lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

abishai 13-04-2012 19:06

Jedna chwila. Jedna zasrana chwila. I wszystko się sypnęło niczym domek z kart. Grubas coś zauważył, albo coś usłyszał. Nie to miało znaczenie.
Lecz to, że ich zauważył i ruszył na Summersa. Debilna decyzja. Nagus powinien krzyczeć, albo uciec.
Zamiast tego pobiegł prosto na Luke’a jak wielki spasiony nosorożec. A zaatakowany żołnierz wywalił w niego chyba cały magazynek. Lub mniej, kto by się tam wsłuchiwał. Także i Monk zaczął strzelać.
No pięknie. Całą dyskrecję szlag trafił.

Yametsu nie zamierzał przyłączyć się do tej zabawy. Przytulił się ciałem do ziemi, ułożył wygodniej karabin strzału i czekał.
Nie sposób wszak było nie zauważyć tej kanonady. Ktoś tu się zjawi, prędzej czy później. Ktoś zareaguje, ktoś się zainteresuje.
A wtedy i Harikawa włączy się do walki, wykorzystując fakt, że dotąd nie zdradził swej pozycji hukiem broni palnej.
Wszak tłuścioch nie był jedynym zagrożeniem na tej wyspie. O ile gołego mężczyznę można w ogóle uważać za zagrożenie, trzymając w dłoniach broń.
Dlatego też Tonque próbował przebić wzrokiem cienie dżungli, by namierzyć uzbrojonego przeciwnika, zanim ten namierzy któregoś z komandosów.

Viviaen 13-04-2012 21:08

Prowizoryczny opatrunek trzymał się... ledwo, ledwo. Ale przynajmniej krwawienie prawie ustało, choć materiał nadal nasiąkał krwią. Krew skapywała również z jej palców... Sakamae spojrzała na swoją zranioną rękę, jakby zdziwiona, że krwawi. No tak, przecież też oberwała od komendanta. Szybko i z niemałą wprawą obwiązała sobie lewe przedramię posługując się prawą ręką i posiłkując zębami przy wiązaniu. Podniosła wzrok i rozejrzała się. Dniało. Udało jej się dostrzec na wpół zatopiony wrak ich okrętu, jeszcze więcej ciał na plaży i zwartą ścianę drzew jakieś 20 dalej. Nie chciała tam iść. Wiedziała, jakie niebezpieczeństwa tam czyhają i nie miała na spotkanie z nimi najmniejszej ochoty. Ale wiedziała też, że na tej plaży mogą być w znacznie większym niebezpieczeństwie. Mogą tu jeszcze spotkać innych ludzi, doprowadzonych do obłędu, tak jak Sho. Nieprzewidywalnych. Żądnych krwi.

Deszcz powoli ustępował. Spojrzała w niebo i zamarła. Nad nimi latało coś, co nie miało prawa istnieć. To coś... Nietoperze skrzydła przytwierdzone do ciała... mrówki? Osy?

Co to, do cholery, jest?

Umysł bronił się przed zaakceptowaniem takiej formy życia. To nie miało prawa się zdarzyć. A już na pewno nie w takiej ilości. Jedna hybryda, owszem. Może dwie. Ale stado? Czy może raczej rój?

Kobieta z kataną wypowiedziała na głos jej własne myśli. Trzeba uciekać i to szybko. Japonka zacisnęła usta w wąską kreskę.

Nie dam się zabić!

Kiedy drugi człowiek został porwany w górę, wsunęła zdrową rękę pod plecy półprzytomnego mężczyzny i spojrzała wyczekująco na drugą z kobiet. Sama nie da rady prowadzić na wpół bezwładnego, cięższego od siebie człowieka. Kątem oka zobaczyła innego rozbitka, uciekającego do lasu. Mądrze. Japonka zdawała sobie sprawę z tego, że wlekąc ze sobą rannego, znacząco zmniejszają swoje szanse ucieczki - na pewno będą się poruszać stosunkowo wolno... ale upór wziął górę nad rozsądkiem. Nie po to ratowała mu życie, by je teraz oddać za darmo.

