lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   POCAŁUNEK WĘŻA [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14389-pocalunek-weza-horror-18-a.html)

abishai 22-10-2014 19:44

Wstrząs zachwiał nim... Morte z trudem utrzymywał równowagę. A przerzucona przez jego bark nieprzytomna dziewczyna, bynajmniej tego nie ułatwiała.
Co tu się o cholery działo?
Jimmy zerknął zaniepokojony na sufit. Jak długo on wytrzyma?
Schodzili bowiem w głąb czeluści, któryś wstrząs mógłby ich pogrzebać na zawsze. Niezbyt kusząca perspektywa.
I jeszcze te... szkielety w ścianach. Czy Indiańce nie powinni swoich zmarłych ustawiać na platformach na pożywienie sępom? Nie był pewien. Tyle o indiańcach historii słyszał, zarówno prawdziwych jak bujd wyssanych z palca.

Wstrząs ustał.Niektórzy się potłukli nieco, zdarza się się. Jimmy miał szczęście. Oszczędził sobie upadku, który mógłby się źle skończyć dla niesionej dziewczyny.
A potem... szkielety ożyły. Jimmy "Morte" Hawkes przyglądał się temu zdumiony.
Patrzył jak kościste łapy zaciskały się na ubraniach towarzych, jak ciągnęły ich do siebie, by dołączyli do wiecznego rzędu truposzy umieszczonych w ścianie. To... robiło wrażenie, nawet po wężach i żabulcach. Ale po tym wszystkim Hawkes był już zbyt twardy, by wpadać w panikę.
Rewolwer się uniósł, z lufy zaczęły wylatywać pociski.

Hawkes uznał, że najpierw rozwali czerepy szarpiących się z jego towarzyszami sztywniaków. Nie wiedział czy to coś da, ale czaszki były najłatwiejszym celem. Potem... planował próbować odstrzelić ręce celując tuż przy łopatkach sztywniaków. Wydawało mu się to rozwiązanie najbardziej bezpiecznym z możliwych. Nie chciał bowiem przypadkiem postrzelić towarzyszy walczących z umarlakami chcącymi ich przytulić na wieki wieków.

Gryf 23-10-2014 16:15

Zabawne jak się życie układa... w jednym momencie walczysz o przetrwanie, o mało nie zostajesz zmiażdżony i gania cię niedorzecznie gigantyczny wąż, w drugim: stoisz na szczycie góry złota. ZŁOTA. Najprawdziwszego, cudownie lśniącego, odpornego na machlojki finansistów, umożliwiającego pławienie się w luksusie do końca życia jemu i pięciu pokoleniu wprzód. No dobra, potomków nigdy się nie dorobił, ale z takimi zasobami... kto wie, może jeszcze przed śmiercią zdąży napłodzić trochę bękartów.

W Pierwszym odruchu Price zrzucił starty płaszcz i zaczął sypać na niego bryłki szlachetnego kruszcu, by posłużyć się starym łachem jako zaimprowizowanym workiem. Wyniesie ile wlezie, a potem...

Błąd uświadomił sobie, gdy paczka była już prawie gotowa. Targając wór tej wielkości nigdy stąd nie wyjdzie. A jeśli wyjdzie i spotka swoich towarzyszy zaczną zadawać setki pytań, będą chcieli swoją dolę i diabli wiedzą co jeszcze.

Wyrzucił złoto z płaszcza i ponownie naciągnął go na siebie. Starannie wybrał kilka samorodków odpowiedniej wielkości i poupychał w każdą możliwą kieszeń. Czuł że płaszcz robi się ciężki, jednak przez krój (przywodzący na myśl jutowy worek na bezdomnym) na pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć czy i czym jest wypchany. Podskoczył na próbę raz czy dwa i z niechęcią odłożył parę zarodków - teraz każda bryłka miała swoją kieszeń i nic nie brzęczało.

Złota zabrał znacznie mniej niż pierwotnie zakładał, ale dość by sam mógł dożyć swych dni w luksusie i dać dobry start jednemu pokoleniu potencjalnych bękartów.

Oczywiście jeśli będzie miał taką możliwość wróci po więcej.

Dopiero teraz zaczął rozglądać się nieco przytomniej dookoła. Jego uwagę przykuło nikłe źródło światła - kryształ, czy też metal. Prawdopodobnie odbijał światło księżyca wpadające gdzieś z zewnątrz...czyżby miał aż tyle szczęścia? Z rewolwerem w dłoni podszedł bliżej by zrozumieć z czym właściwie ma do czynienia.

killinger 24-10-2014 08:19

Nie czuł się dobrze w ciemności. Tunel ciagnął się marudnie, upstrzony od czasu do czasu mrocznymi dekoracjami.
Kiedy jeden z zestawów owych dekoracji, w formie wmurowanych w scianę szkieletów, rozpoczął drapieżny danse macabre, Harris spiął się odruchowo odsuwając się od ściany. Uratowało go to od najgorszego, szponiaste ręce ułapiły jedynie rękaw i poły myśliwskiej kurtki.
Jeb wywyinął się z opresji kosztem skórzanego okrycia. Uwolniony, stojąc po środku korytarza, podjął walkę o odebranie swej własności. Szarpał, zmieniając siłę i kierunek pociągnięć, tak by odzyskać swą własność. Jej przydatność po zachodzie słońca była nie mniej ważna, niż zawartość kieszeni. Poupychane w nich dodatkowe kule, zapałki, pusta manierka, czy chusta, mogły jeszcze oddać istotne usługi ich właścicielowi.

Trzask materii na szwach nie zniechęcił Jebediaha, podzielił się z poczwarami fragmentami odzienia, odzyskując zdecydowaną większość kurtki. Poczuł się jak Wilhelm Zdobywca na angielskiej ziemi, jak Aleksander Wielki w Egipcie, czy Steeve Gordon, starszy parobek z ich plantacji, kiedy powalił w knajpianej bójce trzech marynarzy z Atlanty.

