lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Reinhard 16-04-2012 23:58

Dowódca wyrwał kulkę. To czyniło Collinsa jego następcą

-Broń długa gotowość! Broń krótka flankować! - rozdarł się na całe gardło

Gwałtownie zmienił język na japoński.

-Żołnierze! to nieprawda, co opowiadano nam o męstwie Japończyków! To tchórze, nie mający dość honoru, by walczyć za cesarza! Żaden z nich nie podjął naszego wyzwania! Siedzą w krzakach i umrą w hańbie! A nam mówiono, byśmy drżeli przed atakiem japońskim, roznoszącym nas na bagnetach! Hahaha! Zróbmy odważniejszych synów ich żonom i córkom, skoro boją się po nas przyjść!

Collins przetoczył się ku kolejnej osłonie, mając nadzieję, że ewentual;ny japoński granat go ominie, a sprowokowani Japończycy ruszą do ataku.

Harard 17-04-2012 08:57

Boone spojrzał w dół przypadając do krawędzi skarpy z której zsunął się sierżant. Widział jak próbuje się złapać czegoś, przekręcić tak by choć trochę kontrolować zjazd w dół mokrego zbocza. Zobaczyli razem z doktorkiem, jak wali głową w drzewo i spada dalej już bezwładnie. Skręcił kark?
Boone rozglądnął się szybko, wsłuchując w odgłosy palby. Basowy huk B.A.R.’a stracił na intensywności, co oznaczało że przeszli do walki z ukrytym przeciwnikiem. Strzały gooków też były dobrze słyszalne, zdążyli wymienić spojrzenia z Barrowem ustalając kierunek skąd nadchodziły. Decyzja była jedna, zbliżyć się, oflankować i wykończyć. W trzech mieli szansę? Musieli spróbować. Zdawało mu się że słyszy wrzaski bólu ze strony oddziału. Byli już ranni, pewnie zabici też.

Decyzję podjął szybko.
- Zejdź do niego - wyszeptał zbliżając się do Blackwooda. – Przejdę tam…
Wskazał ręką kierunek wzdłuż krawędzi, bliżej pozycji żółtków.
- Tam jest łagodniejsze podejście. – będzie im łatwiej wyspinać się do niego z powrotem. Podniósł się i ruszył ostrożnie, nisko na nogach w kierunku przeciwnika. Wybrał miejsce przy załamaniu zbocza, kucając przy pniu palmy rosnącej na krawędzi. Mniejsze prawdopodobieństwo obsunięcia się ziemi, a nie mógł się oddalać i szukać lepszego punktu. Musiał mieć na oku obu kompanów i przedpole z którego ciągle słuchać było wymianę ognia. Mogli iść we dwójkę dalej? Pewnie że tak, tylko że bez Barrowa nie dadzą rady. Broń strzelca wyborowego kiepsko nadawała się do szturmów na flanki. Poza tym nie zostawia się swoich. Wspomnienie pająków i zapadającego się w sobie gooka, spłynęło po nim jak po kaczce. Potem będzie na to czas.

liliel 17-04-2012 09:54

Nie silili się na daleki marsz. Wystarczył sam przedsionek dżungli aby poczuć namiastkę bezpieczeństwa. Gdy tylko zrobili postój puściła ramię brodacza i padła na brzuch próbując uspokoić oddech.
Po chwili głos zabrała brunetka, która chwilę temu z zapałem oddzielała głowę komendanta od jego korpusu.
- Jestem Natasha - przedstawiła się.

- Sally - w odpowiedzi wychrypiała Dean z policzkiem przyklejonym do wilgotnej ziemi. Kiedy jej spojrzenie skrzyżowało się na moment ze wzrokiem Natashy skinęła jej nieznacznie. Na wylewniejsze gesty nie miała zwyczajnie siły.

Wsłuchiwała się w rozmowę pozornie obojętnie ale na słowa rudej o powody "porwania" bardzo powoli podniosła się na kucki i wpatrywała w nią na poły zwierzęcym wzrokiem błyskającym zza gęstej zasłony skołtunionych włosów. Przez chwilę wydawało się, że coś jej odpowie ale po namyślę potrząsnęła tylko głową.