Cold 14-04-2012 11:23

Chciała krzyczeć. Chciała tak głośno krzyczeć ze wściekłości, żalu, bólu i wielu innych negatywnych uczuć, ale tego nie zrobiła. Zaszlachtowała komendanta Sho w milczeniu.
Uderzyła jeden raz, drugi i dopiero po czwartym cięciu ostrza dała sobie spokój. Ciężko dysząc, opadła na kolana, tuż przed ciałem mordercy. Nie była kimś lepszym niż on. Sama stała się morderczynią. Czy „w obronie własnej” usprawiedliwia brutalność tego czynu? Czy to, że chciała chronić swoje, jak i pozostałych rozbitków, życie rozgrzesza ją z bestialskiego morderstwa? Czy cel naprawdę uświęca środki?

Komendant nie był jednak pierwszym, którego Natasha Wickham musiała wyeliminować. Wtedy to było coś zupełnie innego, myślała sobie, przecież wykonywałam rozkazy dowództwa.
Jednak z każdą śmiercią, jakiej była przyczyną w przeciągu kilku ostatnich lat, męczyła się później z podobnymi rozterkami jak po zabiciu komendanta Sho. Za każdym razem to samo. Mimo tego brnęła dalej, co w końcu zaprowadziło ją na tę wyspę.

Klęczała w krwi japońskiego żołnierza. Spojrzała z nienawiścią na narzędzie zbrodni. Całe zaplamione posoką. Jej dłonie, jej ubrania, nawet na twarzy czuła jego osocze, które powoli krzepło. Zaczęła nerwowo wycierać rękawem czoło i policzki. Nie chciała mieć na swojej skórze ani kropli krwi tego zbrodniarza. Wzdrygnęła się.

Z zamyślenia wyrwał ją dopiero przeciągły jęk bólu, który wydobył się z ust tego rozbitka. Szybko myślami powróciła do rzeczywistości. Podparła się na katanie i podniosła się na równe nogi, a gdy chciała już podbiec i pomóc Japonce w opatrywaniu ran, coś ją powstrzymało.

Skrzek. Głośny, przerażający, nie z tego świata skrzek, gdzieś nad ich głowami. Natasha zatrzymała się w pół kroku, przez ułamek sekundy walcząc ze sobą – spojrzeć, czy nie?
Ciekawość wygrała. Potężne, latające zwierzęta – tyle zdążyły zarejestrować jej zmysły. Nietoperze? Nigdy nie widziała tak wielkich nietoperzy. Co to było? Nie miała pojęcia. Nie chciała wiedzieć.

Z przerażeniem w oczach, sparaliżowana, wpatrywała się jak jedna z tych piekielnych bestii zlatuje, by porwać jakiegoś rozbitka. Nie mogła nic zrobić. Nie mogła go uratować. Mogła jedynie patrzeć na jego śmierć.

- Co to, do diabła, jest? - wypowiedziała półszeptem Brytyjka.

Nie oczekiwała jednak odpowiedzi. Nie chciała wiedzieć. Po głowie krążyły jej dziwne myśli. Plotki o eksperymentach, jakie przeprowadzali Japończycy. Być może były to efekty tych badań?

- Uciekajmy - wyszeptała Natasha, choć po chwili zdała sobie sprawę, że ledwo sama siebie usłyszała. - Uciekajmy! Prędko! - dodała pewniejszym siebie głosem, zwracając się do reszty rozbitków.

Nie jej zamiarem było wydawać rozkazy, w końcu nie byli w wojsku. Aczkolwiek jasnym było, że na plaży pozostać nie mogli.
Ona sama postanowiła osłaniać tyły. W końcu była uzbrojona w miecz komendanta. Spojrzała jeszcze znacząco na pozostałych rozbitków.

liliel 14-04-2012 11:56

Adrenalina huczała w ciele dając pozory opanowania i nie dopuszczając do głosu wycieńczenia. Sally wiedziała, że działa na awaryjnym zasilaniu a kiedy to się wyczerpie po prostu zwali się na ziemię niezdolna już ruszyć palcem. Ale w tej chwili był to komfort na jaki żadną miarą nie mogła sobie pozwolić.

Jej obolały umysł założył na siebie warstwę ochronną i odrzucał analizowanie czegokolwiek. Zabiły człowieka. Czy w konsekwencji powinny nawiedzić ją takie terminy jak "moralność", "grzech" czy "wyrzuty sumienia"? Może. Ale żadna z tych spraw nie zaprzątało głowy Sally Dean. To nie był ani czas ani miejsce na filozoficzne dywagacje o naturze człowieka, nie wspominając o kwestii spornej ile z ludzkiej istoty w niej w ogóle zostało.

