lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   POCAŁUNEK WĘŻA [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14389-pocalunek-weza-horror-18-a.html)

abishai 07-08-2014 20:44

Jimmy z kamienną twarzą przyglądał się martwemu wierzchowcowi. Nie pamiętał nawet jak ten koń miał na imię. W jego fachu nie warto się przywiązywać do wierzchowca. Ginęły częściej niż ludzie.
Niemniej śmierć tego była zagadką, podobnie jak zachowanie wszystkich koni… na raz.
Przysiągłby, że widziały pod sobą dziesiątki węży, bo tylko tak potrafiłby wytłumaczyć zarówno jednoczesną panikę jak i… śmierć wierzchowców…
Nie. To niemożliwe.
Niewidzialne węże? To tylko głupia myśl spowodowana wężowymi motywami widzianymi po drodze tutaj. I opowieściami reszty. O wężach wychodzących z ust.
Hawkes potarł czoło i nałożył na głowę kapelusz. Lepiej nie myśleć o takich rzeczach. Lepiej skupić się na konkretach. A konkret był taki, że stracili część koni i rozproszyli się… i mieli rannych.
Jimmy zaczął szukać fajki, którą upuścił gdy jego wierny rumak zaczął wierzgać. Potem zgromadził w kupie broń i ekwipunek jaki trzymał w jukach.
Następnie ruszył z pomocą. Nie był medykiem, więc nie mógł udzielić pierwszej pomocy potrzebującym, ale mógł pomóc przy ich przenoszeniu.
A potem należało zebrać z tego pobojowiska wszystko co mogło być przydatne i udać się do tego puebla. W tej chwili było to odpowiednie miejsce na obozowisko. I przemyślenie sytuacji.
Nie mieli już bowiem zbyt wiele koni. Nie mieli więc też szans też doścignięcia Harpera przed spotkaniem z Harpią. Ba, nie mieli dużych szans na doścignięcie w ogóle „Dzikiego Diabła”.
Trzeba było przemyśleć całą sytuację na spokojnie i podjąć decyzje… co dalej.

Armiel 09-08-2014 09:11



Kiedy opadł kurz, dopiero wtedy ludzie w kotlinie pojęli ogrom nieszczęścia, jakie stało się ich udziałem. W ten trudny do pojęcia sposób stracili wszystkie wierzchowce. Co do jednego!

Zwierzęta leżały pokrwawione, oblepione piaskiem tam, gdzie dopadła je okrutna i niespodziewana śmierć lub tam, gdzie litościwa kula właściciela skróciła im mękę konania. Różowa piana na pyskach zwierząt oraz przekrwione, wybałuszone oczy, wyraźnie wskazywały, że śmierć nie przyszła z naturalnych przyczyn.

Zdjęci grozą, oszołomieni mężczyźni dopiero po chwili ułożyli sobie w głowie obraz tego, co ich spotkało! Byli na pustkowiu, gdzie woda stanowiła rzadkość. Co najmniej pięć dni jazdy od najbliższej ludzkiej siedziby! Aż strach było przeliczać to na dni pieszej wędrówki, o ile oczywiście piechur byłby w stanie przetrwać morderczy marsz przez półpustynię, jaka ich otaczała. Jeśli nie zabraknie im wody, której przecież nie mogli dźwigać nie wiadomo ile, to zabraknie im jedzenia, albo zabije ich grzechotnik, albo dopadną Indianie, albo …

Tym jednak będą się martwić później.

Niespodziewany zgon wszystkich zwierząt bowiem odebrał im możliwość jakiegokolwiek wyboru. Musieli dopaść Dzikiego Diabła. On i ten fircyk, który mu towarzyszył, mieli przynajmniej dwa konie. A jeśli faktycznie miała tutaj pojawić się harpia ze swoimi bandittos, potencjalna stadnina powiększała się. Jeśli wygrają walkę, chociaż w tym przypadku nie mieli już nic do stracenia, za to do zyskania wszystko.

Oczy zalśniły w brudnych, zakurzonych, często zarośniętych twarzach. Tu i ówdzie błysnęły zęby, wyszczerzone niemalże w wilczym uśmiechu. Tak. Los nie dał im wyboru, ale oni specjalnie go nie mieli zamiaru podejmować.
Powoli, wypluwając piasek z zębów, przecierając podrażnione pyłem oczy, ci co przetrwali szaleństwo koni zebrali się w jednym miejscu. Jak się okazało, brakowało kilku osób.


Wdowa Redd opatrzyła się, najlepiej jak to było możliwe w tej sytuacji, a Jebediah Harris zajął się resztą poszkodowanych, łatają ich mniej poważne rany. Nie wszyscy jednak wyszli cało z tej niespodziewanej próby umiejętności utrzymania się w siodle i zachowania zimnej krwi.

Carrey był martwy. Podobnie Harrison, który spadając z konia skręcił sobie kark. Zniknęli gdzieś Szop Muller i szeryf Tigget.

Została ich siódemka mężczyzn i jedna kobieta, która jednak już kilka razy pokazała, że ma w spodniach nie mniej, niż na przykład ci, którzy opuścili grupę pościgowej po ataku Stone’a. Spoglądali po sobie nieco zagubieni, ale też twardo. Ktoś musiał pokazać pierwszy kły w tej gromadzie łowczych psów. Ktoś, kto w tej właśnie chwili, gdy tylko to zrobi, stanie się głosem sfory. Jej psem – przewodnikiem. Stanowi grupę, a grupa potrzebowała lidera. Inaczej traciła swoją siłę i stawała się gromadką pojedynczych osobników, których łatwo dawało się wyłuskać i zabić.