- Trzeba sprawdzić kto strzelał -
przeniosła wzrok na Natashę.
Podeszła do Ronalda gotowa wspierać go ponownie na swoim ramieniu. - Nie możemy nikogo zostawić bo później się w tym gąszczu nie odnajdziemy.
Skinęła jeszcze na Japonkę.
- Weź go pod drugie ramię.
Osobę rudej całkowicie zignorowała jakby w ogóle jej tam nie było.

Eyriashka 17-04-2012 12:57

Webber obserwowała swoich współtowarzyszy. Zlana na kwaśne jabłko dziewczyna przedstawiła się jak Sally i w niemal komiczny sposób, ostentacyjnie ją ignorowała. I dobrze. Jednak Michelle nie mogła, czy raczej nie chciała już się oddzielać od grupy, a co za tym szło decyzje opiekuńczej kobiety dotykały także i ją. Mając niejasne wrażenie, że to ona aktualnie plasuje się na miejscu nieformalnego lidera grupy odpowiedziała spokojnie na pytanie o wystrzały, korzystając z okazji, by się przedstawić. Rzadko kiedy kto nie wiedział kim jest Webber, jednak z drugiej strony, rzadko kto widział gargulca. Myśl, że mogłaby spotkać w dżungli coś równie abstrakcyjnego wywołała suchość w ustach kobiety.

- Jestem Michelle Webber. I tak, ja słyszałam odgłos pistoletu - pokazała paluszkiem w tamtą stronę.Nurtowało ją jak głośne bywały bronie? Zakładała, że w filmach musieli trochę podkoloryzować dla zwiększenia dramatyzmu scen. Jednak pytanie w którą stronę? Toteż skupiła się na obserwacji roślinności wyglądając ruchu i oznak czyjejś obecności.

Stała w pewnej odległości od grupy. Na granicy przynależności. Nie podobał jej się pomysł ze "sprawdzaniem kto strzelał", bo... kto mógł strzelać w takiej puszczy? Zapewne ktoś kto miał broń, a ta najczęściej była w posiadaniu wojskowych. Po wycieczce w ładowni statku nie chciała nawiązywać bliższych znajomości z mundurowymi.

Nim Sally zdążyła dać polecenie do wymarszu Michelle zwróciła się do reszty grupy.
- Któreś z was wie dlaczego zostało porwane?
Po pytaniu Michelle Japonka zacisnęła usta w wąską kreskę, zagryzając wargi niemal do krwi. Zastanawiała się, czy powinna w ogóle się odzywać, zaufać tym ludziom i skłonić ich do zaufania sobie. Rozumiała, że będąc “skośnooką” naturalną koleją rzeczy staje się wrogiem. Nie zwracała na to wcześniej uwagi, ale czuła dystans między nimi i sobą. Spojrzała najpierw w stronę plaży, gdzie widziała szarość poranka i skrzeczące stwory polujace na ciała rozbitków a później na rudą kobietę.

- Ja... zdradziłam. - mówiła z trudem, walcząc sama ze sobą o każde słowo - Ja... dostałam propozycję pracy dla samego Cesarza, tu, na tej wyspie. Jestem mikrobiologiem... - zamilkła, jakby wyczerpała ją wewnętrzna walka. Zamknęła oczy i skupiła się na oddychaniu. Bała się teraz spojrzeć na twarze pozostałych. Bała się zobaczyć w nich wyrok.
Przyznanie się Sakame do winy przyjęła ze stoickim spokojem. Nie widziała związku między tą kobietą, a swoją sytuacją. Nie miała też zamiaru rozpatrywać jej poczynań pod względem etycznym lub prawnym. Ot, decyzja - skutek. Nie mniej celebrytka postanowiła zapamiętać japonkę. Wydawało jej się, że to roztropna dziewczyna, z którą w przyszłości mogłaby się dogadać. Czego nie mogła powiedzieć, przynajmniej póki co, o Natashy.