Inni radzili sobie ze zmiennym szczęściem. Bankier uzyskał pomoc pani Reed, a po chwili rozległy się strzały Hawkesa. Oby miał celne oko, kule rewolwerowe przeznaczone były raczej do niszczenia miękkich tkanek, lecz celnie wymierzone pociski mogą łamać gnaty nie mniej skutecznie.

Otarł pot z czoła. Nie mógł przejść do Olsena, wyminięcie kogokolwiek w wąskiej przestrzeni na pewno zaowocowałoby ponownym złapaniem przez kościste łapy. Niech się dzieje, co ma być.

Armiel 24-10-2014 16:03


PRICE

Złote samorodki grzechotały przesypując się pod podeszwami butów Price’a. Stary rewolwerowiec bez trudu dotarł do źródła nikłego światła.

Jak ćma?

Wymacał ręką ów przedmiot i pod palcami poczuł zimny, śliski wielościan. Podniósł go bliżej twarzy, prawie przed oczami i znów poczuł charakterystyczne bicie serca.

To był diament! Niemożliwie wielki, ciężki klejnot warty … warty … fortunę!
W gardle Price’a zaschło z wrażenia.

I wtedy poczuł, że trzymany w ręce diament … zaczyna się wić i wyginać. To był wąż! Wielki, ciężki grzechotnik!

Price odrzucił go w ciemność z krzykiem, słysząc jak gad uderza cielskiem o ścianę.

I wtedy poczuł, że nie stoi w samorodkach, lecz w masie zwijających się, splecionych węży. Także w kieszeniach czuł charakterystyczne, zwijające się ciała gadów.

Krzyk zamarł mu w gardle, kiedy zrozumiał, w jakiej potwornej opresji się znalazł.

I wtedy wyczuł, że w ciemności skrywa się coś jeszcze. Coś potężnego, pradawnego i potwornego.

Usłyszał przejmujący, potężny syk i ujrzał błysk dwóch wielkich jak latarnie, skośnych oczu gdzie, prawie pod sufitem sali. A pomiędzy tymi ślepiami widział coś jeszcze – lśniącą srebrnym blaskiem plamę, roziskrzony punkt pośród ciemności nocy.

Gdzieś z czeluści podziemnych tuneli dobiegł Price’a odbity echem odgłos strzałów i krzyki.



POZOSTALI

Walczyli w rozpaczliwej, prawie desperackiej próbie uwolnienia się ze szponiastych uchwytów szkieletowatych łap. Kule łamały kości, które z suchym trzaskiem spadały na podłogę. Oddechy walczących stały się świszczące, rozpaczliwe.

Ale udało się oswobodzić wszystkich, nawet Olsena, który stracił wierzchnie ubranie i część koszuli i stał teraz półnagi, świecąc bladym ciałem po którym spływały strużki potu i krwi.

Nie tracąc czasu uciekli korytarza. Popędzili dalej, byle dalej od wymachujących szkieletów, od wyszczerzonych czaszek! Przebiegli przez kolejne przejście, które kiedyś musiała blokować kamienna płyta, która teraz leżała pokruszona na ziemi.

Za korytarzem ze szkieletami zaczynały się kolejne schody. Czyżby one nigdy nie miały się skończyć?

Ruszyli nimi zachowując zarówno pośpiech, jak i ostrożność – nadal oszołomieni tym, co przed chwilą przeżyli. Znajdowali się na krawędzi wytrzymałości psychicznej – owszem, każde z nich na swój sposób było twarde, no może poza Olsenem, który nadal trząsł się jak galareta, ale nawet najtwardsi z nich byli bliscy tego momentu, w którym umysł powie … dosyć! i podda się, a jego właściciel pogrąży się w nieodwracalnym obłędzie.

Schody zaprowadziły ich na skrzyżowanie. Tunel rozwidlał się cztery odnogi – tą, którą przybyli, oraz trzy inne.

Ta prowadząca do przodu wydawała się być naturalnym tunelem wydrążonym przez siły przyrody w nierównej skale – wąskim i niezachęcającym do dalszej wędrówki.

Ten w prawo był bez wątpienia wykonany ludzką ręką. Jego ściany ozdabiały prymitywne płaskorzeźby w których motywem przewodnim były węże.

Ostatni korytarz – prowadzący w lewo – bardzo przypomniał ten po prawej stronie. Również wykonany był ludzkimi dłońmi, lecz zamiast wężowych motywów "przyozdabiały" go wmurowane w ściany czaszki. Na szczęście były to same czaszki – bez rąk, lecz nie należały do ludzi. To były czaszki jak ten dziwaczny, nierozpoznany przez nikogo czerep osadzony na kiju przy wejściu do tej dziwacznej budowli.

Przez chwilę nasłuchiwali, ale poza dziwnymi echami i szmerami, nie słyszeli niczego, co dałoby im wskazówkę, w którą stronę poszedł Harper.
Ziemia znów zaczęła lekko drżeć, a Lou Zephyr jęknęła niespodziewanie i otworzyła oczy.

Bez wątpienia nie były to ludzkie oczy. Znów świeciły tym dziwnym, żółtawym poblaskiem. Jak ... oczy węża.

Gryf 28-10-2014 16:59

- Szlag!

Fakt, poniekąd mógł się tego spodziewać. W tym pieprzonym miejscu nic nie było tym, czym mogło się wydawało, ale to już była lekka przesada. Bardziej niż przerażony czuł się... po prostu ordynarnie orżnięty. Na rozważania miał ułamki sekund. Przegrał. To niestety było dla niego jasne. Może gdyby wziął jedną bryłkę, albo gdyby nie chciał ukryć złota przed towarzyszami i zapakował je w worek z płaszcza miałby szansę. Teraz miał grzechotnika w każdej kieszeni, zakamarku ubrania, dwa czuł w butach...

- Szlag! Szlag! Szlag!