Ich spojrzenia powędrowały w stronę zrujnowanego pueblo. Byli pewni że gdzieś tam, pośród tych piętrzących się jeden na drugim domów ukrywa się Harper. Ich nemezis. Ich osobisty diabeł. Wiedzieli jednak, że przyparli go do muru, zagonili do nory. A przecież dobrze wiadomo, że osaczony wąż, to jedno z groźniejszych zwierząt na prerii i na pustyni. Śmiercionośny, jadowity potwór, który potrafi ukąsić nie wiadomo kiedy.

Nim jednak pojawił się przywódca usłyszeli coś. Jakiś krzyk niosący się chyba gdzieś spomiędzy ruin. Krzyk pełen bólu, cierpienia, strachu i rozpaczy.

Mimo odległości i popękanych skał oddzielających ich od pueblo, jednego byli pewni.

To krzyczał szeryf Tigget. Ten sam Tigget, który opatrywanie pogruchotanych nóg i wnoszenie go na wierzchowa kwitował jedynie cichym westchnieniem wydobywającym się z zaciśniętych ust.

Teraz ten sam Tigget krzyczał rozpaczliwie, jak małe dziecko, a krzyk ten trwał, trwał i trwał i wydawało się, że nie ucichnie za szybko.

Na domiar złego słońce niebezpiecznie szybko zbliżało się do krawędzi skał po zachodniej stronie kotliny. Za chwilę dolinę wypełni wieczorny półmrok, a potem nadejdzie noc. Ich sprzymierzeniec, ale bez wątpienia również sojuszniczka ich wrogów – Harpera i jego dziwnego, fircykowatego sojusznika Zephyrra.

killinger 09-08-2014 10:24

Machinalnie otarł zakrwawione dłonie w przykurzone poły szarego, oficerskiego surduta. Starszy strzelec Beniamin O’Hara skończył swój przepełniony boleścią taniec świętego Wita, po czym zapadł w spokojny sen. Niemal równie wyczerpany porucznik Harris zerknął na ciągnące się wzdłuż alei między namiotami równe szeregi spoczywających na noszach rannych. Prawdziwi lekarze polowi, zawodowi chirurdzy, stanowili tak niewielką grupę, że każdy internista, każdy felczer, czy wręcz znachor był na wagę złota. Porucznik Harris po trzyletnich studiach medycznych stawał się nagle wykwalifikowaną siłą, naczyniem Bożej opatrzności niosąc ulgę w cierpieniach rannych żołnierzy. Pomimo, że swoją pierwszą operację miał okazję przeprowadził dokładnie 3 godziny temu.
Generał Taylor odniósł wielkie zwycięstwo, ale bitwa pod Buena Vista miała też inną, mniej chwalebną stronę. Stronę, która brocząc wszelkimi płynami ustrojowymi wiła się w nieludzkich bólach u stóp ledwie mogących nadążyć z operacjami medyków.
Poprosił ordynansa o dodatkową lampę naftową. Ciemnoskóry chłopak z kwatermistrzostwa skończył wygotowywać kolejną partię narzędzi. Jebediah podkręcił płomień lampy, zerknął na leżącego już na stole kolejnego żołnierza. Bez specjalnego zdziwienia przyjął granatowy mundur z czerwonymi wyłogami i oliwkową skórę swego pacjenta. Meksykański artylerzysta. Miękki ołów wyrwał mu kawałek ciała z przedramienia, paskudnie gruchocząc przy tym kość promieniową. Kolejna amputacja. Założył rękawiczki, pewnie uchwycił rękojeści mosiężnej piły. Asystent umieścił w zębach rannego drewniany kołek, a skoro ten był nieprzytomny, sam wypił przysługujące mu znieczulenie, pół kubeczka taniego bourbona.

Machinalnie otarł zakrwawione dłonie w zakurzone poły podróżnej kurtki. Ranni zostali opatrzeni, na tyle, na ile się dało. Dziś nikomu nic nie uciął. Czy to oznacza, że dzień można zaliczyć do udanych?
Przebiegł myślami listę osób które buńczucznie wyruszały po skalp Diabła. Zostało ich tak niewielu. Zasadzki, wybuchy, brutalne przesłuchania, tajemnice i sprawy niewyjaśnione. Do tego czająca się w każdym miejscu śmierć, łakomie przyglądająca się każdemu z nich, lubieżnie oblizująca wargi, jak stara ladacznica na myśl o młodym i soczystym kochanku.
Śmierć która kpi sobie pewnie teraz z nich, kiedy już odebrała im konie, stała się ich królową, może nie być od niej odwrotu. Ponura desperacja podszyta fatalizmem zagnieździła się w nadspodziewanie spokojnym umyśle Jeba. Teraz nie ma odwrotu, teraz nie ma miejsca na litość, czy jakiekolwiek słabości.
Taką słabość okazywał właśnie cierpiący gdzieś niedaleko szeryf Tigget. Wyczuwalny ból i przerażenie w głosie mocnego mężczyzny, wprawiły Harrisa w lekkie zdumienie. Podjął szybką decyzję, nie pozwoli mu konać samotnie, pomoże mu, choćby tak, jak pomógł swemu rumakowi. Nikt nie zasługuje na tortury, jako lekarz winien nieść pomoc i zrobi to, tak czy owak.

