziczy, ale dla Japonki to się nie liczyło. Jeśli jest jakakolwiek szansa na uratowanie życia temu mężczyźnie, to ona zrobi wszystko, by mu pomóc.

Ciężko dźwignęła się na nogi i podeszła do granicy fal, usiłując jak najdokładniej obmyć ręce, zanim zabierze się do badania rany. Nie chciała przez własną lekkomyślność narazić brodacza na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Wracając dostrzegła, jak jedna z kobiet drze na pasy ubranie martwego już komendanta. Kiwnęła do siebie głową i wróciła do rannego. Z trudem oderwała mu dłoń od rany i tylko dlatego, że akurat zemdlał. Delikatnie rozchyliła kurtkę munduru i odkleiła strzępy koszuli, by przyjrzeć się ranie. Ulewny deszcz szybko oczyścił odsłoniętą skórę. Głębokie, równe cięcie. Całe szczęście ostrze przejechało po żebrach, inaczej nie byłoby czego zbierać... W tych warunkach mogła tylko owinąć ciasno tors mężczyzny licząc na to, że spowolni to utratę krwi i spowoduje zasklepienie się rany. Spojrzała w stronę kobiet stojących jeszcze przy trupie Sho. Będzie potrzebowała pomocy.

Eyriashka 11-04-2012 16:41


Michelle westchnęła z ulgą. Nóż, szpadka czy co to tam było... Nie miało znaczenia. Ważne, że było z metalu i mogło odstraszyć kogoś. W końcu walczyć nie potrafiła. Spojrzała w stronę z której przyszła. Jak to się stało, że odeszła tak daleko? I kiedy to się stało? Znaczy - jak dawno? Wypuściła powoli powietrze. Może tak było lepiej. Odpoczną, wrócą im zmysły, może się spotkają później. Webber skupiła spojrzenie na skarbie. Wyciągnęła ostrze, by ocenić jego stan. Klinga wydała wysoki, dość nieprzyjemny dla ucha chrzęst. Widocznie trochę piasku dostało się do wnętrza między osłonkę i mieczyk. Zważyła broń w dłoni. To było dość niewygodne. W filmach wygląda to o niebo łatwiej. Rachu ciachu.... wykręciła ostrzem pół ósemki w powietrzu, gdy broń wyślizgując się z dłoni przeleciała dobry metr. Z cichym piskiem rzuciła się ratować swój skarb i odruchowo spojrzała w stronę, jak jej się zdawało, zagrożenia. Nie było widać ani odległych sylwetek, ani krzyków walki. Ciekawe, co tam się działo...

Jej uwagę odwrócił bzyczący dźwięk na granicy słyszalności. Dobiegał z lasu. Michelle obróciła głowę w jego stronę dokładnie w momencie, by zauważyć jak ludzka sylwetka wychodzi z krzaczorów na plażę. Przygarbiona, jakby przestraszona istota podeszła do ciała i przy nim kucnęła. Pani doktor przez chwilę obserwowała, przez chwilę zastanawiając się właściwie na co patrzy. Curiosity killed the cat. Skarciła się za tę myśl. A następnie jeszcze raz, bo była ona na tyle przekonująca, że myśli kobiety pobiegły nowym torem. Otworzyły się wszelkie wspomnienia odnośnie padlinożerców, zombie, wampirów, wilkołaków, demonów. Książki, komiksy, filmy, opowiadanka i historyjki.

Spojrzała w niebo szukając rady. Gwiazdy nadal nie wróżyły nic dobrego. Jednak... odkręciła głowę, by zerknąć czy nikt za nią się nie czai. Jednak chyba należało sprawdzić... Posunęła się do przodu o kilka kroków i zatrzymała nie bliżej niż 7-10 metrów od człowieka, który w kilka sekund nic nie robiąc urósł do rangi wewnętrznego konfliktu.

Armiel 11-04-2012 20:19




Selby, Boone, Blackwood

Kilka nerwowych chwil i robactwo, jakie wypełzło z wnętrza zabitego Japońca zostało usunięte z ubrania Boona. Rzecz jasna przy pomocy kumpli, bo samemu Boone niewiele by zdziałał. Ale i tak po wszystkim żołnierz czuł się tak, jakby ciągle coś po nim pełzało, coś próbowało dostać mu się pod ubranie, przegryźć się pod skórę, zainfekować tak, jak tego zdechłego żółtka.