Cas 17-04-2012 13:17

Był niemal pewien, że słyszy charakterystyczny trzask łamiących się kości, kiedy Selby pod wpływem uderzenia stracił przytomność. Równie dobrze mógł być to jednak efekt nadal trwającej wymiany ognia, jeden z tysiąca dźwięków które w każdej sekundzie wydawała z siebie dżungla, lub po prostu wytwór jego wyobraźni. Stres i zmęczenie robiły swoje, nie byłoby to nic dziwnego. Niemniej jednak Blackwood zamiast bezczynnie stać i wmawiać sobie, że wszystko jest w porządku zacisnął zęby i postanowił działać.

- Sir, yes, Sir - rzucił niemal jednocześnie chowając pistolet do kabury.

Boone ruszył zająć wskazaną pozycję. Jacob poświęcił jeszcze moment na znalezienie potencjalnie najlepszego sposobu na dostanie się na dół. Sytuacja nie była zbyt tragiczna. Selby został zwyczajnie zaskoczony i nie miał czasu by zareagować. Blackwood wprost przeciwnie. Zdjął tylko plecak, by przypadkowo nie zniszczyć jego zawartości, zacisnął zęby i ruszył.

Początkowo z niebywałą ostrożnością. Skoro sierżant, który pod względem umiejętności przetrwania nawet jego przewyższał o całą klasę, leży teraz nieprzytomny daleko w dole. Wolał nie ryzykować ulegając przesadnej pewności siebie. Szczególnie, że z każdym kolejnym krokiem zejście stawało się coraz bardziej karkołomne. Początkowo mógł jeszcze liczyć na wystające pniaki i większe kamienie. Im dalej w dół, tym walka o zachowanie kontroli zyskiwała na zaciętości. Grunt zdecydowanie tracił na stabilności, miejsca gdzie mógł zaprzeć się choćby na moment, były coraz rzadszym widokiem. Niemniej jednak nadal uparcie parł przed siebie. W tej chwili liczyła się tylko pomoc, której potrzebował kolega z oddziału.

Był już niemal w połowie drogi. Ta część zejścia przypominała jednak bardziej kontrolowany zjazd. W miarę możliwość uważał by asekurację zapewniać sobie stopami, ewentualnie łokciami. Plecak wypełniony medykamentami przyciskając natomiast do brzucha. Nawet najmniejsza otwarta rana i brudne od błota dłonie stanowiły przepis na śmierć kilkukrotnie gorszą niż wykrwawienie się od postrzału. Wolał oszczędzić Markowi takiego cierpienia.

Docierając na dół pozwolił sobie siarczyście splunąć, pozbywając resztek błota, które dostało się do jego ust. Trudno opisać jak bardzo ucieszył się czując pod nogami stabilny grunt. Posłał jeszcze ostatnie spojrzenie w kierunku, z którego dochodził strzały, po czym skupił całą uwagę na sierżancie.

Plan działania był całkiem prosty - sprawdzić czy ten nadal żyje.

Dopiero potem upewnić się, że nie odniósł żadnych poważnych obrażeń i jego kręgosłup jest w jednym kawałku.
Oby sole trzeźwiące i kawałek bandaża były wszystkim z czego przyjdzie mu skorzystać ...

Cold 17-04-2012 17:20

Uciekli. Ponownie udało im się wybronić swoje życie przed niemiłosiernym żniwiarzem. Komu dziękować w takich chwilach? Wszystko zależało od czego, w co człowiek wierzył. Jednak Natasha sama już nie wiedziała, w co tak naprawdę wierzyła...

Te skrzydlate insekty wielkości rosłego psa, rozszarpujące ciała ocalałych rozbitków. Co to mogło być? Jeden z wielu mitycznych potworów, wymyślonych przez już skolonizowane plemiona? Uczyła się o tym, ale był to tylko stek bzdur rojących się w głowach niecywilizowanych. Przecież miały tylko charakter symboliczny...

Może były to efekty badań nad DNA, o czym już wcześniej pomyślała? A może halucynacje, wywołane silnym stresem? W końcu nie była pewna, czy pozostali widzieli to samo, co ona. Czyżby powoli popadała w paranoję? Natychmiast musiała przestać.