- Przyjaciele. Nie ma teraz czasu na dłuższe przemowy. Proponuję chwycić broń i natychmiast ruszyć na pomoc szeryfowi. Dzieją się tu straszne rzeczy, omówimy to wkrótce, ale teraz nie debatujmy. Ufam że ruszycie za mną, chcę pomóc, lub skrócić cierpienia szeryfa.

Nie oglądając się na innych podniósł swój sztucer, poprawił pas na biodrze obciążony rewolwerem i ruszył żwawo w głąb doliny, spoglądając czujnie na Pueblo, mamrocząc przy tym cichutką modlitwę do Stwórcy, by najtwardsi w grupie, wojowniczy wielebny, doświadczony Price i tajemniczy pan Hawkes, nie zostawili go w tej misji samego.

Bogdan 13-08-2014 14:03

Męka cierpiącego człowieka i wszystkie dźwięki jakie jej towarzyszą. Znał to. Nie z autopsji. Niestety nie raz bywał świadkiem tortur. W czasie zamieszek w Szlezliku... Na niewolniczym targu w Nowym Orleanie... Nawet gdyby kiedykolwiek doświadczył takiej udręki, pewnie by zapamiętał ból, nie własny krzyk. Ale wiedział, domyślał się co musi czuć tamten człowiek. Zbyt wiele razy widział, słyszał cierpienie, by nie rozumieć, że tam gdzie jakaś ofiara wyje z bólu, jest i oprawca.

Skowyt szeryfa Tiggeta, bo Olsen był niemal pewien że to cierpi Tigget dosięgnął go w niemal pół drogi od majaczącej w tumanie kurzu grupy pozostałych do której zmierzał. Przyśpieszył kroku. Stawiające dęba włosy na karku potępieńcze wycie do reszty wybiło mu z głowy pomysły o ostrożności. Chciał jak najprędzej być pośród ludzi. Ten dźwięk. Choćby i nabrał na sile i ekspresji pośród innych ludzi będzie łatwiejszy do zniesienia. Nie rozglądał się za utraconym mułem. Nie spoglądał na skały w poszukiwaniu zagrożenia jak to jeszcze czynił na początku wędrówki. Gnał niemal ku pozostałym, a po głowie gnały mu myśli co też musiało przytrafić się Tiggetowi, że ten wytrzymały niczym rzemień zabijaka darł się teraz głosem skrzywdzonego dziecka.

Jeśli jego koń, podobnie jak wierzchowiec Olsena padł, wystarczyło że złamał nogę, i przygniótł przywiązanego doń szeryfa, pogruchotane już i tak wcześniej kości musiały promieniować potwornym bólem. Bankier nie był pewien czy sam wytrzymałby taki ból. Nie był nawet pewien czy wytrzymałby taki ból ktokolwiek. Człowiek, każdy bo tak go natura stworzyła cierpi, doznaję mąk, ale w końcu osiąga granicę i mdleje. Lub kona, a ten tam, sądząc po nasyceniu cierpieniem w głosie osiągnąwszy granicę wspinał się ku następnej. To nie było naturalne. Ktoś, lub jak podpowiadał wstrząśnięty umysł coś musiało dręczyć biednego Tiggeta. Męczyć, torturować, katować go zadając wciąż nowe cierpienie, ale nie pozwalając mu odejść. A jeśli coś, czymkolwiek było, zdolne było do tak chorych skłonności – to musiało mieć powód.

Zasadzka!

Któraż to już z kolei zasadzka człowieka który w opinii Egona Olsena zaczynał uczciwie zasługiwać na miano Diabła? Ileż jeszcze ten szalony człowiek miał w rękawie niebezpiecznych sztuczek którymi był w stanie opędzić się swojej pogoni? Gdzie była granica okrucieństwa której nawet on nie ważyłby się przekroczyć? Bankier nie znał odpowiedzi na żadne z tych pytań, a Tiggeta było mu zwyczajnie po ludzku żal. Nie lubił go. Zawsze z racji zajmowanego stanowiska traktował czysto użytkowo. Jak ranczer zatrudnionych kowboyów, a przywiązać się do gburowatego i zadzierającego nosa szeryfa nigdy nie zdążył. Płacił i wymagał, jednak dochodzący spomiędzy skał pełen cierpienia skowyt zwłaszcza tego, twardego mężczyzny wstrząsnął bankierem do głębi. Tak głęboko, że wiedział że zrobi wszystko byle tylko nie znaleźć się w podobnym położeniu jak tamten nieszczęśnik.

Gryf 13-08-2014 20:02

Krzyk był potworny. Wwiercał się w uszy i duszę. To, że Pete już takie wrzaski słyszał wcale nie sprawiało że czuł się lepiej. W ułamku sekundy w jego pamięci odżyły najgorsze obrazy. Widział wiele i wiedział że nie istnieje coś takiego jak twardziel nie do złamania. Powyżej pewnej granicy cierpienia, lub wobec nieuchronnej śmierci wszyscy stawali się równi. Widział już herosów srających pod siebie i wrzeszczących jak nowonarodzone niemowlęta. Nikt nie jest twardy, gdy czerwonoskóry przykłada mu tępe ostrze do czoła, bardziej rozszarpuje niż tnie skórę na nim a następnie łapie za włosy i jednym szybkim szarpnięciem... Peter wzdrygnął się na samo wspomnienie. Tu chyba nie było Indian. Prawdę mówiąc nie miał bladego pojęcia z czym mają do czynienia, wiedział jednak, że Tiggeta dopadło właśnie albo to coś, albo wyjątkowo nieszczęśliwy upadek. Pete przeczuwał, że niewiele już będzie można zrobić... i był przygotowany, że trzeba będzie oddać dziś jeszcze jeden litościwy strzał.