Był już martwy, ale nie zamierzał poddać się bez walki. No dobrze... może walka w tym przypadku nie była najlepszym słowem. Wrzeszcząc i klnąc rzucił się do ucieczki w stronę z której dochodziły go strzały i krzyki. Biegnąc zrzucił z siebie wypchany grzechotnikami płaszcz, a następnie rzucił się do ucieczki po drodze starając się zedrzeć możliwe do zdarcia w biegu części garderoby, wyciągając węże z kieszeni gołymi rękami.

abishai 28-10-2014 18:52

Post wspólny
 
Hawkes przystawił lufę rewolweru do skroni “przebudzonej” Lou i rzekł zimnym tonem głosu.- Nie próbuj żadnych sztuczek demonie, bo nie zawaham rozwalić łba tej dziewuszce i posłać was oboje w zaświaty.-
Niewątpliwie bowiem panienka była opęta przez samego czarta o jakim to prawili pastorzy na niedzielnych kazaniach. A że nie było wśród nich księdza… cóż… w zasadzie był jakiś, prawda?
-Wielebny... jak sobie radzisz z egzorcyzmami?- zapytał odwodząc kurek. Nie miał bowiem zamiaru pozwolić sentymentom na przyćmienie zdrowego rozsądku. Zakładał też, że diabeł wiedział iż zapewne zostanie odesłany do piekła z duszyczką którą opętał. I dlatego nie wpadnie na głupi pomysł prowokowania “Morte” podejrzanym zachowaniem.
Wielebny patrzył zamyślony w kierunku Lou, i zastanawiał się co począć. Z jednej strony była im potrzebna, z drugiej natomiast.. Uśmiechnął się słodko i rzekł:
-Cóż..Panie Hawkes...kula między oczy będzie najlepszym egzorcyzmem w tym miejscu. Od razu odegna złe duchy… Panienko Lou, jak pani widzi, zapewne tylko Panna Reed nie będzie za takim rozwiązaniem ale.. - zamilkł na chwilę i sam wycelował Colta w kierunku kobiety -czas na bycie szczerym. Może Pani jest czarownicą, demonem czy sam Szatan wie kim...ale kilka kulek między oczy...i zapewne spotka się pani ze Świętym Piotrem. A więc poproszę o kilka wyjaśnień, jeśli mamy pani zaufać? - zamilkł odciągając kurek. Lufa idealnie została wymierzona między oczy kobiety
Harrisowi było wszystko jedno, co zrobią z wiedźmowatą Lou. Martwił się tym, że pozostało mu tylko pięć kul w bębenku rewolweru, pozostałe utracił w szarpaninie ze szkieletami. Utracił tam coś więcej. Opuściła go pewność, że dalsze podążanie za Diabłem Harperem ma sens. Teraz chciał już tylko przetrwać. Podstawową zasadą przeżycia w takiej sytuacji, jest pozostawienie jakichkolwiek sentymentów za sobą. Dlatego nawet nie mrugnął słysząc, jak dwaj mężczyźni planują zastrzelenie kobiety. Sam spojrzał na nią chłodnym okiem, unikając jej niezwykłego wzroku. Stanął za jej plecami, sięgnął po Beaumont-Adamsa i wycelował w potylicę podejrzanej damulki.
- Panienko, nikt już tutaj nie żartuje. Mów co tu się dzieje, lub żegnaj- charakterystyczne szczęknięcie odwodzonego kurka poparło poważną wymowę postawionego ultimatum.
Czekając na jakąkolwiek odpowiedź, rzucił okiem na rozgałęziające się dalej tunele. Wężowate wzory sugerowały mu kierunek ku jakiejś świątyni, widać że autochtoni czcili pełzające maszkary, oraz intensywnie korzystali z kontaktów z jakąś obcą siłą, pozwalającą panować nad gadami. Czy warto ruszać do świątyni? Pewnie tam udał się Harper, pewnie tam czeka na nich mnóstwo jadowitego tałatajstwa. Odnoga z czaszkami mogła prowadzić do jakiegoś miejsca kaźni, składania ofiar, czy ogólnie ponurej i groźnej lokacji. Czy jednak nadal pozostawała groźna, skoro pueblo dawno już stało bezludne? Możliwe też, że naturalnego pochodzenia odnoga, dawała szanse wydostania się na zewnątrz. Jednak gdyby tak miało być, to czy dawni mieszkańcy zadający sobie tyle trudu by pozamykać wejścia od strony pueblo, pozostawiliby zupełnie niezabezpieczone wyjście z drugiej strony? To raczej nierealne, w szaleństwie konstruktorów widać było przemyślaną i precyzyjną chęć chronienia swoich sekretów. Zatem chyba jednak wężowa świątynia. Tam pewnie rozwiążą się zagadki, lecz może być tak, że to będzie ich ostatni wybór. Jebediah porzucił rolę mściciela, miał gdzieś, co stanie się ze ściganym przez nich bandytą. Pozostała w nim jednak ciekawość, pasja badacza. Jako wykształcony człowiek pożądał wiedzy, informacji, prawdy o tym czego właśnie doświadczają. Josephine też była taka, otwarta, badawcza, niemal równa mężczyznom w swej inteligencji. Na pewno zrozumiałaby i wybaczyła mu porzucenie pragnienia zemsty, po tym co już przeszedł. Nie zrozumiałaby jednak braku poszukiwania odpowiedzi.
Zaczął odliczać w myślach do pięciu. Jeden… Dwa…
Jeśli dojdzie do piątki, pociąga za spust i rusza wężowym korytarzem. Nie będzie dłużej czekał na słowa panny Zephyr.
Trzy...