Podczas gdy Blackwood i Boon pozbywali się cholerstwa z pechowca, Selby obserwował teren wokół. Wiedział, że mimo zachowania ciszy, podrygi chłopaków i hałas, jaki czynili tworzył nikłą, bo nikłą, ale realną szansę na odkrycie przez wrogów.

Pająki znikały w mroku, rozpełzały się w gęstym poszyciu idealnie wkomponowując w roślinność i ciemność. Jakoś nagle cała trójka zwiadowców poczuła nieodpartą potrzebę oddalenia się od miejsca, gdzie leżało dziurawe ciało wroga. Ciekawość przegrała krótką walkę z pierwotnym instynktem obrzydzenia i strachu.

Szybko zmienili swoją pozycję, starając się dalej wykonywać swoje zadanie – poszukiwanie zaginionych kolegów z tylnej straży.

Robiło się coraz jaśniej, co oznaczało, że niedługo zadanie to stanie się zdecydowanie prostsze. I chyba przestawało padać.

Gdzieś, ponad ich głowami, przeleciało jakieś stado skrzydlatych stworzeń, niewidocznych przez ciemności i korony drzew.





Harikawa, Collins, Noltan, White, Summers

W wojsku jedną z ważniejszych kwestii jest dyscyplina. Wiedzieli o tym doskonale. Tutaj jednak, w obliczu tak dziwacznego przeciwnika, ta dyscyplina odrobinę zawiodła.

Collins próbował zajść spasionego Japońca z boku, co ułatwiał mrok, deszcz i sama dżungla. Harikawa obserwował zarówno go, jak i tajemnicze światło. White się wahał, rozdarty wewnętrznymi rozterkami, jednak gotów do akcji, gdy tylko sytuacja się zmieni. Noltan zostawił grubasa innym, sam skierował swoją uwagę na światło. Za to Summers nie wytrzymał. Podniósł się mierząc do odwracającego się grubasa.

Ten ruch zmienił wszystko.

„Sumoka” w jakiś sposób musiał wyczuć ruch, a może usłyszał szczęk odsuwanego rygla.

Szerokie usta w opasłej twarzy zaczęły się otwierać jeszcze szerzej. Collins zmartwiał. Taka reakcja nie była wpisana w jego oba plany działania.

Summers zrozumiał swój błąd odrobinę za późno. Przez ułamek sekundy widział oczy grubego Japończyka. Ciemno-czarne, nienaturalnie rozszerzone. Widział też inne rzeczy, które wcześniej wszyscy wzięli za grę budzących się świateł i cieni. Twarz sumoki była zniekształcona. Ust i warg dotknęła jakaś choroba, powodując, że opadły one w dół odsłaniając pieńki zębów i nienaturalnie długi, ruchliwy jęzor. Brzuch grubasa zafalował, a Summers widzący to doskonale zrobił krok wstecz z odrazy i grozy.

W jamie brzusznej tłuściocha otwierała się.... gęba. Pełna kłów czeluść przypominająca paszczę jakiejś paskudnej, tropikalnej rośliny. Z gęby wydarł się ów charakterystyczny, przeraźliwy wrzask, który słyszeli wcześniej i grubas ruszył nadspodziewanie zwinnie w stronę stojącego amerykańskiego żołnierza.

Osoby skupione na świetle zobaczyli, jak znika ono gdzieś w dżungli. Ale ktoś, kto niósł światło raczej nie zniknął, lecz przypadł do ziemi. Kimkolwiek był właściciel latarki niedługo nie będzie mu ona potrzebna. Mimo, że w dżungli nadal było ciemno, to jednak chyba deszcz ustawał, a przedświt wypełniał tropikalny las coraz większą ilością szczegółów. Widoczność zdecydowanie zaczynała się poprawiać. Ale potrzebowali jeszcze kilku godzin do tego, aby mogli powiedzieć, że widać wszystko dobrze.





Demspey, Dean, Yoshinobu, Wickham


Moment szału i zabijania zawsze jest przeraźliwie straszny i intensywny.
Moment, w którym człowiek staje się na chwilę bestią i odbiera komuś życie. Za pomocą ciężkiego kija i ostrza japońskiego miecza.