Chyba właśnie w tym momencie postanowił, że cokolwiek zdarzy się dalej, zachowa w zapasie jedną kulę. Dla siebie.

Cierpliwie wysłuchał aż Paniczyk wygłosi przemowę o nie wygłaszaniu przemów i ruszył za nim w kierunku z którego dochodził dźwięk. Ktoś musiał prowadzić stado - Jednookiemu w zasadzie było wszystko jedno kto to zrobi, jak długo będzie umiał utrzymać je w ryzach.

liliel 14-08-2014 15:47

Rozdzierający krzyk niósł się echem przez rozległą prerię. Jeszcze nie dawno szeryf Tiggs przyzywał na twarz stalową maskę, teraz wydzierał się wniebogłosy jakby go żywcem obdzierano ze skóry.
Rebecca nie zastanawiała się co może być źródłem ów cierpienia. Słyszała człowieka w potrzebie i zamierzała ruszyć z pomocą. Co prawda od czasów kiedy niefortunnie uratowała życia Diabła rozważniej szafowała swoim altruizmem, szeryf jednak z pewnością był człowiekiem uczciwym i porządnym. Pani doktor czuła się w obowiązku mu pomóc przy czym wierzyła, że jeśli nadal będzie żyw postara się go ratować. Zabijanie z miłosierdzia nie za bardzo mieściło się w jej światopoglądzie. Jeśli któremuś z rewolwerowców przeszło przez myśl wpakowanie mu kuli między oczy w akcie litości to będzie musiała stanowczo oponować. Życie, ostatecznie, było najwyższym dobrem o które warto walczyć.

Szarlej 14-08-2014 16:51

Łzy płynęły ciurkiem po twarzy dziecka. Opuchlizna szybko rosła zasłaniając prawe oko. Na brodzie zastygła krew z rozciętej wargi. Ktoś musiał naprawdę mocno uderzyć dziesięciolatka, nie było tu mowy o lekkim liściu w gniewie czy bójce z rówieśnikiem. Śniadego dzieciaka musiał uderzyć pięścią mężczyzna, i to mężczyzna wiedzący jak bić.
Poszkodowany ukrył się w lesie, chociaż to było trochę zbyt duże słowo na malutki zagajnik. Tutaj czuł się bezpiecznie, ojczym nigdy nie mógł go w nim znaleźć.
Dzieciak podniósł głowę, otarł łzy i zaczął nasłuchiwać. Lasem ktoś się zbliżał. Dziecięca ciekawość pokonała szybko ból i strach. Ostrożnie podszedł w kierunku z którego słyszał kroki. Szybko zobaczył mężczyznę, wysokiego i barczystego (jednak kto taki nie był w oczach dziecka?) w długim płaszczu i kapeluszu, zwykle zacieniającym twarz ale teraz odsuniętym na tył głowy. Jedną ręką trzymał uzdę konia, którego prowadził a drugą dwururkę. Mimo, że dzieciak potrafił się skradać zbrojny go usłyszał. Błyskawicznie się odwrócił, wprawnym ruchem podrzucił broń do ramienia. Zaraz jednak ją opuścił widząc kto go podchodzi.
- Witaj Shilah.
- Dzień dobry Panie Tigget.
Mieszaniec wyszedł z krzaków. Dobrze znał Tigetta, przyjaciela jego rodziców. Rewolwerowiec był dla niego zawsze znacznie milszy niż często zaglądający do butelki ojczym. I zawsze miał dla niego jakiś drobny prezent. Ostatnim razem był to drewniany konik z jeźdźcem. Jeździec miał nawet w ręku łuk a głowę mu okalały drzazgi, które w oczach Shilaha były najprawdziwszym indiańskim pióropuszem. Zabawka wytrzymała do następnego ataku gniewu ojczyma.
Tigett w tym czasie przyglądał się twarzy dziecka. Nie musiał pytać skąd się wzięła opuchlizna i krew. Znał Bena, ojczyma Shilaha od dawna. I dobrze wiedział czemu ten wyładowuje gniew na dzieciaku. W mniemaniu rewolwerowca niesłusznie ale... Nie jego sprawą było się mieszać. Wypuścił z ręki lejce i sięgnął do kieszeni wyciągając stamtąd prostą harmonijkę.
- Popatrz co dla Ciebie mam.
Shilah momentalnie się uśmiechnął ale zaraz znowu posmutniał.
- Ale ja nie potrafię grać Panie Tigett.
Mężczyzna uśmiechnął się do niego.
- Szybko się nauczysz. Zdolny chłopak z Ciebie Shilah.
Chłopiec spojrzał na niego z szeroko otwartymi oczami.
- Naprawdę Pan tak myśli.
- Ja to wiem Shilah. Ja to wiem...