Lou Zephyr opuściła głowę. Z jej ust wydobył się cichy szept. Ledwie słyszalny, lecz zrozumiały.
- Została ostatnia pieczęć. Kiedy ją przełamie, otworzy bramę do domu i wróci tam, skąd przybył.
Mówiła dziwnie. Nieswoim głosem.
- A wtedy zabierze ze sobą mój lud. Dusze pomordowanych. Dopełni przymierza, które zawarł stulecia temu. Porzuci ten świat, nawet ona go tutaj nie zatrzyma. Wy stracicie swoją zemstę, ja swój lud. Musicie podążyć szlakiem węża. Szybko. czas nagli. Lecz nie zabijecie go bronią, którą macie przy sobie. Już nie. Potrzebujecie tego, co zabierzecie śmierci.
Głowa dziewczyny uniosła się lekko wskazując odnogę z czaszkami.
Wielebny słuchał uważnie i z każdym słowem dziewczyny jego oczy otwierały się coraz szerzej. Usta otworzyły się w delikatnym rozwarciu, i przez chwilę Jeremiaha wyglądał jak debil. Pokręcił mocno głową i zapytał:
-Kto go nie zatrzyma? Jakie przymierze? Co mamy zabrać śmierci? - zapytał samo sobie się dziwiąc, że odważył się na takie pytania - Panienko, może kurwa jaśniej. Bo widzisz, wychodzi na to, że tylko ty wiesz co się dzieje. I z tego co mówisz, i tobie i nam, zależy na powstrzymaniu Harpera..więc...oświeć nas tutaj…- gniew zaczął przez niego przemawiać. Sam nie wiedział czemu, ale czuł że traci kontrolę nad sytuacją. Słowa dziewczyny, sugerowały, że kula nie uczyni krzywdy Diabłu. To nie mogło.. a może było prawdą. Zapytał sam siebie. W końcu Pan czynił cuda, może i Szatan znalazł swój sposób.. Nie chciał się przekonać, że to możliwe, i nie chciał stawać bezbronny przeciw Diabłu.
- Nie jestem nią - opowiedziała Lou Zephyr. - Nie jestem dziewczyną, której ustami przemawiam. Jestem... byłem ...poświęcony bogom. Nazywałem się Wukoputwii i prowadziłem mój lud w zgodzie z wolą bogów. Aż przyszli ludzie o białej skórze, jak wasza, żądni złota, którzy przynieśli nam śmierć. Strzegłem tego miejsca za życia, strzegę go i po śmierci. Ale on teraz wrócił, by domknąć przymierze i przekroczyć granicę światów. Kiedy to zrobi mój lud przestanie istnieć. Nie pozostanie tutaj nawet jeden duch, który będzie o nas pamiętał.
Ziemia znów zadrżała wyraźnie.
- Niedługo księżyce znów staną się jednością, świat duchów i świat żywych na powrót rozdzielą się, a nasz pogromca zyska to, na co czekał tyle czasu. Musicie zdobyć moją broń, unurzać ją we krwi jego krwi i powstrzymać go, nim przeprowadzi dusze do swojego świata.
- Co to za broń i gdzie jest? - zapytał odruchowo Wielebny. To wszystko było cholernie dziwne, ale jeśli Lou czy Wukocośtam było prawdziwe i mówiło prawdę… nie zamierzał pozwolić uciec Diabłowi. Kula między oczy, kosa między żebra czy cegła w łeb nie miało to znaczenia. Martwy Diabeł to dobra rzecz, a przynajmniej jednego skurwysyna na tym świecie mniej.
- Mój wampun. Jest na końcu ścieżki z czaszkami starszych dzieci.
Wielebny spojrzał na towarzysz i zapytał drapiąc się lufą pistoletu po policzku.
-Kto wie co to wampun? - by po chwili powiedzieć -Jak macie lepszy pomysł to mówcie, ale ja tam jej...wierzę- nie było słychać przekonania w jego głosie, ale czy miał większy wybór ? Nie.
-Pewnie coś tubylczego, jakaś rzeźbiona broń czy inne cholerstwo. Najważniejsze, że mamy gdzie iść… to znaczy, wiemy w którym kierunku.- stwierdził spokojnym tonem “Morte”. Sytuacja bowiem nastrajała go pozytywnie. Owszem nadal byli w ciemnej dupie, ale wiedzieli gdzie iść i co zrobić. A to było już coś. Resztę opowiastki o złych “białych” i dwóch światach Jimmy puścił mimo uszu. Nie na jego proste uszy ta uczona gadka. -Na miejscu poszukamy tego wampuna.
Hawkes uśmiechnął się. Lubił proste i jasne sytuacje.