W pamięci pozostały strzępki zdarzenia.
Kolejne uderzenie zadane z pasją. Kij ślizgający się w mdlejących z wysiłku rękach. Migotliwy błysk katany. Krzyk brodacza. Ciepłe kropelki krwi zawieszone gęsto w powietrzu jak na filmowej stop klatce.

Kiedy ciało znieruchomiało długo jeszcze stała nad nim i po prostu patrzyła niby artysta na rezultat swojej twórczej pracy. Z tej pełnej zaangażowania obserwacji wyrwał ją dopiero jęk rannego mężczyzny.

Chciała mu pomóc, bądź co bądź przyjął na siebie impet szarży tego sukinsyna. Między bohaterstwem a głupotą biegnie cienka niewyraźna linia i Sally nie była pewna kim jest brodacz. Bohaterem czy idiotą. Ale należał mu się szacunek za poświęcenie, umyśle lub nie.
Opadła na kolana przy skrwawionym ciele komendanta i zaczęła ściągać z niego w miarę czyste łachy, po czym darła na długie pasy. Trzęsącymi się dłońmi podawała skośnookiej prowizoryczne bandaże uważając przy tym by jej palce nie zetknęły się choćby na moment ze skórą Japonki.

Koszmar nie chciał się skończyć, nie było chwili wytchnienia, momentu na złapanie oddechu. Ktoś krzyknął w akompaniamencie łopotu ciężkich skrzydeł. Dean poderwała głowę i zobaczyła kłębiącą się na tle atramentowego nieba chmarę ruchliwych sylwetek. Jej umysłu nie skalała choćby jedna hipoteza czym mogły być te istoty. To było bez znaczenia. Tak wiele ostatnio wydawało się bez znaczenia.

Instynkt samozachowawczy pchał do działania. Uciekaj, Sally Dean. Im dłużej tu stoisz tym bardziej kusisz śmierć.

Rozglądnęła się błędnym wzrokiem. Zwarta ściana dżungli wydawała się jedynym schronienie. Tam jej nie dopadną. Nie wśród plątaniny palm i lian nad głową. Podniosła się z klęczek i zawahała. Brodacz sam nie da rady.
Japonka już ujęła go pod jedno ramię i oczekiwała pomocy. Przez chwilę Sally dreptała dookoła nich jak rozjuszony kot wzdłuż kałuży, której nie mógł ominąć a myśl, że pomoczy sobie łapy wydawała mu się wyjątkowo wstrętna. Dwa kroki w przód, trzy w tył. Wyciągnęła dłoń aby ująć mężczyznę aby zaraz z odrazą schować ją za siebie.

Czas. Nie mogła tracić czasu.
Przemogła w sobie kolejny atak strachu i wtuliła głowę w ramiona spoglądając w górę.
Szybkim zdeterminowanym ruchem ujęła brodacza za przedramię, samymi dłońmi.
Jeden z latający koszmarów chwycił więźnia gdzieś w oddali i poderwał go z piasku jak szmacianą lalkę. Uciekać.

Cas 14-04-2012 17:19

- Mówiłem żeby go zostawić - rzucił bardziej do siebie niż kolegów, kiedy udało im się poradzić z pająkami.

Mógł przyrzec, że poczuł znajomy zapach. Woń kadzideł z namiotu ojca, ton jego głosu kiedy opowiadał mu swoje historie. Jacob widział i słyszał o rzeczach, które niektórzy mogliby uznać za bajki. Nigdy jednak nie był ich tak blisko, nigdy nie w sposób tak intensywny. Nie istniało racjonalne wytłumaczenie tego co zobaczyli. Z drugiej jednak strony nie mógł przecież nagle zacząć rozmawiać z resztą o swoich podejrzeniach. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Wędrując przez dżunglę, próbował ukryć myślenie o rzeczach niewytłumaczalnych, wykorzystują do tego to co był w stanie zrozumieć. Zastanawiał się co z resztą zaginionych, czy jeszcze żyją, a jeśli nie - gdzie podziały się ich ciała? Przez moment nawet o reszcie Japońców. Ostatecznie na wyspie musiało być ich znacznie więcej.