***

Shilah stał z łukiem w dłoni. Strzałę miał nałożoną na cięciwę. Gdy inni się opatrywali, dobijali konie on szukał śladów. Ludzie tak po prostu nie znikają! Kurzawa, kurzawą, chaos, chaosem ale on dobrze wiedział gdzie jeszcze przed chwilą stał Muller. I nie mógł ot tak wyparować. Wtedy usłyszał krzyk. Przerażający krzyk człowieka, który zetknął się z czymś co przełamało cienką granicę dzielącą ludzki umysł od szaleństwa. Wzdrygnął się i cofnął unosząc broń, zupełnie jakby miał cel. Jakby mógł coś poradzić. Po chwili zdał sobie sprawę, że zna ten głos. Tigett. Czy jak ciągle myślał o szeryfie, Pan Tigett. Nie słuchał co mówi Jebiediah, nie myślał o zapasach, które należało wyjąć z juków martwych zwierząt. Wyrwał się do biegu sadząc potężne susy. Nie zastanawiał się ani przez chwilę, musiał pomóc szeryfowi. Jednemu z nie wielu ludzi, którzy okazywali mu serdeczność.

abishai 14-08-2014 18:08

Post wspólny
 
- Toż to ewidentna pułapka - stęknął bankier Olsen, który właśnie wyłonił się zza skały, cały utytłany w kurzu i obwieszony wszystkim, co udało mu się zabrać z padłego konia chyba tylko prócz siodła, uprzęży i podków. Nie było tego dużo, jednak w zestawieniu z jego wątłą, wyjętą wprost z kancelarii postacią musiało robić wrażenie. Sam nie wyglądał na rannego. Prócz kilku otarć i siniaków doznanych w ciągu poprzednich dni nic nie świadczyło o tym, by w tej przygodzie szczególnie ucierpiał. Co innego inni. Ze współczuciem zerkając na rany choćby miss Reed dorzucił - Dzicy… albo Harper… ktokolwiek to jest. Mówię wam. Czeka tam, łamie połamane kulasy Tiggeta i tylko czeka jak któreś z nas wyjdzie mu pod strzał.
Wrzaski Tiggeta wbijały się w czaszkę "Morte" niczym kolce. Przeszywały ciało straszliwym dreszczem strachu. Hawkes przesunął spojrzeniem po obu rozmówcach, zaciskając dłoń na fajce która jakimś cudem ocalała. Nie miał jeszcze okazji zapalić… szlag.

Jimmy nie znał szeryfa. Ot, spotkali się po raz pierwszy podczas tej wyprawy. Nie znał motywów jakie pchnęły Tiggeta na tą wyprawę… Wydawał się być jednym z “mścicieli”, zawzięty i surowy, ale uczciwy chłop. Jakich wielu żyło na prerii i wielu ginęło. Ale nie każdy tak boleśnie…
Szlag… dłoń zacisnęła się na fajce. Człowiek w meloniku miał rację, to była pułapka. Ktoś robił Tiggetowi pal męczeństwa, po to by ich wywabić. To była cholerna pułapka, z cholernie dobrą przynętą.
-Dwie grupy… trójka z przodu. Czwórka kilka metrów za nimi. Osłania trójkę. - zadecydował Morte.- Jeśli to pułapka, to nie powinniśmy wszyscy w nią wpaść. Priorytet to… ulżyć jego cierpieniom. Nie mamy środków, by uratować jego życie. Nie mamy koni, ani gwarancji że zdobędziemy je wystarczająco szybko, by go stąd wywieźć.
- Słyszeliście?
- Olsen złapał się niczym tonący brzytwy, bo najwidoczniej tak to zrozumiał, poparcia Hawkes’a - Szeryf Tigget, jakkolwiek by się nie odznaczył… dla miasta… i w ogóle - jakoś bez przekonania zachwalał zasługi Tiggeta Olsen - wybaczcie, ale cóż możemy dla niego teraz uczynić? Samemu dać się pozabijać?!
W głosie bankiera słychać było strach. Nie taki jak w wyciu szeryfa, raczej strach by przypadkiem nie podzielić jego losu.

Jimmy poprawił kapelusz na głowie, klnąc pod nosem... Działali tak, jak to sobie zapewne zaplanował oprawca Tiggeta. Żywiołowo i energicznie, a także bez planu, bezmyślnie rzucając się szeryfowi na pomoc.
Hawkes... współczuł ofierze, ale dla łowcy nagród sytuacja była prosta. To była dzika okolica. Zasady humanitaryzmu, zasady cywilizacji, były tyle samo warte co zdechłe wierzchowce. Czyli nic.
To były dzikie bezlitosne tereny. Za błędy się płaciło krwią i śmiercią. A Tigget właśnie płacił za swoje.
Jimmy mógł mu współczuć, ale nie zamierzał nadaremnie ginąć. Martwy Hawkes nie uratuje nikogo, martwy nikomu nie pomoże, martwy nie dopadnie Harpera.
Dlatego też trzymał się z tyłu, kilkanaście kroków za gorącymi głowami. Skoro Tigget mógł być przynętą jego oprawcy. To doktor Harris, Shilah i im podobni, mogli być przynętą Hawkesa na owego oprawcę.
Ostatecznie... ten się śmieje kto się śmieje ostatni.

Armiel 15-08-2014 09:07


Wszyscy

Podjęli decyzję dość szybko i po chwili cała ośmioosobowa grupa podążała już w stronę miejsca, z którego dolatywały wrzaski Tiggeta.

Słońce zbliżyło się do linii skał okalających kotlinę od zachodu i teraz ludzie szli już w gęstniejącym półmroku. Żwir i kamienie chrzęściły bod stopami niektórych spośród piechurów, inni szli zdecydowanie ciszej, ale w końcowym rozrachunku i tak istniała niewielka tylko szansa, że ktoś, kto oprawia właśnie szeryfa, nie zdaje sobie sprawy z ich obecności.

