lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Frères de Sang [Zew Cthulhu] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/15545-fra-res-de-sang-zew-cthulhu-18-a.html)

Anonim 21-11-2015 20:58

Spotkanie z Eugenio de Voltau

Taksówką podjechał do posiadłości w Berre L’Etang, kilka kilometrów od Marsylii. Posiadłość była niezbyt duża ale malowniczo położona. Obok wiejskiego domu rozciągała się niewielka winnica.

Spotkanie z Eugenio de Voltau nie należało do najprzyjemniejszych. Krewny Castora okazał się być człowiekiem fizycznie ułomnym, który poruszał się na wózku pod czujnym okiem opiekuna. Eugenio nie miał obu nóg i prawej dłoni, a sadząc po wieku, kalectwo było efektem zmagań na froncie Wielkiej Wojny. Utrata kończyn zasiało w duszy de Voltau ziarna gniewu, który wyładowywał na otoczeniu i ludziach. Przyjęcie Marca było, delikatnie mówiąc, oschle, a w dość stanowczych słowach Eugenio oznajmił, że nie życzy sobie mieć nic wspólnego z de Overneyesami i ich szaleństwem i odmówi spadku lub przekaże go kościołowi.

W tym dość nieprzyjemnym tonie Marc i Eugenio rozstali się. Wynikało to w znacznym zakresie z ostatnich słów Verniera, który nie przegapił okazji, żeby wbić szpilę w potencjalne źródło informacji i obudzić go do działania:
- Szanowny Panie. Ja też walczyłem w tej przeklętej wojnie, a pana kalectwo to nic w porównaniu z górami mięsa jakie pozostały po moich towarzyszach i po moim bracie - gnijącym mięsie. Pan żyje. Owszem - Castor de Overneyes był szalony, ale znał jeszcze bardziej szalone osoby - jedna młoda dziewczyna, również spadkobierczyni, już została zamordowana w związku z jego sprawami. Ja osobiście nie jestem na tyle szalony, żeby czuć się bezpiecznym, ale mimo tego pragnę rozwiązać te sprawy, aby odpowiedzialny za śmierć tamtej dziewczyny odpowiedział za te potworne zbrodnie. Jeżeli pan nie wie kim ja jestem to proszę sprawdzić kronikę towarzyską z 1914 roku to dowie się pan kim byłem wtedy. Jeżeli pan zmieni zdanie i będzie chciał ze mną rozmawiać - między innymi o szaleństwach Castora de Overneyesa to proszę się ze mną skontaktować przez Luisa Deullina albo telefonicznie przez mojego współpracownika albo proszę przyjechać do posiadłości Castora - przez najbliższe dni będę tam się zatrzymywał. - starzec spoglądał na Marca zastanawiając się, a Vernier w tym czasie rzucił kartkę papieru z numerem telefonu jego zaufanego współpracownika z uczelni na stół i wychodząc dodał jedynie - Żegnam.

Posiadłość Castora.

Marca Verniera w zakresie kóz nie interesowało zdanie innych spadkobierców. To on je kupił i były jego. Jedną zaprowadził do piwnicy, przywiązał tam, zostawił zapalone światło i pozostawił wodę, a drugą (miał nadzieję przy pomocy Luisa albo innej osob) zaprowadził na strych i pozostawił jej wodę. Trzecią kozę pozostawi w ogrodzie, też przywiązaną. Nie wiedział co się stanie, ale miał nadzieję, że po nocy pozostaną mu co najmniej dwie kozy na kolejną noc.

Ottonowi doradził zgłoszenie sprawy na policję, ale jak zrobi - jego sprawa.

Następnego dnia miał zamiar zadzwonić do swojego współpracownika i ostrzec go o możliwości przyjęcia połączenia telefonicznego od Eugenio de Voltau. Poinformował go, żeby zebrał jak najwięcej wiadomości od tej osoby i podał numer telefonu w Marsylii, pod którym byłby kurier który następnie znajdzie Marca na terenie tego miasta.

Następnego dnia postanowił pomóc Sophie. Nie miał wcześniej zbyt wiele do czynienia z tą osobą. Dobrym pomysłem było sprawdzenie biblioteki.