Osłabiona Wickham potrzebowała aż czterech zamachów, aby oddzielić głowę komendanta od korpusu. Chociaż ich prześladowca zginął zapewne po pierwszym ciosie, gdy stal katany przecięła mu kręgi szyjne i nerwy. Kiedy Wickham podnosiła i opuszczała coraz bardziej okrwawione ostrze, Sho drgał tylko agonalnie na coraz bardziej okrwawionym piasku.
Sho nie jęknął ani razu, za to Dempsey wrzeszczał przeraźliwie, ale jego krzyki zagłuszał wiatr i sztormowe fale.

Dopiero, kiedy upewniły się, że wróg nie żyje i już nie zagraża ich życiu, mogły zająć się rannymi towarzyszami niedoli. Azjatką i brodatym mężczyzną. Ten drugi oberwał zdecydowanie mocniej. Prowizoryczne szarpie pozwoliły powstrzymać upływ krwi, ale dla tych, co mieli chociaż blade pojęcie o sztuce pierwszej pomocy, jasnym było, iż taki opatrunek nie zda się na wiele. Ranny wymagał przynajmniej kilku szwów, dezynfekcji rany i jałowego opatrunku, ale bez odpowiednich środków nie mieli szansy na przeprowadzenie takiego zabiegu. Na razie musiało im wystarczyć jedynie to.

Robiło się coraz jaśniej. Bez trudu widzieli już szarą plażę, zarys tonącego okrętu, z którego się cudem wydostali, ciała wyrzucone na brzeg i jaśniejszą linię horyzontu na wschodzie. Widzieli też zwartą gęstwinę dżungli na końcu plaży, najwyżej dziesięć, dwadzieścia kroków od miejsca, w którym zabili Sho. Deszcz, do tej pory padający szaleńczo, wyraźnie tracił na intensywności.

Dzięki temu w porę zauważyli nowe niebezpieczeństwo.





Webber

Bała się. Sama nie wiedziała czemu, ale człowiek kucający obok rozbitka, wzbudzał jej irracjonalny lęk.

Nie widziała go za dobrze – ot, zarys sylwetki na tle innych cieni i szarości.
Nie wiedziała co robił? Nie miała pojęcia kim jest, ale złapała się na tym, że trzyma rękojeść bagnetu w mokrej od deszczu lub potu dłoni.
Serce biło jej jak szalone. Bała się ruszyć. bała się zawołać, bała się zwrócić na siebie uwagę.

Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej. Widziała już lepiej wzbudzającego jej lęki człowieka. Niewysoki, w podartym i chyba przemoczonym ubraniu – być może mundurze. Czyżby kolejny Japończyk? Japończyk! Przypomniała sobie o zaatakowanych przez oszalałego komendanta ludziach.

Odwróciła wzrok od niego tylko na moment, by zobaczyć co z nimi. Ujrzała ich sylwetki, dużo bliżej niż sądziła. Więc nie oddaliła się od reszty tak, jak myślała. To tylko deszcz i mrok oszukał jej ocenę odległości. Byli tam, skupieni blisko siebie, czujni, gotowi do ucieczki. Więc chyba poradzili sobie z zagrożeniem. Jak? Nie chciała wiedzieć.

Nagły krzyk ponownie zwrócił jej uwagę na przycupnięty kształt.

Serce zabiło jej gwałtownie!

Zniknął! Nie było go. Za to wyraźnie słyszała przez zawodzenie wiatru i szum oceanicznych fal łopot błoniastych skrzydeł gdzieś nad swoją głową.






GRUPA JEŃCY - WSZYSCY


Robiło się coraz jaśniej i dlatego w porę zauważyli zagrożenie. Zauważyli, chociaż nie bardzo mogli uwierzyć, w to, co widzą ich oczy.

Nad ich głowami, na niebie krążyły jakieś duże zwierzęta. Nie widzieli ich za dobrze, co ich nawet cieszyło, ale skrzeki bestii i wrzaski jakiegoś człowieka, którego chyba zdołały pochwycić w swoje szpony, dawał wyraźną wskazówkę, co stanie się z tymi, którzy zostaną na plaży.

Jakby na potwierdzenie ich obaw, kawałek dalej z nieba zleciała jedna z tych ohydnych kreatur. Dopadła kogoś, jakiegoś brnącego z wody na lad człowieka, i poderwała się z nim do lotu, bez większych trudów unosząc swój łup w górę.