Powróciwszy do rzeczywistości Natasha odetchnęła głęboko, nabierając w płuca świeżego powietrza. Chwila wytchnienia, tego im wszystkim było trzeba. I chociaż nie mogli pozostać w jednym miejscu na dłużej, mogli choć chwilę poczuć się bezpiecznie.

- Tutaj powinniśmy być bezpieczni... - odezwała się w końcu, spoglądając po reszcie rozbitków.
- Jestem Natasha - przedstawiła się, a na jej bladej twarzy pojawił się nieznaczny, przyjazny uśmiech.
Najwyższa pora, by przestali być sobie anonimowi, ze względu na łączącą ich, swego rodzaju, więź i wspólną chęć przeżycia.

W jej ślad poszli, jak się dowiedziała, Sally – kobieta, dzięki której udało im się zabić komendanta, Sakamae – dzielna Japonka, która w kryzysowej sytuacji zachowała zimną krew, Ronald – głupiec, któremu tak naprawdę mogli zawdzięczać wiele, Michelle – kobieta, która podchodziła do reszty rozbitków z wielkim dystansem.

I miała słuszność. W końcu czy tak naprawdę mogli sobie ufać? Dopiero wtedy Natasha zaczęła się nad tym zastanawiać. Nie znali się, nie wiedzieli kim są i czego mogą się po sobie spodziewać. Lecz musieli sobie zaufać, by przeżyć.

- Któreś z was wie dlaczego zostało porwane? - Pytanie padło z ust rudowłosej kobiety.

Natasha zamyśliła się na moment, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią na pytanie Michelle. Jednak ostatecznie jedynie wzruszyła ramionami. Nie był to czas, by dzielić się z pozostałymi informacjami na taki temat. I wątpiła, by kiedykolwiek nastał taki czas. W końcu to, czym się zajmowała, było poufne, bez względu na sytuację, w jakiej się znajdowała.
Podeszła jednak do rozbitka o imieniu Ronald i kucnęła przy nim.
- Jak się czujesz?

By po chwili zwrócić się do Michelle.
- To chyba nie czas i miejsce na prowadzenie przesłuchania - odparła spokojnie, nadal kucając przy Ronaldzie, jednak jej spojrzenie utkwiło na dłuższą chwilę na postaci rudowłosej kobiety. - Nieważne, do czego się przyczyniliśmy wcześniej, co sprawiło, że zostaliśmy schwytani. Przeżyliśmy piekło, z którego udało nam się uciec. Zyskaliśmy szansę na nowe życie, bez względu na naszą przeszłość. Musimy jedynie wywalczyć sobie tę szansę, razem... - dopowiedziała, przenosząc wzrok na Sakamae. Skinęła głową w jej kierunku.

- Ah, czyli każde z was jest tu z jakiegoś powodu? - W głosie Michelle brzmiało niedowierzanie, jednak miast tłumaczyć to, co po jej pytaniu było oczywistym wnioskiem “ona niczego nie zrobiła” skrzyżowała jedynie ramiona i ze spokojem uściśliła - Nikogo nie przesłuchuję - a piekło jak dla mnie rozpoczęło się na statku. Drugą część uwagi pozostawiła jednak dla samej siebie.

- W każdym razie powinniśmy ruszać i trzymać się razem. Nie wiadomo, z czym przyjdzie nam się zmierzyć w tej dżungli – powiedziała z niepokojem Brytyjka, wstając i spoglądając niepewnie w stronę gęstwiny. - Sally ma rację. Sprawdźmy, kto strzelał. Byleby z ukrycia. Jeśli z katastrofy uratowali się jacyś japońscy żołnierze, nie mogą nas znaleźć.

Spojrzała po wszystkich, nie przyjmując nawet do myśli sprzeciwu. Musieli ruszać dalej, w nieznane. Tylko tak mogli się uratować przed tym, co czaiło się na plaży.

Razem...

- Ruszajmy - powiedziała pewnym siebie głosem.