Wtedy gdzieś w oddali padły strzały i poczuł jak jego ciało na moment sztywnieje. Odbezpieczył broń i przykucnął. W myślach szybko ukształtował model całej sytuacji. Od razu coś mu nie zagrało. Dwie grupy? Tylko to tłumaczyło wszystko. Zaatakowano ich z tyłu, teraz z zupełnie innej strony. Ostatecznie przecież ich trójkę ominęli. Znając teren mogliby przemieszczać się na tyle szybko, fakt, ale wciąż ...

Przecież ponieśli straty. Nawet oni nie są tak popaprani, by zostawiać za sobą na wpół żywego faceta. W normalnych warunkach po czymś takim trzeba się przegrupować, ewentualnie zorganizować kolejną zasadzkę. Głupotą byłoby porywać się na główne siły nieprzyjaciela. Zaczął masować skroń. Im więcej czasu spędził na tej przeklętej wyspie, tym boleśniej przekonywał się, że doświadczenie które zdobywał przez całe swoje życie, było tu warte tyle co nic. Przypomniał sobie szkolenie oraz pułkownika, który w zamian za pot i krew, obiecał przygotować ich na absolutnie wszystko. Szkoda, że nigdy nie miał szczęścia do opłacalnych inwestycji. Inaczej pewnie nawet nie musiałby postawić nogi na tym padole. Co dopiero usiłować z niego spieprzyć, jeśli Bóg pozwoli, najlepiej w jednym kawałku.

Wziął większy wdech i podniósł broń.
Kolejną rundę czas zacząć ...

Hesus 14-04-2012 18:02

-Pić, chce mi się pić - mówił to bardziej do siebie, zdarł sobie gardło wydzierając się chwile wcześniej. Nagle zatęsknił do oceanu, zanurzyć ciało w zimnej toni. Słona woda i świeża rana, na wizję konsekwencj swego pragnienia zabrakło mu już wyobraźni. Bo wyraźnie ustępował, stracił dużo sił i dużo krwi, piasek był taki miękki. Mógłby u zostać, zamknąć oczy i zasnąć, przespać się chwile.

Głowa, to chyba była głowa komendanta. lLeżała parę kroków od nich, nie był w stanie dostrzec wyrazu twarzy Japończyka, mimo zbliżającego się poranka było jeszcze zbyt ciemno a on tez nie wpatrywał się zbyt mocno. Przez tą cholerną wojnę, widział wiele, zbyt wiele okrucieństwa, żeby ten obraz mógł nim wstrząsnąć, ale mimo wszystko nie mógł powiedzieć żeby przyzwyczaił się do widoku śmierci. Odruchowo odwrócił głowę na chwile tracąc ostrość widzenia po gwałtownym ruchu.

-Dziękuję, przepraszam, dziękuję, przepraszam - nie był pewien czy tylko chciał czy wypowiadał te słowa do opatrującej go Japonki. Działał sprawnie i widać było że wie co należy robić. Starał się nie pokazywać jak bardzo go boli kiedy dotykała rany. Odetchnął głęboko kiedy skończyła, mógł dalej spokojnie leżeć.
-Dziękuję, przepraszam, dziękuję, przepraszam

Jak to uciekać?- pomyślał, ale nie było czasu na dyskusje. Zakręciło mu się głowie kiedy stanął na nogi. Gdyby ktoś go nie podtrzymał z pewnością by zemdlał. Opierając się o towarzyszące mu kobiety ruszył starając się iść jak najbardziej o własnych siłach. Obejrzał się, nie był pewien przed czym uciekają, widział jakieś kształty, wiele poruszających się w powietrzu i na ziemi zwierząt. Nie miał pojęcia co to były za ptaki, ale wyglądały na duże, nie warto było ryzykować.

SWAT 14-04-2012 20:16

"Sanders się wkurwi" - zdążył pomyśleć, kiedy zobaczył grubasa podrywającego się do biegu.
Tylko wyjątkowy idiota nie potworzył by w tym momencie do niego ognia i pozwolił, aby ten japs się do niego przytulił. Przeczucie Noltana szybko się sprawdziło, gdzy w dżungli zarechotał prawdziwie ciężki zawodnik. Ciężki karabin, na ciężkiego skurwiela.