Wdowa Reed, która przez cały czas stała z boku w towarzystwie pana Olsena wystąpiła krok na przód.
- Wampum… To pas z koralików, który Indianie przygotowują do potwierdzenia ważnych wydarzeń, traktatów... To co siedzi w dziewczynie chyba kiedyś było Indianinem. Nie przychodzi mi jednak do głowy jak mielibyśmy uśmiercić Diabła za pomocą pasa z paciorków… Podziwiam wasz zapał panowie ale nie uważam aby dobrym pomysłem było zawierzanie opętanej kobiecie, która może być z Diabłem powiązana. Mamy przed sobą trzy korytarze i uciekający czas. Możliwe, także że nasz rozmówca ma rację.
-Mamy wybór. Korzystamy z podpowiedzi, albo sami próbujemy ogarnąć niezrozumiałe dla nas sprawy. Proponuję związać i zostawić tu na razie opętaną panienkę i szybko wyprawić się po indiańskie relikwie. Takim pasem pewnie da się całkiem udatnie dusić - uśmiechnął się do ponurych towarzyszy. Odpowiedź Zephyr brzmiała klarownie, jak instrukcja, której nie da się zepsuć. Jeśli kłamała, zdążą pewnie jej za to podziękować w odpowiedni sposób. Jeśli rzeczywiście chce pomóc, ocali swoją głowę. Nawet jeśli to tylko pożyczona głowa.
-Ruszmy w stronę czaszek. Ale ostrożnie, nie wiadomo jakie podstępy przygotowali kolorowi po drodze
Obrócił się do dziewczyny.
-Czy po drodze czekają nas jakieś niespodzianki? Jakieś pułapki? Udowodnij, że jesteś nam przychylna.- Spojrzał w jej nieludzkie oczy, koncentrując się na wypadek jakiegoś ataku.
- Tylko ...próba... Ale każdy, kto uda się ścieżką śmierci, przechodzi ją sam, więc nie wiem, co duchy postawią wam na drodze.
-Zagadki… Czekanie nam nic nie da. Chodźmy - Pas oddarty od zniszczonej kurtki oplątywał kostki Zephyr.
Dopóki Hawkes mu nie przeszkodził.- Ona idzie z nami, albo na własnych nogach, albo niesiona. Wolę ją mieć pod ręką, gdy pojawią się kolejne niespodzianki.
Łowca nagród wolał jednak brać dziewczynę ze sobą i wydawał się upierać przy przy tym zamyśle.-Szczerze powiedziawszy bardziej ufam jej poradom niż twoim pomysłom.
- Jak wspomniałam, wolałabym brać poprawkę na to, że jednak demon tkwiący w dziewczynie może chcieć sprowadzić nas na manowce - zreflektowała się wdowa Reed. - Jeśli ona sprzyja Harperowi i chce aby on sforsował ostatnią… barierę i dokonał tego czego pragnie… wówczas chce kupić mu trochę czasu i skierować nas na nieodpowiednią ścieżkę. Od początku byłam przeciwna aby się rozdzielać ale w tych okolicznościach powinniśmy raczej zmniejszyć margines błędu i… przebadać wszystkie trzy ścieżki.
-Dwójka tam, jeden po środku, dwójka tam,
- Hawkes po kolei wskazywał lufą rewolweru kolejne tunele.- To gdzie chcecie się udać?
-Tam gdzie wskazała dziewczyna - rzucił posępnie Wielebny wskazując na odnogę z czaszkami -Możemy tu tak stać i pierdolić smuty. Prawda jest taka, albo szukamy sami albo chwytamy się brzytwy czyli wskazówek nawiedzonej laluni. Panno Reed, jeśli jej mamy nie słuchać, egzorcyzm przez kulę w łeb będzie najprostszą sprawą. Gonią nas jakieś bestie, mamy dwa księżyce na niebie, martwi zaczynają żyć..więc.. - gniew można było wyczuć w głosie Jeremiaha -albo idziemy gdzie Lou czy Wakacośto mówi, albo kula w łeb i idziemy tak jak mówi nam instynkt… Ja jestem za tym by posłuchać się rady ducha. Może to podstęp, a może ktoś chce nam pomóc. W końcu niezbadane są ścieżki Pana - zakończył. To wszystko zaczynało być chore. Potwory, demony, węże..Pokręcił głową tylko. Ile dałby za butelkę gorzały.
-Część z nas może pójść już do Harpera i zyskać na czasie dla drugiej grupy, jedna osoba wystarczy by sprawdzić ślepy korytarz.- zaczął planować Hawkes.-Więc ja z Wielebnym poszukamy wampunu, pani z Harrisem dadzą nam więcej czasu na powstrzymanie Harpera. Pan Olsen poradzi chyba sobie sam z korytarzem, który pewnie prowadzi donikąd. I po sprawdzeniu zawróci do dowolnej z grup. Wszystkim to odpowiada?
-Niech będzie, lepszy zły plan, niż brak jakiegokolwiek. Zabieram pochodnię, nie dam rady bez niej się poruszać w ciemnościach. Pani Reed? Zapraszam na spacer- Uchylił kapelusza i podał ramię kobiecie, próbując pokryć normalnością niesamowite okoliczności.
- Niech będzie - zgodziła się lekarka i ruszyła za Harrisem. - Nie ma co więcej czasu mitrężyć. Panie Olsen? - posłała jeszcze odrobinę zaniepokojone spojrzenie bankierowi. - Na pewno pan sobie poradzi? Może lepiej… pójdę z panem?
Bankier wbił w nią pełne zdziwienia spojrzenie. Otaczający ich zewsząd mrok nie pozwalał na dostrzeżenie wielu rzeczy, jednak w oczach tego niskiego, półnagiego w obecnej chwili mężczyzny można było zobaczyć zdziwienie. Jakby dopiero co się obudził, wszedł w pół słowa do pokoju wypełnionego gwarem i dopiero rozpoznając lub nie uczestników spotkania na podstawie szczątków wypowiedzi starał się wyrobić sobie zdanie o przebiegu całej rozmowy.
Dłonie, całe jego ciało dygotało. Strzępy koszuli wisiały na nim jak na upiorze, z ran na twarzy powoli sączyła się krew. W dłoni jedynej sprawnej prawej ręki ściskał jakimś cudem uratowany rewolwer, jednak czynił to jakby broń była obuchem, a nie narzędziem przeznaczonym by z niego strzelać. Na ile pozwalały ciemności przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą mamrocząc pod nosem niezrozumiałe duńskie słowa. Wreszcie jego wzrok spoczął na twarzy lekarki.
- Nie… - odezwał się zmęczonym głosem po chwili namysłu - Nie trzeba… miss Reed…
Odwrócił się w stronę korytarza w który miał wejść, zawahał jakby chciał jeszcze coś dodać, jednak zaraz nie mówiąc już niczego znikł w ciemnościach.

Armiel 28-10-2014 19:03


WIELEBNY, MORTE

Światło małej latarenki wskazywało im drogę, wyłuskując z ciemności kolejne dziwaczne czaszki. Korytarz prowadził ich niemal prosto pomiędzy szpalerem milczących, ponurych strażników. Puste oczodoły zdawały się spoglądać na nich oskarżycielsko.

Na korytarzu panowała dziwna cisza. Wręcz nienaturalna. Jakby … ktoś wstrzymał oddech w wyczekiwaniu na coś nieuchronnego.

W końcu tunel doprowadził ich do sporej komory czy też bardziej jaskini, tak rozległej, że nie byli w stanie dostrzec jej całości w wątłym ogniku lekarskiej latarenki.

Czując, jak pot spływa im po karkach – bo powietrze w pomieszczeniu było nienaturalnie wręcz rozgrzane – rozejrzeli się wokół. Niewiele jednak dostrzegli, poza ciemnością.

Gdzie jest wampun?

Nagły podmuch wiatru przetoczył się po pomieszczeniu sypiąc obu mężczyznom gorącym piaskiem po twarzach, zasypując oczy i zatykając nosy. Wicher zgasił też wątły płomyk latarenki pogrążając ich w absolutnych ciemnościach. Obaj zaczęli gwałtownie kaszleć, próbując pozbyć się piasku.