Hesus 17-04-2012 17:56

Nie był do końca przekonany, ze ich wędrówka w kierunku strzałów była najlepszym rozwiązaniem. Gdyby chciał się wypowiedzieć zaproponowałby pewnie pozostanie przy plaży przynajmniej do świtu. Być może znajdą coś przydatnego, może wodę pitną, jedzenie?
Ważniejsze było dla niego odpoczywać. Kiedy posadził swoje obolałe ciało pod drzewem mógłby już się nigdzie nie ruszać, było mu względnie wygodnie, wygodniej niż w obozie, na statku czy gdziekolwiek indziej w niewoli.
Nie słyszał żadnych strzałów, zdziwił się, przecież musiałby usłyszeć, ale pewnie był oszołomiony.

Pozwolił dać się podnieść, z wdzięcznością spojrzał na Sally i Natashe. Uprzejmie acz stanowczo odmówił jednak wspomagającego ramienia kobiet.

- Dziękuję za pomoc, nie chcę was obarczać dodatkowym ciężarem. Poza tym wygląda na o, że dam radę iść sam.

abishai 17-04-2012 19:23

Huk wystrzału. Potem następny. I kolejny.
Amerykanie zaczęli strzelać, Japońce nie pozostali im dłużni. Collins wydzierał się próbując ich sprowokować do szarży. White wrzeszczał z bólu. Postman chyba też... choć w jego przypadku powód mógł być inny.
Wszyscy się darli.
Oprócz niego.

Yametsu tylko przylgnął do ziemi od czasu do czasu pociągając za spust i strzelając do cieni. Bo nie miał pewności w co strzela. Miał tylko nadzieję, że w coś jednak trafił.
I czołgał się w kierunku White’a. Bo i cóż innego mógł zrobić? Sanitariusz wyruszył z tylną strażą, a Yametsu był lekarzem.
Więc czołgał się w błocie w kierunku panikującego nowego, choć wolałby teraz leczyć ospę wietrzną w jakimś gabinecie medycznym.
Kule świstały mu nad głową, ale był bliżej, coraz bliżej.
Krzyki White’a świdrowały mu w uszach, budziły irytację i strach zarazem. Przyciągały bowiem uwagę.
Gdzieś tam czaili się wrogowie próbujący wzrokiem przebić ciemność, niczym nietoperze słuchem wykryć położenie celów. A on robił za latarnie wydzierając się wniebogłosy!
Narażał się siebie i ich. I w dodatku bez sensownego powodu.
Yametsu nakrył usta paplającego coś o “sukinsynu majorze” White’owi i syknął wściekle.
- Zamknij się. Zamknij się idioto! Chcesz być tarczą strzelniczą japońców, że informujesz każdego z nich w zasięgu głosu o swojej pozycji?!
Podziałało, bo chłopak przestał wrzeszczeć ograniczając się tylko do tłumionego skowytu. Czy było w tym więcej autentycznego bólu, czy strachu przed pozostaniem samym Yametsu nie wiedział, ale jego obecność z pewnością dodawała Whiteowi wiary w ocalenie. Zdrową ręką wpił się niczym pijawa w kurtkę swojego wybawiciela i nerwowo sapiąc i pojękując nie spuszczał z niego wzroku. Przestał się nawet szarpać kiedy tamten przyjrzał się ranie. Nie było tak źle. Wystarczy zatamować krwawienie i będzie dobrze. Kilka tygodni w szpitalu wojskowym i pozostanie tylko mała blizna.
- Rana czysta, kula przeszła na wylot. Masz więcej szczęścia niż rozumu.
- Co?... -
słowa Harikawy najwyraźniej docierały do chłopaka z wielkim trudem - Przeżyję?... Jesteś... pewny?... - upewniał się wciąż histerycznym falsetem - O kurr... jak boli....
-Tak, tak jestem pewny. -
mruknął Japończyk, sięgając po nóż i odcinając rękaw munduru rannego by zrobić z niego prowizoryczny opatrunek i opaskę uciskową. Powinna starczyć do czasu, aż sanitariusz wróci ze sprzętem.