Robiło się coraz chłodniej, a od strony puebla wiał zmienny, silny wiatr, który niósł ze sobą ostre kawałki żwiru i piasek wciskający się w oczy.

Shilah biegł pierwszy, nie oglądając się za innymi i to on pierwszy dotarł do zewnętrznej, naziemnej linii zrujnowanego, indiańskiego miasta, pozostawiając resztę pościgu kilkadziesiąt metrów za sobą, Niewyraźne sylwetki ludzi rozmazane w mroku.

Liczył na to, że pomoże jeszcze Tiggetowi, że dopadnie jego oprawcę. Popełnił błąd, za który miał za chwilę zapłacić słoną cenę.



SHILAH WILKINSON

Kiedy tylko zagłębił się pomiędzy pierwsze, zrobione z wypalanej na słońcu gliny ściany Puebla, Shilah poczuł zimny dreszcz.
Starzy ludzie mawiali, na takie odczucia: „ktoś właśnie przeszedł po twoim grobie”.

Mieszaniec szybko zlustrował okolicę, ale nie zobaczył niczego podejrzanego.

Krzyk Tiggeta dochodził gdzieś z lewej, dosłownie prawie obok niego. Shilah ruszył czujny i spięty w tę stronę. Minął jeden wysoki mur, przeszedł przez środek zrujnowanego budynku, całkowicie pozbawionego dachu i znalazł się na miejscu.

Tigget leżał pomiędzy dwoma budynkami tuż obok padłego konia. Szeryf najwyraźniej odczołgał się w bok, bo leżał teraz na wpół oparty o ścianę pradawnego domu i wrzeszczał. Przeraźliwy, obłąkańczy krzyk wydobywał mu się z gardła, milknąc tylko na kilka sekund, by ranny mógł zaczerpnąć oddechu.

Nie tracąc ostrożności Shilah zbliżył się do Tiggeta próbując z bliska ocenić, co stało się szeryfowi.

- Pssst, to ja – ktoś wyłonił się z lewej strony.

Shilah odwrócił się gwałtownie w stronę szepcącego o mało nie posyłając strzały w serce Szopa Mullera.

- Gdzie reszta? – zwiadowca był w opłakanym stanie. Zakurzony, z krwią zaschniętą na ubraniu i twarzy. Z brodatej gęby lśniły dziko wybałuszone, wystraszone oczy.

- Co mu jest?
Shilah spojrzał na Tiggeta. Muller poszedł, lekko kusztykając, do mieszańca.

A kiedy Shilah większą część swojej uwagi poświęcił szeryfowi, Szop Muller wyjął cicho swój długi, tropicielski nóż bowie i szybkim, pewnym, niemożliwym do powstrzymania ruchem wbił go pod żebra chłopaka.

Shilah poczuł, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa, a świat wyskakuje mu spod stóp. A potem runął na ziemię.

- Przykro mi, chłopcze. Naprawdę.

Słowa Szopa rozlały się, rozciągnęły w czasie, a potem Shilaha pochłonęła cisza.




Wszyscy



Krzyki zaprowadziły ich do zewnętrznej linii ruin Puebla – jego naziemnej części.

Shilah był gdzieś przed nimi, zaledwie kilkadziesiąt kroków, ale nikt nie zamierzał ruszać w ruiny, za mieszańcem, który być może specjalnie próbował rozbić ich na mniejsze grupki, współpracował przy tej potencjalnej zasadzce.
Wszyscy musieli przyznać, że zachowanie chłopaka, było dosyć podejrzane. Lepiej było nie ryzykować. A ruiny tonące w cieniach były wprost wymarzonym miejscem na zasadzkę. Strzelcy mogli czaić się dosłownie wszędzie, a pierwszy atak mógł przesądzić o życiu lub śmierci.

Wrzask Tiggeta doprowadził ich kilka zrujnowanych domów dalej.

Z bronią gotową do strzału, asekurując siebie nawzajem, wyszli na leżącego na ziemi szeryfa. Kawałek dalej leżał koń Tiggeta, najprawdopodobniej padły jak inne wierzchowce. A pomiędzy nimi, na ziemi, leżał Shilah. To pani Reed pierwsza zauważyła świeżą plamę krwi na boku chłopaka. Nie tracąc czasu doskoczyła do mieszańca, który w tym momencie wyglądał na bardziej potrzebującego pomocy, niż krzyczący obłąkańczo Tigget.

- Niech mi ktoś pomoże – poprosiła, starając się obrócić chłopaka tak, by mogła sprawdzić jego funkcje życiowe.

Z pomocą pośpieszył jej pan Olsen, który skwapliwie wykorzystał szansę schowania broni, by inni nie widzieli, jak bardzo drżą mu ręce.

Kiedy pani Reed zajmowała się Shilahem, reszta podzieliła swoją uwagę pomiędzy otoczenie, a Tiggeta.

Jebediah, z racji swego medycznego doświadczenia, był tym, który pierwszy zbliżył się do szeryfa.
Zachowując maksymalną czujność przykucnął przy półleżącym stróżu prawa próbując ocenić, co powoduje, że ten wrzeszczy jak żywcem obdzierany ze skóry, bo na pierwszy rzut oka, nic – poza starymi ranami – mu chyba nie było.