Armiel 24-11-2015 19:41

WSZYSCY


Kozy. Kozy zaskoczyły wszystkich. Były zagadką. Ale, jak na razie, zagadka pobekującą żałośnie w kuchni. Przeszukanie rezydencji i ogrodu wokół niej nie dało rozwiązania co do tego, w jakim celu Castor zakupywał kozy od wieśniaków. Nie znaleźli też żadnych śladów bytności tych zwierząt na terenie posesji.
Marc Vernier zaprowadził jedną kozę na strych, drugą do ogrodu, gdzie przywiązał je na noc. Trzecią chciał zaprowadzić do piwnicy, lecz jedyne wejście do niej nadal było zamknięte na owe tajemnicze drzwi. Ten plan, bez otworzenia wrót, nie był możliwy do wykonania. Zatem, po namyśle, pozostawił trzecie zwierzę w kuchni na parterze.

* * *

Rozmowę zamiejscową połączono dokładnie o siedemnastej. Dźwięk telefonu przerwał toczone rozmowy i po krótkiej wymianie zdań z telefonistką udało się uzyskać połączenie z domem Ruffino Zettici.

Tutaj szczęście opuściło spadkobierców. Na początku trafili na niewielką barierę lingwistyczną, bo okazało się że kobieta, która odebrała prawie wcale nie rozumiała po francusku, a jedynymi językami w jakich udało się z nią porozumieć był włoski i niemiecki. Okazało się, że kobieta jest żoną naukowca, który wyjechał do przygranicznego Clavierre gdzie zajmował się obserwacją ciał niebieskich na Mont Chaberton. Udało im się uzyskać numer telefonu do pensjonatu w CLavierre w którym zatrzymał się Zettici, ale zamówienie kolejnej rozmowy było możliwe dopiero na kolejny dzień.

Zatem na pomoc szanowanego naukowca w kwestiach zagadki zostawionej przez de Overneyesa musieli jeszcze trochę poczekać. O ile uda się im skontaktować z najwyraźniej zapalonym amatorem górskich obserwacji gwiazd.


* * *


Zgłoszenie na policję najlepiej było wykonać osobiście. Wbrew oczekiwaniom spadkobierców policja poważnie potraktowała ostrzeżenie. Zasugerowała natychmiastowy kontakt, gdyby zauważyli coś podejrzanego. Mimo, że opinia publiczna otrzymała informacje mocno okrojone, to od poranka lokalne gazety w każdym z wydań pisały o zbrodni na Le Fontaine. Wieczorem jednak na czołówki gazet weszła sprawa nożowniczych pojedynków pomiędzy dwoma gangami w starym porcie. Niemniej jednak zabójstwo niewinnej kobiety, jak sugerowała prasa – wykonane zapewne w celach rabunkowych – nie schodziło z ust żądnych sensacji ludzi.

* * *

Panowie zaprowadzili panią Sophię do biblioteki, a sami udali się do portu, gidze działała podejrzana firma. Jak na podejrzaną firmę, działała jednak w bardzo ograniczonym zakresie czasowym, bo kiedy dotarli na miejsce, pracownicy szykowali się właśnie do fajrantu.

Na miejscu zastali jednak właściciela, który szykował się do zamknięcia. Nadal jednak mogli się z nim rozmówić, gdyby chcieli.

Mężczyzna odpoczywał przy samochodzie paląc fajkę.


* * *


Wieczór zapadł szybko, a wraz z nim domostwo Castora de Overneyes wypełniły mroczne cienie i dziwaczne odgłosy. Większość z nich dało się łatwo i racjonalnie wyjaśnić, ale w świetle wydarzeń jakich doświadczyli, spraw o jakie się otarli, łatwo było uwierzyć, że rezydencja jest nawiedzona. Szczególnie po zmroku, gdy korytarze wypełniały gęste cienie a ciszę opuszczonych pięter i pomieszczeń przeszywały odgłosy trzeszczenia. Powróciło też uczucie tego, że są obserwowani. Że gdzieś, w mroku, poza wzrokiem, coś czai się, czyha, szpieguje.