I wtedy otoczyło ich światło – ciepłe płomienie pochodni zatkniętych w ścianach.

Stali zdezorientowani pośrodku dużej sali w której … ukrywały się dziesiątki kobiet i dzieci. Wszyscy mieli czerwoną skórę, czarne włosy i wystraszone twarze. Pomiędzy ludźmi dostrzegli też pokraczne potwory, które zaatakowały ich przy pueblo. Wszyscy patrzyli prosto na ich trójkę z wyraźnie przestraszonymi twarzami.

Gdzieś z głębi korytarza, którym przed chwilą szli dało się słyszeć dzikie wrzaski, szczęk broni, huk wystrzałów – najwyraźniej pod ziemią trwała jakaś bitwa!



REED, HARRIS

Rozstali się i trzymając się pod ramię, szli przez kręty, wijący się niczym wąż korytarz, szybko tracąc z oczu nikłe światełko oznaczające położenie Wielebnego i Morte.

Tunel ozdobiony wężowymi motywami wyrytymi prosto w piaskowej skale, doprowadził ich do kolejnej „pieczęci” i schodów prowadzących spiralnie w dół. Jeszcze niżej, wydawać by się mogło, że do samego serca piekieł.
Stopnie były na tyle szerokie, że nadal mogli iść razem, trzymając się pod rękę. Jak para na salonach, a nie dwójka przerażonych ludzi wrzuconych w wir niecodziennych, strasznych wydarzeń.

Po przejściu trzydziestu schodów usłyszeli przed sobą dziwne dźwięki. Brzmiały, jakby ktoś wygrywał dziki, niepokojący rytm na wielkie, prymitywnej grzechotce. Nie wiedzieć dlaczego od razu wyobraźnia podpowiedziała im widok wielkiego grzechotnika zaczajonego gdzieś ciemnościach, przed nimi.

Instynktownie zwolnili kroki, ale nie zawrócili.

Aż w końcu, po przejściu co najmniej kolejnych trzydziestu stopni, stanęli w wejściu do dobrze oświetlonej, okrągłej jaskini.

To, że powstała ona w wyniku oddziaływania sił natury było jasne od pierwszego rzutu okiem na układ ścian/ To, że ludzkie ręce ukształtowały ją na swoje potrzeby, też było oczywiste.
Ściany pieczary wypełniały liczne nisze – wgłębienia przypominające krypty. Już z daleka widzieli węże wylewające się serpentynami cielsk z owych dziur.

Na środku jaskini stał … Harper.

Otaczała go czerwona, iście piekielna łuna, jakby Dziki Diabeł płonął w ogniach piekieł, jednak nie dostrzegali dymu. Red Harper był dużo większy, niż powinien. Mierzył dobre dwa i pół, a ramiona rozłożone niczym krzyż miały znacznie większą rozpiętość, niż u ludzi. W prawej ręce Harper trzymał szablę o dziwacznym, falistym kształcie. Broń przypominała węża zakutego w stal przez zręcznego zbrojmistrza. W blasku otaczających Harpera płomieni szabla wydawała się być wręcz żywym gadem, który zastygł na moment nieruchomo. W lewej ręce bandyta trzymał złotą statuetkę – jedną rzeczy znajdującej się na liście skradzionych z banku w miasteczku Artesia. Statuetka stylizowana była w … jakże to oczywiste … grzechotnika lub innego węża.

Twarz Harpera zwrócona była w stronę wejścia, lecz bandyta miał zamknięte oczy i raczej nie widział pary, która stanęła w tunelu. Dziki Diabeł wykrzykiwał coś w nieznanym im języku, a jego głos brzmiał władczo i zdecydowanie, jakby wydawał rozkazy.

U jego stóp pełzały grzechotniki! Setki grzechotników! Oplatały swoimi łuskowatymi ciałami nogi bandyty, aż po kolana, unieruchamiając go w swoich splotach. Otaczały go szerokim na dobre dwa kroki rozlanym kordonem wężowych cielsk.

To właśnie ich ogony wydawały się wygrywać ten rytm, który słyszeli schodząc po schodach. Jak to jednak było możliwe, że setki gadów poruszało swoimi grzechotkami ten sam rytm, tak idealnie zgrany, jakby w powietrzu rozbrzmiewały nie setki małych, lecz jedna wielka grzechotka?!



PRICE

Biegł na ślepo czując, jak ostre zęby grzechotników przebijają mu skórę na dłoniach, którymi wyszarpywał je z kieszeni.

Serce dudniło mu dzikim rytmem, niczym pradawny bęben pod ciosami szalonego bębniarza.

Ręce płonęły mu żywym ogniem.

Dusił się.

Z trudem łapał oddech w obolałe płuca.

Zachwiał się raz, drugi, trzeci, ale biegł dalej, aż w panice zderzył się z jakąś ścianą. To go oszołomiło na chwilę.

Kiedy się ocknął czuł, że nie jest sam. Że coś pochyla się nad nim, niczym całun śmierci.

Po chwili wiedział już, co!

Krzyk poniósł się krótkim echem po korytarzu, a potem urwał się gwałtownie, kiedy monstrualna, wężowa paszcza pochłonęła nieszczęsnego Price’a.



OLSEN

Posłuchał ich, kiedy zostawili go samego w ciemnościach. Zbyt zagubiony i przerażony, by protestować. Pozostawili zabierając jedyne dwa źródła światła, bo przecież swoje zapałki bankier oddał wdowie Reed. Zostawili i posłali w ciemność korytarzy – pewnie po to, by zginął.

Oszołomiony Olsen przecisnął się przez wąski korytarz, macając drogę przed sobą wyciągniętą dłonią.

Zagubiony, przerażony, złamany.

Dopiero po chwili uświadomił sobie, co zrobił i w jak beznadziejnym położeniu się znalazł. Odwrócił się z powrotem, ale zaraz trafił ręką na ścianę. W panice szukał drogi powrotnej, lecz nie bardzo wiedział, gdzie jej szukać. Obracał się jedynie w kółko – przynajmniej takie odnosił wrażenie.