Nieszczęsny rozbitek nie miał nawet sił wrzeszczeć. Wymachiwał tylko rękami i nogami, jak bezwolna kukiełka uchwycony w szpony przez coś, co wymykało się wszelkim znanym im klasyfikacjom biologicznym.

Coś jak przerośnięty insekt z nietoperzowymi skrzydłami. Wielkości mniej więcej dużego psa, ale najwyraźniej niewiarygodnie silny.


Nie wiedzieli, ile takich ....kreatur krąży nad ich głowami. Ale chyba, sądząc po skrzekach z mroku, nie było ich mało.

Eyriashka 11-04-2012 23:49

What the...

Michelle podążyła wzrokiem za dźwiękiem o wiele bardziej niepokojącym od jakiegoś tam człowieka. Zmarszczyła brwi. Mogłaby przysiąc, że to jakiś... gargulec? Ludzie swojego czasu lubowali się w odstraszaniu nimi złych duchów. Gdzieś z tyłu umysłu rozbłysło kilka ironicznych uwag, które nie przedostały się przez granice podświadomości. Miast tego Michelle zrobiła króciutki rachunek sumienia, obserwując los rozbitka. Łatwiej było nie uważać tego nieszczęśnika za kogoś kogo z powodzeniem mogła zastąpić.

Teraz pytanie: Czy krzyczeć do rozbitków, nawiązując swoistego rodzaju sojusz i narazić się na zogniskowanie uwagi skrzydlatych potworów na sobie? Czy raczej milczeć i narazić się jeszcze bardziej grupie "znajomych" rozbitków. Wybór nie był trudny wbrew pozorom. Zmieniła chwyt na szpadce - nie biegaj z nożyczkami i ruszyła. Najpierw jeden spokojny krok, potem drugi. Dalej nogi same ją poniosły. Sprintem biegła do buszu, omijając łukiem miejsce, z którego wcześniej dobiegało bzyczenie.

Harard 12-04-2012 17:46

Boone ręką owiniętą w siatkę miotał się i strącał łażące po nim robale. Do umysłu zaczęła się przebijać wizja skąd się wzięły, skąd wypełzły i żołnierz jeszcze bardziej próbował pozbyć się tego... zedrzeć z siebie, porozgniatać wojskowymi buciorami. Strach zwykle oglądany z niemą fascynacją sam zaglądnął mu w oczy. Co do ciężkiej cholery właśnie się stało? Jak człowiek, nawet pieprzony japoniec może przeżyć bagnet w serce, jak może zapaść się do środka, rozpaść na kawałki? Jak może chodzić, poruszać się zjadany od środka przez chmarę plugastwa?
Oh Lord why hast thou forsaken me...

Wraz z kolejnymi chaotycznymi uderzeniami rąk po ubraniu i wraz z pomocą doktorka odzyskiwał panowanie nad sobą. Chwila słabości odchodziła. Selby już przyczajony w zaroślach popatrzył na niego ostro, pytając czy już skończyli to przedstawienie. Boone wiedział że nie ma czasu na nic więcej trzeba się zabierać stąd jak najszybciej. Załatwili sprawę w miarę po cichu, ale nie można było ryzykować.
W tej samej chwili usłyszeli krótką serię Jokera a potem kolejne wystrzały. Boone zerknął na sierżanta i zaczęli odwrót. Dniało. Szary świt powoli przedzierał się przez mokre liście. Patrick zamykał trójkę, ubezpieczając tyły, przyglądając się od czasu do czasu niektórym punktom bliżej przez optykę snajperki. Usłyszał jakieś przelatujące ptaszyska, ale nie dostrzegł wiele przez zielony dach splątanych palmowych liści i lian.

Musieli być ostrożni, żółtki zaatakowali główny oddział, wypadnięcie bez ostrzeżenia z dżungli na kumpli może się skończyć zgonem od własnych kul made in America. Nie mówiąc o japońskich skurwielach. Wyszli wprost na nich? Z drugiej strony? Ale jak w takim razie oberwała tylna straż? Już są w okrążeniu? Selby dał znać, zwolnili. Powinni dochodzić do obozu.
Wytrząsnął je wszystkie, prawda? Żadne z tych włochatych paskudztw nie weszło pod mundur? Poruszył się nieznacznie niemal czując je na skórze. Barrow podniósł rękę, ruszyli.