Betterman 17-04-2012 19:55

Tym, co zostało w magazynku po przeprawie z potwornym grubasem, wygarnął w dżunglę bez zastanowienia i szczególnego celowania, jeszcze na stojąco. Zwrócił po prostu broń w tę mniej więcej stronę, z której padły strzały i pociągnął szeroko, żeby raczej wystraszyć niż przetrzebić napastników i – przede wszystkim – opóźnić ich następną salwę. Byle ci, których nie trafiła pierwsza, mogli poszukać lepszej osłony albo okazji do strzału.

Sam też opadł zaraz na kolano, na wszelki wypadek odsuwając się na krok od miejsca, z którego dopiero co strzelał. Pewnie osadził karabin na pagórku przed sobą, potem obrócił na bok i przeładował sprawnie.

Zatrzymał na chwilę wzrok na zmasakrowanym cielsku tłuściocha, jakby - wbrew doświadczeniu, rozsądkowi i temu, co z bliska widział - nie był jeszcze pewien, czy definitywnie rozwiązał ten problem. A może szukał potwierdzenia, że postąpił słusznie.
Pod ostrzałem, który najpewniej sprowokował, między konającymi kumplami z oddziału, nie było o takie łatwo. Widok ohydnego ścierwa musiał póki co wystarczyć.

Zanim usłyszał rozkaz Collinsa, zdążył postraszyć żółtków na pełne dwadzieścia sztuk, starannie wybierając w gąszczu najbardziej obiecujące miejsca. Potem posłusznie ograniczał się już tylko do wytężonej obserwacji, gotowy do aktywniejszego wsparcie akcji w razie potrzeby albo jednoznacznego rozpoznania celu. Radosne grzanie po krzakach, przez które przedzierać się mieli koledzy, zdecydowanie nie wchodziło w grę.

Armiel 17-04-2012 20:48




Boone, Blackwood


Boone ochraniał schodzącego kumpla, a Blackwood zszedł na dół jaru, w który ześliznął się Selby.

Nie było to łatwe zadanie i kiedy zabrał się za poszkodowanego zwiadowcę, był już nieco zmęczony. Ale szybko złapał oddech i zajął się „medyczną posługą”, jak to nazywali żołnierze.

Sierżant Selby miał sporo szczęścia. Wyglądało na to, że nic sobie poważnego nie zrobił. Jednak Blackwooda niepokoiło to, że kumpel nie odzyskał przytomności. Jego hełm był nieco wgięty z boku, bo mężczyzna sturlał się na jakiś kamień ukryty w gęstwinie krzaków porastających dno tego małego wąwozu.

Z ciekawością sanitariusz odgarnął krzaki i zamarł. Poza kamieniami ujrzał w mroku niewyraźną czaszkę.

Przeniósł wzrok w górę i zorientował się, że Selby ześliznął im się prosto do stóp jakiegoś ołtarza, czy czegoś podobnego, ukrytego przed oczami ludzi.

Tymczasem stojący na czujce Boone zauważył coś po drugiej stronie tej wąskiej rozpadliny.

Jakiś kształt. Niewielki. Niczym dziecko.

Ostrożnie wymierzył w widziany cel, ale nim zdołał zrobić coś więcej, usłyszał dziwaczny klekot, po którym ciarki przeszły mu przez całe ciało, a kiedy spojrzał w stronę, gdzie zauważył tajemniczy kształt, ujrzał jedynie szarą, budzącą się świtem dżunglę.

Chyba padało coraz słabiej.






Harikawa, Collins, Noltan, White, Summers

Krzyki i wrzaski.

Wyzwiska i obelgi.

Pojedyncze strzały od strony wroga i zdecydowanie więcej oddanych przez Amerykanów.

Nie wszyscy jednak strzelali.

Harikawa zajął się rannym Whitem, kryjąc za szerokim pniem, który – przynajmniej taką miał nadzieję – dawał im obu osłonę przed kulami wroga. Ruchy skośnookiego żołnierza były wprawne i zdecydowane i już po chwili ranny towarzysz broni poczuł się odrobinę lepiej. Przynajmniej nie płynęła krew. Chociaż nadal bolało, jak jasny sukinsyn.