Robert tylko kątem oka zerknął na sytuację, nie zmieniając celu, mierzył w dżunglę. Co prawda światło zgasło, ale domniemani przeciwnicy nie mili za bardzo jak wyjść, jak tylko w tamtej okolicy. Cholernie kusiło go, by pociągnąć w głuszę kilka pocisków, ale, darował sobie. Wystarczyło że jakieś niedorajdy, zamiast użyć noży, bagnetów czy chuj wie czego, marnują amunicję na bezbronnego grubasa, który, jak wydało się radiooperatorowi, padł by po pierwszym, ewentualnie drugim ciosie w łeb.

Jedyne co zrobił Noltan, to bardziej wbił się w swoją groblę, w której ziemia pod jego ciężarem i wody z deszczu, robiła się coraz głębsza. Co chwilę musiał się podciągać na jej ścianie, wbijając czubki butów w błoto. I tak co jakiś czas, jak tylko deszcz wymył piach i zaczął się osuwać. I tak w kółko. Ale wydawało się mu ona bardzo dobrym schronieniem. Był w miarę bezpieczny przed strzałami, a i o rykoszet od swoich za bardzo nie miał się co martwić.

Był gotów strzelić, w każdego japończyka, który wyszedł by z dżungli. W każdego, kto nie miał by munduru Stanów Zjednoczonych. Kiedy kanonada cichła, czekał na wrzask Sandersa. Ten typ, nie potrawił chyba nie wrzeszczeć.

Armiel 14-04-2012 20:42




Harikawa, Collins, Noltan, White, Summers


W jeszcze przed chwilą wydawało by się cichej i spokojnej dżungli rozpętało się piekło.
Pomiędzy drzewami rozległ się huk strzałów, kiedy amerykańscy otworzyli ogień w stronę dziwacznie zachowującego się grubasa.

Kule wystrzelone przez Summersa dosłownie przecięły napastnika w pół, zmieniając ciało okrwawione strzępki. Siła ognia cofnęła grubasem w tył, a potem powaliła na ziemię, gdzie nadal wykonywał dziwaczne, groteskowe, agonalne ruchy.

Nie wszyscy jednak otworzyli ogień do tłuściocha. Część amerykańskich żołnierzy skoncentrowało swoją uwagę na miejscu, gdzie znikło światło. Jak się okazało słusznie.

Strzały, które padły w ich stronę z gęstwiny, nie były zaskoczeniem dla nikogo. Ale czy też dlatego, że napastnicy mieli szczęście, czy też byli naprawdę dobrze wyszkoleni, pierwsza salwa była dość skuteczna.

Widzieli, że kapitan kucający w pozycji strzeleckiej za solidną hałdą ziemi oberwał prosto w głowę i padł na ziemię. Inna seria skosiła także krzaki i zgniły pień drzewa, za którym ukrywał się White. Amerykanin krzyknął głośno i boleśnie czując, że jedna z kul trafia go obojczyk i obala na ziemię, w lepkie błocko.

A potem ci, co mieli więcej szczęścia odpowiedzieli ogniem prując tam, skąd – jak im się zdawało – strzelali napastnicy.

Summers miał w takiej chwili najwięcej do powiedzenia. Kule z jego karabinu maszynowego kosiły krzaki, ścinały mniejsze drzewka, zamieniały dżunglę w zieloną sieczkę. Strzelec miał nadzieję, że poza zielskiem ołów trafia także w ciała wrogów.

Yametsu strzelał oszczędnie, celując i licząc na to, że taki „punktowany” ogień będzie efektywny. Collins również nie próżnował zasypując pozycje przeciwników ołowiem. Podobnie walił Noltan starając się przed oddaniem strzału zorientować, gdzie może kryć się wróg.

Nie wiedzieli, ilu japsów ukrywa się w dżungli, jednak nadal, co jakiś czas gdzieś spośród gęstwiny ktoś odpowiadał ogniem na ich ogień. Oszczędnie, ale dość celnie. Co jakiś czas, gdzieś, koło któregoś z amerykańskich chłopaków, gorąca kula wbijała się z sykiem w błocko, zmieniła korę drzewa w strzęp łyka czy próchno lub też ścinała jakąś niedaleką gałąź czy liść.