Nagle, gdzieś niedaleko od Olsena rozległ się krzyk. Paniczny, urwany wrzask.
Bankier nie był pewien, ale wydawało mu się, że wie, kto krzyczał. Price!

Tylko, co on – u licha ciężkiego robił w podziemiach.

Po chwili Olsen usłyszał jednak coś jeszcze. Odgłos mlaśnięcia i szurania, jakby coś potężnego przeciskało się z trudem przez wąskie tunele.

Spanikowany Egon nie był pewien, czy to coś pełznące w ciemnościach oddala się, czy wręcz przeciwnie – zbliża. Dźwięk dziwnie roznosił się przez podziemia.

valtharys 29-10-2014 18:35

MORTE, WIELEBNY i WĘŻOWA DAMULKA

Podnieście lament, pasterze, i krzyczcie!
Tarzajcie się w prochu, przewodnicy trzody! Nadeszły bowiem dni waszej rzezi i padniecie jak wybrane owce. Nie ma ucieczki dla pasterzy
ani ocalenia dla przewodników trzody. Rozlega się krzyk pasterzy i lament przewodników trzody, bo Pan pustoszy ich pastwisko. Niszczeją spokojne pastwiska od płonącego gniewu Pańskiego. Lew opuścił swą kryjówkę, bo jego kraj stał się pustkowiem,
z powodu niszczycielskiego miecza i z powodu palącego gniewu Pańskiego

Odgłosy bitwy były nieco niepokojące, ale nie dość, by “Morte” się nimi w tej chwili przejął. Wszystko trzeba było wszak zrobić po kolei. Przyszli tu po te wampun, więc nie było powodu zawracali bez niego, tylko dlatego że tam ktoś strzelał.
Zresztą teraz jego zmartwieniem byli żabulce znajdujące się przed nimi, pomiędzy czerwonymi twarzami. Na ich widok Hawkes uniósł rewolwery, acz nie strzelił. Nie zachowywały się wrogo, były wręcz przerażone… więc ostatecznie postanowił nie marnować kul. Za to rzekł do Lou Zephyr.- Te Wakuola… spytaj swoich pobratymców, gdzie jest twój wampun, którym można ubić Harpera. Powiedz, że weźmiemy tylko to i już stąd znikamy.
Oczywiście, możliwe że część Indian rozumiała angielski. Niemniej, gdyby jednak nikt z nich nie mówił w ludzkim języku, to duch w Lou powinien przetłumaczyć.

Wielebny czekał w gotowości. Kropelka potu spłynęła mu po czole na widok żabo podobnych stworzeń. Wzrok jego natomiast krążył w poszukiwaniu wampuna. Koraliki. Prawie zaczął się śmiać, bowiem tak niedorzeczne było, że zwykłe koraliki miały powstrzymać i unicestwić Diabła. Człowieka, który uciekał z niejednej zasadzki, którego kule miały się nie imać, który terroryzował miasta, miasteczka i ludność. Taki ktoś miał paść od kilku kulek przewleczonych nitką...Colt cały czas był w pogotowiu, choć co jakiś czas ręka mu drżała i delikatnie lufa szła w stronę ziemi.

Lou Zephyr otworzyła szeroko oczy i ... nagle, dosłownie, rozpłynęła się w powietrzu. W jednej chwili była w sali razem z rewolwerowcami, w drugiej ... już jej nie było, chociaż “Morte” nadal czuł zapach jej ciała i ciepł tam, gdzie przed chwilą podtrzymywał ją ramieniem.
Jednak nie tylko zniknięcie Lou Zephyr było niepokojące, lecz fakt, że korytarzem ktoś biegł. Słyszeli, jak się zbliża w panice.
I wtedy zorientowali się, że Hawkes nie trzymał już w rękach rewolwerów, lecz dwa indiańskie tomahawki, a Wielebny maczugę z charakterystycznym kolcem. Poza tym ich ciała też się zmieniły! Półnagie, ciemnej karnacji, ozdobione bransoletkami z piórami i kłami zwierząt należały do Indian.
- Winehawu, Komanawu! - krzyczał biegnący w ich stronę Indianin. - Nadchodzą wrogowie. Przygotujcie się! Chrońcie kobiety i dzieci!

-Eeee… co ...do cholery?- Hawkes zaskoczony przyglądał się zmienionym dłoniom, trzymającym toporki ozdobione sznurkami i kruczymi piórami. A może orlimi?
Nie bardzo rozumiał co się działo. Nie wiedział, czy to duch z nich zakpił, czy coś chce im przekazać. Jakim cudem zrobił się czerwony na gębie? A może… Pal z tym licho. “Morte” był prostym rewolwerowcem ścigającym banitów, a nie pastorem… czy elegancikiem z uniwersytetu.
Nie zamierzała rozważać tego co się działo wokół niego. Wolał działać.
-Chronić kobiety i dzieci… jasne. Wine.. Koma… jakkolwiek cię zwą. Stań jednej strony wejścia tutaj. A ja z drugiej. Weźmiemy frajerów w ogień krzyżowy.- w sumie nie było sensu się dopytywać przed czym mają bronić. Ani czemu… wszystko się dopiero okaże. No bo w sumie gdzie miał uciekać, będąc obecnie półnagim dzikusem z toporkami?

- Na Boga Wszechmogącego, co to kurwa jest ? - rzucił zaskoczony Wielebny. Nie było czasu jednak na kontemplowanie i dochodzenie przyczyn owego zjawiska, którego byli uczestnikami. Jeremiaha wzniósł maczugę do góry, chcąc poczuć jej ciężar, i wyczuć ją. Dawno nie walczył wręcz, a coś takiego miał pierwszy raz w łapach. Spojrzał na Hawke’sa i rzucił cynicznie:
- To ja biorę setkę z prawej, a ty setkę z lewej. Kolejną setką podzielimy się do spółki - dowcip w tej sytuacji, był dla niego najlepszym rozwiązaniem.