Szeryf jakby poczuł koło siebie czyjąś obecność, bo otworzył do tej pory zaciśnięte powieki. Spojrzenie Jebediah i Tiggeta spotkały się, ale szeryf nie wyglądał, jakby rozpoznał towarzysza broni. Wzrok Tiggeta był zarazem dziki i pusty, jakby po drugiej stronie, we wnętrzu ciała, nie było już nikogo. Jebediah widział już takie oczy u ludzi, którzy przed postradaniem zmysłów, ujrzeli coś, jakiś obraz, który wypalił w nich ostatnie pokłady woli, jakąkolwiek chęć pozostawania duszą dłużej w świecie, który okazał się być jedynie koszmarem nie do zniesienia.

Tylko ten krzyk był inny. Nie było w nim aż tyle szaleństwa, co bólu i strachu.

I wtedy Jebediah ujrzał, że coś niedobrego dzieje się z ciałem szeryfa. Skóra na policzku poruszyła się tak, jakby coś pomiędzy nią a mięśniami, poruszało się pełznąc. Przez rozdartą koszulę na ramieniu, Jebediah również widział jakiś ruch.

Niemożliwe! Nie było to możliwe by coś wdarło się pod ludzką skórę i pełzało w niej, niczym przerośnięty pasożyt. I wtedy Jebediah usłyszał coś jeszcze, coś, czego nie był w stanie usłyszeć wcześniej, będąc nawet krok dalej od szeryfa. W tej krótkiej chwili, jaką ranny potrzebował na nabranie oddechu, z otwartych spazmatycznie ust szeryfa dobył się jeszcze jeden melanż dźwiękowy, przyprawiający o gęsią skórkę i jeżenie włosów na karku. Syk węzy pomieszany ze stłumionym odgłosem grzechotania ogona grzechotnika. Jakby tam, w środku Tiggeta, jakimś niepojętym, przyprawiającym o szaleństwo sposobem, ktoś umieścił żywe, wściekłe grzechotniki.



Jak stwierdziła wdowa Reed, Shilah żył, co samo w sobie zakrawało na cud. Ktoś wbił mu nóż z wprawą wyrobionego nożownika. Tego była pewna. Jakimś jednak zrządzeniem losu, ostrze minęło najważniejsze organy, o czym świadczyła barwa krwi, więc istniała spora szansa, że jak uda się jej powstrzymać krwotok i oczyścić ranę, to uratuje życie chłopaka. Potrzebowała do tego jednak czystych bandaży, wody i jasnego miejsca, gdzie mogła dokładnie zrobić to, co zrobione być musiało.

Shilah jęknął i otworzył oczy, co znów wydawało się być nieprawdopodobne. Mieszaniec wyszeptał coś słabo. Jakieś imię, które tylko pochylona nad nim pani Reed zdołała usłyszeć. Muller.

Faktycznie. Ich przewodnik pojawił się niespodziewanie na miejscu uprzedzając wcześniej resztę o przybyciu.

Morte, Price i Wielebny o mało nie zastrzelili go, gdyby nie uprzedzający szept, którym tropiciel zapowiedział swoje nadejście. Olsen i Wikebaw szeptu nie usłyszeli i teraz stali nieco skonfundowani spoglądając na coraz bardziej pogrążające się w ciemnościach ruiny.

- Co tu się stało? – zapytał stary Szop przypatrując krzyczącemu Tiggetowi i zajmującej się Shilahem wdowie Reed.

W ręku tropiciel trzymał ciężki rewolwer, który teraz opuścił powoli.

To uspokoiło Wielebnego, Olsena i Wikebawa, ale nie uspokoiło Morte’go i Prica. Obaj musieli wyczuć coś w tonie głosu ich przewodnika, albo dostrzec coś w jego oczach.

Kiedy Muller gwałtownym ruchem poderwał rewolwer w górę, kierując lufę w stronę Reed, oni byli gotowi. Nie zastanawiali się, dlaczego to robi. Nie tracili cennych ułamków sekund. Szybkimi, jak mgnienie oka ruchami, obaj rewolwerowcy wyszarpnęli swoją broń z kabur i nacisnęli spusty. Trzy strzały zlały się niemal w jeden przenikliwy, paskudny dźwięk.

Pierwsze dwie kule – Price’a i Morte’a – trafiły Szopa Mullera prosto w pierś. Jedna z lewej, druga z prawej strony. Mimo wszystko przewodnik zdążył nacisnąć spust swojej broni, lecz kula – zamiast w panią Reed – poszybowała w górę, wbijając się w chmurze ceglastego pyłu, w ścianę pobliskiego budynku, kilka kroków od celu.

Szop Muller zwalił się ciężko plecami na ziemię, plując krwią w powietrze, rewolwer wypadł mu z dłoni.