Reinhard 12-04-2012 18:40

Dowódca zamarł w połowie ataku. To najgorsze, jak się człowiek zacznie zastanawiać; decyzja dobra, zła - ma być wykonana! Trzeba wierzyć, że jest się wystarczająco twardym, by sobie poradzić z konsekwencjami, i mieć nadzieję, że Stwórca jeszcze nie odgwiżdże końca meczu dla kupki prochu zwanej na przykład Collins, która miała tyle szczęścia, że napastnik jej nie dostrzegł.

A szczęściem, jak wiadomo, należy się dzielić, póki jest.

Zeb odbezpieczył pistolet i otworzył ogień do grubasa tak, jak go uczono - celując w środek sylwetki. Nie byłoby to trudne, gdyby nie walka o życie w samolocie, wywlekanie kolegi, który chuchrem nie był, wyziębienie spowodowane deszczem i nerwowe napięcie przed pojawieniem się grubasa. Owszem, Collins przebijał większość ludzi, jak chodzi o wytrzymałość fizyczną i psychiczną.

A dżungla przebijała takich, jak Collins. Produkowała siwowłosych, dwudziestopięcioletnich weteranów, stukilogramowych atletów zmieniała w szkielety skąpane malarią i żółtą febrą.

Teraz jednak to było nieważne.

Teraz Collins strzelał, i nie myślał o dżungli. Myślał o Raidersie, o bracie poprzez broń i barwy, który mógł zginąć, jeżeli Zeb spieprzy. Więc nie było takiej siły na ziemi i niewiele sił w niebie, które mogłyby sprawić, że spieprzy. Żadne zmęczenie, żadne przerażenie, żadne rozkojarzenie.

Zeb był tylko dodatkiem do pistoletu, pistolet był niczym w porównaniu z wystrzeloną kulą, a kula była błogosławieństwem tym większym, im więcej plugawej tkanki wyrwała z wroga.

Zeb strzelał, a pozostała część wszechświata była nieskończenie nieistotnym dodatkiem do tego działania.

KOMU VNYZ The bird named Nachtigall - YouTube

Betterman 13-04-2012 14:19

Bez wahania zerwał nadszarpnięte więzy karności i odpowiedział na diabelski wrzask tak, jak miał ochotę zareagować już za pierwszym razem. Instynktownie, w zgodzie ze swoją naturą. Wszystkie inne możliwości przestały się liczyć. Poza tą jedną, niezawodną, drzemiącą cierpliwie w dwudziestu funtach żelastwa, które targał ze sobą przez to szaleństwo jako osobistą gwarancję normalności. Nacisnął spust.

Krótka, podręcznikowa seria z bliska musiała bydlaka co najmniej spowolnić. Luke dobrze wiedział, że wszystkie trzy pociski pewnie trafią w ohydny cel, a to na każdym zrobiłoby wrażenie. W tle, gdzieś na granicy świadomości, dosłyszał też przyjacielski huk czterdziestki piątki Monka.

Ale i tego było mało, żeby całkiem zagłuszyć złe uczucia, które ożywił widok przeobrażającego się obleśnie grubasa. Groza i obrzydzenie wróciły, kiedy tylko Summers odpuścił spust. Słabsze, ale wciąż niebezpieczne.
Nie tak to miało wyglądać. Nie on miał się tutaj przestraszyć. Zresztą... może i w pierwszej chwili cofnął się odruchowo, ale nie opuścił przecież broni i odgryzł się godziwie. To była słuszna, godna kultywowania postawa. Przerwał tylko po to, żeby sprawnie przesunąć skrzydełko przełącznika i resztki niepokoju wyładować w potwornego tłuściocha w zdwojonym tempie. Dopóki łuski brzęczały ostro o karb wyrzutnika, nie musiał zastanawiać się nad tym, czy obrzydliwiec rzeczywiście wciąż biegnie, czy tylko mrok przedświtu zwodzi zmysły.

Kiedy znowu skryje się za pagórkiem próchna, kiedy wyjaśnią palącą kwestię latarnika... wtedy pomyśli na trzeźwo. Jeśli w ogóle będzie jeszcze o czym. A póki co... pół magazynka i swojskie dzwonienie w uszach to niewygórowana cena za równowagę.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:29.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172