-Ja bym się jednak przyczaił przy wejściu i walił jednak gnoi od tyłu w plecy. Na szczęście zawsze byłem draniem bez honoru… więc dłoń mi nie zadrży. Zresztą… bez gnatów wolę nie brać wrogów na klatę.- wyjaśnił z ironicznym uśmieszkiem Hawkes zgadują, że wiedźma Zephyr nie tylko jego zmieniła w indiańca.

- Niech i tak będzie - odpowiedział Jeremiaha - gdy tylko się pojawią przyciągnę ich uwagę. Może nie zginiemy, ale jeśli...to wiedz, że jesteś w porządku gość.

Wielebny przesunął się na środek sali i czekał. Zamierzał godnie przywitać gości, a jeśli to miało mu zapewnić dostęp do tych koralików, nie zamierzał poddać się. Ta myśl stała się motorem napędowym rewolwerowca.

Bogdan 31-10-2014 12:11

Biegł.
Starał się przynajmniej bo biorąc pod uwagę okoliczności ani to nie było łatwe, ani bezpieczne. Ciemności, do których wbrew oczekiwaniom wciąż nie nawykły jego oczy czyniły z próby biegu czynność niezdarną i chaotyczną w swej histerii. W zasadzie nie wiedział już dokąd biegnie. Najmniejsza zmiana kierunku, nawet chwilowe zwolnienie kroku i obrót by sprawdzić co zostawił za sobą paczyły zapamiętany obraz dotychczas przebytej drogi. Czuł się jak ślepy szczur w klatce. Jak nierozumne wciąż pragnące się wydostać zwierzę na nowo raniące obolały pysk o niewidoczną ścianę.
Żeby jeszcze miał komfort stanąć, zebrać myśli i zastanowić się skąd, dokąd i którędy...
Ale nie. Na ten luksus nie wolno mu było sobie pozwolić. Przerażający - Olsen był tego pewien - przedśmiertny krzyk człowieka, tak niedaleko, wciąż nie pozwalał mu się zatrzymać. Nawet nie starał sobie wyobrazić, czym było źródło przerażenia tamtego nieszczęśnika. Lęk sam z siebie materializował w formę ogromnego węża o jeszcze większym apetycie.

Biegł na oślep nawet nie macając ścian, choć tylko tam mógł znaleźć wskazówki gdzie był i czy już tędy podążał. Bał się kolejnego spotkania z kościotrupimi łapskami. Drugi raz, sam, by sobie nie poradził. Już za pierwszym ocalał tylko dzięki bohaterstwu tej dzielnej kobiety a i tak okupił oswobodzenie ranami i utratą garderoby. Jaki haracz musiałby zapłacić za drugim razem - wolał o tym nie myśleć. Prócz marnych strzępów na placach nie pozostało mu już nic prócz skóry i mięsa.

Biegł nie zważając na niebezpieczeństwo powtórzenia błędu, który niedawno jego i lekarkę niemal nie pozbawił zdrowia. Gdzieś przed nim, być może jak on po omacku ostrożnie wybierało sobie drogę któreś z nich. Ale za nim, z całą pewnością pełzła śmierć.

Miał tylko nadzieję że monstrum prędzej niż nim samym nasyci głód a może żądzę mordu ciałem i życiem któregoś z pozostałych... albo i nawet Harpera...
Nie miałby nic przeciwko temu. Nie w tej chwili. To oni go zostawili. To oni poświęcili jego życie, by dać większe szanse sobie na ratowanie własnego. Właściwie powinien się tego spodziewać. Jak dotąd wielokrotnie udowadniali że życie rannych czy pojmanych stanowi dla nich tylko zawadę, i z jako taką szybko się rozstawali. Właściwie to powinien ich rozumieć. Prawem ich wyboru rządziła chłodna kalkulacja. Nawet zwierzęta tak robią... giń, a swoją śmiercią kupisz przetrwanie stada. I byłby rozumiał, gdyby to nie jego życie leżało na tej drugiej szalce. Dlatego nie miał nic przeciwko okoliczności, w jakiej stało by się, że dla pełzającego jego tropem zagrożenia zapach życia Hawkesa, Harrisa czy nawet wielebnego Johnstona okazał się bardziej smaczny niż jego własny... śmierć miss Reed... wieść o niej mogła być równie bolesna jak jego własnej... ale ona nigdy nie pasowała do reszty...

Biegł. Potykał się, kilka razy nawet upadł, ale wstawał trwożliwie obmacując ściany korytarza i ruszał w głąb dalej. Z trudem stawiał kolejne odrętwiałe kroki nie bardzo już wiedząc gdzie szedł ani po co. Przerażony, zmarznięty i poobijany stary człowiek na własne życzenie wessany przez niewyobrażalny koszmar. Nieomal pogodzony z porażką, bo jeśli prawdą jest że ostatnia umiera nadzieja, to siłą która wciąż pchała go do przodu była nadzieja zobaczenia jak własne palce wyciskają ostatnie tchnienie życia z gardła Roda Harpera.

liliel 01-11-2014 13:35

Wdowa ze zgrozą przyglądała się olbrzymiej sylwetce, która bardziej kojarzyła się z demonem niż człowiekiem. W dłoni ściskał statuetkę skradzioną z banku i naraz Rebecca pomyślała, że był to jeden ze składników potrzebnych do upiornego rytuału. Co jednak dokładnie chciał zyskać Diabeł? Ciężko było przewidzieć, nie podejrzewała go jednak o nic dobrego. Harper zdawał się trwać w jakimś transie, nieruchomy i nieobecny. Zywe kłębowisko węzy u jego stóp mogło równie dobrze go unieruchamiać jak i trwać na straży u jego boku.
- Niech pan zajdzie go od tyłu - wdowa Reed wskazała palcem na rewolwer Harrisa. - Ja… czymś go zajmę żeby dać panu czas. Jeśli kula w tył głowy go nie powstrzyma… to pas z paciorków raczej też nie.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:43.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172