Noltan strzelał oszczędnie, aż padł rozkaz oflankowania. Zrzucił radio i pełznąc na brzuchu szukał drogi na flankę. Las i mrok dawały doskonałe pole do takich manewrów i istniała spora szansa, że żółtki już go próbują. Zatrzymał się na tą myśl. Było ich zbyt mało, by udawać herosa no i nie wiedzieli, jakimi siłami dysponuje przeciwnik.

Krótka wymiana ognia stała się bardziej jednostronna, aż w końcu zrobiło się jasne, że strzelają tylko Amerykanie. Wróg już nie odpowiadał ogniem.

Teren, z którego zaatakowali Japończycy wyglądał nieco inaczej, skoszony przez kule. Szczególne pociski wystrzelone z BARa dokonały nielichych dewastacji.

Harikawa skończył opatrywać White’a, a Collins, Summers i Noltan przyczaili się na swoich pozycjach próbując wypatrzyć cokolwiek w dżungli po stronie wroga. Cokolwiek. Jakieś poruszenie, drgnięcie gałęzi.

Ale nic się nie działo. Dżungla była cicha i tylko w ich uszach dzwoniło od wystrzałów. Deszcz wyraźnie tracił na sile.

Cisza była niepokojąca.

Oznaczać to mogło, że wróg uciekł, przegrupował się i zachodzi ich gdzieś z boku lub, – co było wysoce nieprawdopodobne – został wybity. Bo nie rzucił się do walki wręcz, na co po cichu liczył Zeb.

W każdym razie nikt już nie strzelał, ani nie krzyczał.





Demspey, Dean, Yoshinobu, Wickman, Webber


Mimo zmęczenia i nadal panujących w dżungli ciemności postanowili ruszyć w stronę, skąd dwójce z nich wydawało się, że słyszą strzały.

Droga przez tropikalny las nie była łatwa nawet dla ludzi w pełni sił, a co dopiero mówić o wyczerpanych, bitych i głodzonych jeńcach cudem ocalonych z morskich głębin.
Ich stopy ślizgały się na błocie, a oni szli, co rusz potykając się o nadal niewidoczny w mroku korzeń czy nierówność.

Najgorzej czuł się Dempsey, którego prowizoryczny opatrunek znów zaczął nasiąkać krwią. Było więcej niż pewne, że jedyny mężczyzna w ich grupie potrzebował fachowej pomocy medycznej z prawdziwymi bandażami i szyciem nicią chirurgiczną. Nie wspominając już o środkach do dezynfekcji, bo w tropikalnych warunkach każde skaleczenie było śmiertelnie groźne, a co dopiero mówić o tak rozległej ranie.

Droga nie była łatwa. Kierowali się na wyczucie a w dżungli nie było ścieżek. Zdobyczna katana przydała się jako maczeta, którą można było przecinać się, przez co gęstsze zarośla.

Teren był nierówny i często musieli wspinać się po jakiś mniej lub bardziej stromych nachyleniach. Jedynym plusem było to, że deszcz wyraźnie tracił na sile, a z każdą minutą zdawało się robić coraz jaśniej.

Po kwadransie mieli dość. Strzały ucichły, jeśli kiedykolwiek były. Dempsey i Dean nie mieli sił iść dalej. Potrzebowali odpoczynku. Reszta też czuła już pierwsze sygnały zmęczenia. Byli przemoczeni, wyziębieni, głodni, a dżungla nie oferowała im nic, poza mrokiem, błotem i przeszkodami.

Musieli odpocząć. Przynajmniej Dempsey, który nie zważając na nic po prostu opadł w błoto. Siadł pod pniem jakiegoś drzewa i spojrzał w górę.

To on pierwszy ujrzał niewyraźny, zaplątany w konary i gałęzie kształt. Na drzewie wisiał człowiek. Wyglądał tak, jakby spadł z nieba.

Tuż obok rannego Dempseya leżał hełm. Wojskowy, zielony, amerykański. Z charakterystycznym czerwonym krzyżem na białym, okrągłym polu.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:01.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172