Ostrzał wroga, poza tym pierwszym niefortunnym zbiegiem okoliczności, był dość nieefektywny, a jego intensywność sugerowała, że Japończyków, – bo strzelano na pewno z japońskich karabinów Arisaka – było co najwyżej kilku, nie więcej niż pięciu i chyba mieli poważne problemy z amunicją, bo oszczędzali ją wyraźnie.

Wymiana ognia w takich warunkach atmosferycznych, gdy wokół pełno było naturalnych osłon, mogła potrwać naprawdę długo.






GRUPA JEŃCY - WSZYSCY

Zmuszony do walki o swoje życie człowiek okazuje się być niezwykle żywotną istotą. Znajduje w sobie takie pokłady energii, których w życiu by się nie spodziewał.

Biegli plażą w stronę tropikalnego, mrocznego lasu, byle szybciej skryć się pod rozłożystym baldachimem drzew przed skrzydlatymi zwierzętami, które przyleciały na żer.

Webber biegła osobno. odrobinę oddalona od reszty ocalonych. Jakieś dwadzieścia metrów na lewo od grupy.

Yosinobu i Dean pomagały w ucieczce rannemu Dempseyowi. Nie zważając na to, że w ten sposób same narażają się na większe niebezpieczeństwo. Szlachetny gest, który pokazał, ile człowieczeństwa można odkryć w sobie w takich chwilach, jak ta. Ucieczkę grupy zamykała Wickham z kataną zabitego komendanta. Ostrze w dłoni dodawało jej odrobinę pewności siebie. Nie czuła się tak bezbronna, ale i tak przeczuwała, że w ewentualnym starciu ze skrzydlatymi potwornościami miecz na niewiele by się przydał.

Jedno ze stworzeń musiało ich zauważyć. Natasha bardziej instynktownie wyczuła zagrożenie i w ostatniej dosłownie chwili zanurkowała w bok unikając szponów cuchnącego błotem i piżmem potwora. Wickham zdołała nawet zamarkować cięcie kataną, bardziej jednak dla własnego kurażu niż licząc na efektywność.

Po chwili, potykając się i tracąc oddech ocaleni jeńcy z japońskiego transportu, skryli się w ciemnej gęstwinie dżungli. Zdołali przebiec jeszcze tylko kilkanaście kroków,, aż upewnili się, że zwierzęta polujące na plaży dały sobie z nimi spokój.

Nie mieli sił na nic. Mogli jedynie opaść na błotnistą, pachnącą zgnilizną glebę, wsłuchać się w szum oceanu, wiatr i skapujące z koron drzew krople deszczu. Mogli jedynie oddychać spazmatycznie, odzyskując stracone siły.

W pewnym momencie zarówno Yosinobu, jak i Wickham wydawało się, że gdzieś z daleka słyszą stłumione odgłosy strzałów. Ale mogły to być jedynie ich omamy. Potem wiatr wzmógł się nieco bardziej i nie słyszały już nic, poza jego szumem i trzeszczeniem chyboczących się drzew.

Byli bezpieczni. Przynajmniej przez chwilę. Teraz jednak pozostawało im podjąć decyzję – co zrobić dalej?







Selby, Boone, Blackwood


Trójka żołnierzy kierowała się odgłosami strzałów. Ciężki karabin Summersa rozpoznaliby z zamkniętymi oczami.
Z bronią gotową do strzału, najszybciej jak to możliwe, ale też nie tracąc czujności, pędzili by udzielić wsparcia walczącym kolegom. To było silniejsze, niż ostrożność czy dbałość o własny tyłek. Wiedzieli, że gdyby oni znaleźli się pod ostrzałem, to reszta chłopaków przyleciałaby do nich równie szybko.

Zbliżali się. To było pewne. Strzały były coraz głośniejsze. Zwolnili. Nie pomogliby kumplom, gdyby wyszli prosto na Żółtków czy pod lufy swoich ludzi.

Nasłuchiwali, próbując zorientować się skąd dochodzą strzały z japońskiej broni. W końcu zarówno Selby, jak i Bone byli pewni kierunku. Ruszyli nieco szybciej, a za nimi podążył Blackwood. Nadarzała się okazja oflankować przeciwników. Zajść ich i wystrzelać, kiedy zajęci byli walką z resztą oddziału.