killinger 16-08-2014 15:57

szymon mówi
 
- Madammes et monsieurs, Jaques a dit: Chante! - Wszyscy zgromadzeni w salonie państwa Muldrow ochoczo przystąpili do kakofonicznego wypełniania przestrzeni piosenkami. Popularna zabawa „Szymon mówi” rozgościła się wśród elit równie szybko, jak gorliwa wiara, skrywany alkoholizm, czy turnieje strzeleckie. Pani Muldrow miała na wydaniu dwie niebrzydkie, a całkiem posażne panny, na szczęście Jebediah bywał na ich przyjęciach nie z obowiązku, a jedynie jako osoba towarzysząca. Dobrą partią miał się stać dopiero za kilka lat. Mimo to miał całkiem niezły ubaw obserwując statecznych gentlemanów, jak podskakują pokracznie z nieodłącznymi szklaneczkami w dłoniach, widząc kawalerów całkiem przypadkiem muskających dłonie powabnych madamoiselles w czasie przyjmowania wydumanych póz w zabawie, czy słuchając skrzekliwego głosu śpiewających matron, jak teraz właśnie. O tak, zabawa w „Jaques a dit” doskonale wpasowywała się w nastrój znudzonego piętnastoletniego panicza.
*
- Jaques a dit: Skacz jak małpa, czarnuchu! - Pośród ciemnych drzew okalających Zachodnią Osadę, jedną z wioseczek murzyńskich na terenie plantacji Harrisów, Jeb miał swoją ulubioną polankę. Przygarniał tam czasem Boróweczki, jak zwał złosliwie młode murzynki, które wpadły mu w oko. Deprawował je z zadowoleniem i bezmyślnością, właściwą swemu wiekowi. Mając już niemal 17 lat czuł się panem życia i śmierci, władcą wszelkiego stworzenia, dzięki koligacjom i pieniądzom ojca. Czasem zamiast Boróweczek, zaciągał na polankę jakiegoś młodego Murzynka, upokarzając go idiotycznymi poleceniami, pławiąc się w podszytym hormonalną głupotą poczuciu bezkarnej wolności. Zapracowany ojciec nie zwracał nań uwagi, matka chorowała, a oficjalny opiekun i wychowawca, francuski guwerner Christophe Lacroix, dawał mu spokój i wolną rękę, byle tylko mieć czas na poznawanie zawartości piwniczki z winami.
*
- Jaques a dit: Vive! - po każdym przebudzeniu wypowiadał te słowa z mocą. Każdego poranka pogryziony przez pluskwy, pokryty zaschniętą krwią, dwudziestosześcioletni porucznik Harris deklarował swe trwanie. Taplając się we własnych odchodach w ciasnej celi, bity i poniżany, deklarował, że przeżyje kolejny dzień. Truchlał za każdym razem, gdy zbliżało się szczekliwe staccatto meksykańskich głosów, zwiastujące kolejną serię przyjacielskich rozmów. Kulił się zawsze, gdy wyłapywał z rozmowy swych strażników słowo muerte, tak podobne do znanego mu francuskiego słowa śmierć. Oddychał strachem, dzień po dniu wpatrując się w ciemność. Ciemność która nie była zwyczajnym brakiem światła, o nie, nic bardziej oczywistego. Ciemność zamieszkała w nim na stałe, jak się zdawało. W nagłym rozbłysku kartacza, świszczących dźwiękach odłamków, w ciepłej krwi na twarzy. Mijały miesiące, a ciemność drwiła sobie z żołnierza, nie dając szans na przywrócenie wzroku. W dniu, kiedy kapitan Gonzalvo de la Vega przeniósł go do zwyczajnego aresztu w jakimś zapomnianym przez Boga zakątku Meksyku, przydzielił medyka, nadał racje żywnościowe, ciemność zaczęła przegrywać. Wystarczyło przyznać się do pokrewieństwa z generałem Winfieldem Scottem. Jaques a dit: koniec strachu!
*
Jaques a dit: Couard.
Tak był tchórzem. Był cholernym tchórzem. Tak bardzo się bał że ciemność powróci, że gotów był do każdego, choćby najbardziej nieprawdopodobnie odważnego czynu. Jedynym sposobem na ukrycie swego leku było okazywanie odwagi.

Shilah leżący w kałuży krwi, szaleństwo Szopa, tajemnicze ruiny, ginący ludzie i zwierzęta... Wszystko to mieściło się zdecydowanie poniżej maksymalnych granic strachu, w jakim żył przez kilka miesięcy w meksykańskiej niewoli. Jednak węże w ciele szeryfa próg ten przekraczały z nawiązką. Jebediah zaczął się bać, a jedynym lekarstwem na strach jest odwaga.

By upewnić się, że nie ulega wzrokowej i słuchowej halucynacji, postanowił włączyć do badań jeszcze jeden, nie tak łatwo dający się omamić zmysł. Wrzask szeryfa miał ewidentnie inne niż psychosomatyczne podłoże. Nieznośne grzechotanie delikatnie słyszalne z rozwartej krzykiem gardzieli, pokrywało się w pełni z relacją Wielebnego, o wężu w ciele zastrzelonego bandyty. Harris dostrzegł w pewnym momencie kolejny ślad ruchu pod powierzchnią skóry Tiggeta. Ślad jakże odmienny od normalnej pracy włókien mięśniowych. Pasożytniczo-wijący się przejaw obecności jakiegoś potwornego insekta. Dotknął ręką ohydnego pagórka na ramieniu szeryfa, wyczuwając tam bezsprzecznie obecność obcego ciała.

- Niech Bóg miłosierny się nad nim i nade mną zlituje. - Beaumont-Adams przemówił ogniem z bliskiej odległości, prosto w środek czoła szeryfa. Kawałki szarego koloidu białka wraz z kropelkowym rozbryzgiem krwi otoczyły ponurą aureolą Harrisa, uwalniając przy tym zmaltretowanego, wyżeranego od środka szeryfa od dalszych piekielnych cierpień, a resztę towarzyszy od przejmującego zawodzenia ofiary niepojętego zarażenia.

Po oddaniu strzału wypuścił rewolwer z dłoni na ziemię, mając świadomość, że za chwilę jego plecy mogą przeszyć ołowiani posłańcy śmierci, wypluci z coltów rewolwerowców stojących tuż obok.

Jaques a dit: Assassin! … ou Sauveur?*



* Szymon mówi: Morderca lub Zbawca


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:41.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172