Niestety, natura pokrzyżowała im szyki.

Kiedy przechodzili ostrożnie nad krawędzią dość stromego zbocza, po którym wcześniej wspinali się z nieco innej strony, błoto pod nogami Selbyego obsunęło się i zaskoczony zwiadowca poleciał w dół. Przez chwilę turlał się pomiędzy drzewami i pniami drzew próbując wyjść jakoś z opresji, zminimalizować potencjalne zagrożenie. Próbował ustawić się tak, aby zjechać wraz z błotem na tyłku.

Blackoowd i Bone widzieli, jak ich kolega, przy którymś z gwałtownych obrotów, wali głową w pień wąskiego drzewa, a potem już bezwładnie – martwy lub nieprzytomny – zsuwa się na sam dół stoku, znikając im w mroku.

Wymiana ognia nadal trwała. Musieli szybko podjąć decyzję, co robić dalej.

Bogdan 15-04-2012 06:53

Huk wystrzałów rozdarł kompletną ciszę skąpanego w mroku przedświtu lasu zupełnie jak te wystrzeliwane w kierunku bladej plamy Japończyka kule dziurawiące liście i wszystko co tylko znalazło się na ich drodze do celu. Nagle zrobiło się strasznie głośno. Palba była krótka, ale gwałtowna. Co najmniej kilka luf dymiło niezawodnie przypominając, że to tu i teraz, to jest wojna. A te twarde sukinkoty przybyli właśnie tutaj i teraz, żeby zabijać.

Żołnierz z rozkazem nie dyskutuje. Nawet jeśli jego celowość zdaje się być mocno wątpliwa. Zwłaszcza jeśli tak jest. Na polu walki zresztą rzeczywistość często sprawia, że treści rozkazów nie przystają do okoliczności, jakich dotyczą. Za dużo zmiennych. Takich, co to trzymają w mocnych garściach śmiercionośną broń i aż rwących się do nanoszenia zmian. I ze wszystkich sił walczących o prawo do pozostania w równaniu.

Summers zaczął strzelać i White był pewny, że tamten pomimo wyraźnego rozkazu dowódcy żeby zdjąć skurwiela po cichu miał wszelkie powody do tego, żeby uważać że słusznie postępuje. Rozmazana sylwetka szarżującego niczym rozwścieczony bizon Japońca ginęła mu, to się pojawiała w prześwitach zieleni, ale to, co przez moment zobaczył na twarzy tego żołnierza, mówiło mu, że innej drogi nie było.
Diabli wzięli skryte podejście. Poszło się pieprzyć zaskoczenie, a do tego właśnie wszem i wobec ogłaszali całej wyspie że oto są. Ale pies to trącał, w końcu po to tutaj przylecieli żeby skopać kilka żółtych zadków.

Tak mu się przynajmniej wydawało i taką miał nadzieję, bo skowyt – kolejny, jaki doleciał do jego uszu, niestety niezawodnie okazał się odgłosem wydanym przez gardło tego opasłego szaleńca. Wciąż z trudem przychodziło mu zaakceptowanie możliwości połączenia tego wycia z ludzką istotą. Tyle że fakty świadczyły o tym, że nie ma innej drogi. Coś, bo wszystko w co do tej pory wierzył broniło przed nazwaniem tego kimś, co chodziło po dżungli, jęczało tak potwornie, i do tego było wrogiem - nie miało prawa żyć.
Był szczerze wdzięczny chłopakom za to, że robili co należało. Sam nie był w stanie, bo właśnie zmagał się z dławiącym gardło i siły atakiem mdłości. Mdliło go coraz bardziej, a przecież był na czczo. Celowo przed startem niczego nie jadł, a i potem jakoś nie było czasu, więc nie miał czym się struć. Wody, tutejszej wody też jeszcze nie zdążył spróbować…. No to co…? Cholera, aż strach pomyśleć, co by było, gdyby to akurat na niego teraz wyrwał i szarżował ten opasły wariat! Jeszcze miał szczęście.

Blady jak kreda White giął się w konwulsjach i łapczywie chwytając powietrze walczył ze słabością zdziwiony jak wiele pozbawionych znaczenia rzeczy pchało się na podest jego zainteresowania.
Cztery rzeczy. Cztery oderwane od siebie, lecz jakże współistniejące zdarzenia przebiegające w rozciągniętej do rozmiarów pozwalającej się zarejestrować, zawładnąć uwagą i całkowicie ją pochłonąć chwili.
Cisza, trzask mechanizmu karabinu, potworny wrzask i obezwładniająca fala mdłości.
Nie byłby w stanie powiedzieć, co było pierwsze. Coś musiało… ale nastąpiły po sobie tak nagle…

…zresztą… szybko straciło to jakiekolwiek znaczenie….

Właśnie nadlatywała piąta…




Pocisk z wielką prędkością przewiercił się przez kilka liści, odłamał po drodze gałązkę, a potem uderzył w Whitea i niemal przybił go do pnia drzewa.

Las przed oczami zachwiał się. Zatańczył.

Co do…?

Wrażenie kompletnego zaskoczenia natychmiast zalała fala piekącego bólu. Obojczyk! Cały bark!! Miał wrażenie, jakby ktoś odrąbał mu go rozgrzanym do czerwoności toporem! Dostał!! Kurwa!! Zastrzelili go!!! Histeryczne myśli goniły przez głowę. Lepkie ciepło w rękawie kurtki. Odgłosy wystrzałów… Inne niż terkot Thompsona czy strzały ze Springfieldów… więc jednak… zasadzka… to była….

…. ostatnia logiczna myśl Whitea. Potem górę wzięła panika goniona strachem o życie. Poczuł że się dusi. Zrobiło mu się zimno i gorąco. Nie potrafił się podnieść! Rozszerzone ze strachu szeroko oczy rozpaczliwie szukały pomocy, a wszędzie widział tylko zwisające nad nim liście i kapiące z nich strugi wody.
Szarpnąć rękami, wydobyć się z tego lepkiego dywanu chaszczy i mchów. Nie udało się! Ból stłumił wszelki wysiłek. Zapadał się! Tonął!! Dusił w tej bezdusznej plątaninie zieleni. Boże. Pomocy! Ratunku!! Dlaczego nikt go nie ratuje!!? Dlaczego nikt…?!!

Głuche odległe odgłosy strzelaniny, jakieś pojedyncze słowa zza tej przeklętej zasłony liści zagłuszał krzyk. Jego własny. O życie. O ratunek. Cokolwiek, byle tylko się okazało, że nie został sam… że tu nie umrze…

SWAT 16-04-2012 15:48

Noltan schował łeb nisko, kiedy kule z sykiem wbiły się w błoto w jego przedpolu. Za bardzo nie miał w co strzelać, nie widział celów. Miał wystarczająco mało amunicji. Nie chciał wystrzelać wszystkiego, na kilka pieprzonych drzewek. Poprawił radio na plecach, szczelniej zamknął torbę. Mógł jedynie czekać, na kolejne rozkazy. Na jakiejś bardziej sensowne, ale co tam. Na ślepo posłał w jakieś buszujące cienie na linii drzew całe bębenek kulek do rewolweru.

Widział jak jeden z nich, kapitan obrywa idealnie w czoło i rozkłada się jak długi na błocie. Puste, pozbawione oczy spojrzały na Roberta wymownie, tak, jakby zapowiadały wydarzenia, które miały nadejść. Wpatrywanie się w gasnące ślepia kapitana, nie trwało długo, kiedy musiał wskoczyć znowu za hałdę ziemi, która kosiła krzaki. Ktoś po jego prawej wrzasnął, upadł. Wił się i miał drgawki, z pewnością oberwał.

- White dostał! Sanitariusz! – wrzasnął głośniej Robert, chcąc przyzwać do siebie kogoś, kto zna się na leczeniu lepiej niż on. Ich oddziałowego trupiarza. Dla kapitana i tak nie było ratunku, ale White cały czas miał szansę.

W oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, nieśpiesznie naładował na powrót rewolwer. Wymiana ognia nie miała sensu, byli pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia. A pestki były zbyt cenne. Najchętniej by po prostu wraz z oddziałem po prostu odszedł, wpadając w głąb lasu. Ewentualnie ich oflankował, ale nie było rozkazu.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:40.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172