Tom Atos 04-12-2015 09:06

PORT

Zapachy jakie unosiły się nad portowymi wodami dalekie były od orzeźwiającej, słonej bryzy. Po prawdzie to śmierdziało rybami, wodorostami i starym olejem, czyli tak jak powinno być w każdym przyzwoitym porcie.
Prunier lubił tą woń, jak i pokrzykiwania wszechobecnych mew.
- Pan Voltaire? - spytał Bertrand podchodząc do palącego mężczyzny - Czy wynajmuje pan ciężarówkę do transportu?
- Tak to ja - uśmiechnął się mężczyzna. - Jasne. Wynajmuję. Na kiedy i na jak długo panowie potrzebują transportu?
- W zasadzie to chcieliśmy zapytać, czy we wtorek nie przewoził Pan czegoś z Rue Plersance? -
spytał swobodnie Bertrand zapalając papierosa, jednak zerkając ciekawie na mężczyznę.
- Nie mam w zwyczaju dzielić się takimi informacjami. Rozumi pan, tajemnica handlowa. No chyba, że pan żandarm czy coś.
- Żandarm nie, ale na obecną chwilę chyba nikt nie chciałby ich do tego mieszać. Czasem bywają bardziej dociekliwi niż to potrzebne. Uśmiechnął się lekko Luis. - A że handlowa to znaczy się przeznaczona na handel, mam rację? Zapytał przyjaźnie.
- A i owszem - mężczyzna spojrzał z coraz większym zainteresowaniem. Widać było, że albo węszy jakiś podstęp albo wyczuwa interes. - Więc, wiecie, trudno sprawdzić. No te rejestry są prowadzone, a i owszem, ale tak nie do końca terminowo. Trudna sprawa.
Zamyślił się głęboko.
- Słyszał Pan o tym morderstwie kobiety, co to ją ktoś zamęczył? Tak się składa, że odziedziczyła spadek z domu przy Rue Plersance, a świadkowie widzieli przy nim Pańską ciężarówkę. Rozumie Pan? Policja jeszcze, o tym nie wie. Zatem pohandlujmy. Pan nam powie co o tym wie, a my nie będziemy kłopotać policji. Chyba nie chciałby Pan im pokazywać tych swoich rejestrów? - spytał Bertrand uprzejmie.

Widać było że Bertrand trafił w sedno. Facet łypnął okiem krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, ale zrozumiał powagę sprawy.
- No dobra - powiedział z ociąganiem. - Było zlecenie. Podjechać ciężarówką pod dom wieczorem. Prosta sprawa. Wyjąć jakiś towar. Wiedzą panowie, nie pytałem czy zezwoleniem czy nie. W mojej branży czasami nie warto zadawać takich pytań. Załadować towar w skrzynię w moim magazynie. Ale nie my to robiliśmy tylko ludzie zleceniodawcy. Potem przewieźliśmy skrzynię na dworzec. Tam chyba nadali ją na jakiś pociąg. To wszystko. Nic nielegalnego, jak panowie widzą. Ja jestem ciężko pracującym na życie przedsiębiorcą. Biorę, co mi się się trafi. Takie trudne czasy.
Wzruszył ramionami zaciągając się fajką.
- Panie Voltaire jest pan człowiekiem interesu. Ja to rozumiem. Nie chce pan kłopotów, a my nie chcemy panu ich przysparzać. Po co sobie robić wrogów? - Bertrand zadał retoryczne pytanie.- Ale wie pan, nam cholernie zależy na tym co wywieźli. Zatem zna pan tego zleceniodawcę, albo tych jego ludzi? Pamięta pan dokładnie, o której był ten pociąg i dokąd? Każda informacja nam się przyda. Oczywiście zachowamy ją dla siebie. Jakby co, to nic pan nie mówił. - zachęcał Prunier.
- Nie wiem co to było, ale było cholernie ciężkie. Może jakiś posąg? Wie pan, zleceniodawca i jego ludzie przykryli to wielkim brezentem, obwiązali sznurami. Ale obchodzili się z tym ostrożnie, jak z dziełem sztuki. Tak wiec pomyślałem, że to jakiś antyk czy coś. Facet, ten szef, wołali na niego Gonzaga. Tak też się przedstawił. Taki śniadawy. Nieco Cygan, Mozę Maur albo inny Hiszpan. Może Portugalczyk? Po francusku mówił jednak bardzo dobrze. Jak pan czy pana koleżka. - Spojrzał na Luisa. - Ten towar przepakowali w skrzynię i od razu zabraliśmy go na dworzec. Skrzynię opisaliśmy jako części maszynowe i poszła normalnym cargo. To łatwo sprawdzić. Nie znam numeru przesyłki bo ten cały Gonzaga zabrał. Ale na dworzec pojechaliśmy koło dziesiątej, ostatnim kursem. Znam też ludzi na nadawczaku, jakby coś ... - Pokręcił głową. - Nie gra mnie tutaj coś.
Powiedział po chwili.
- Co panu nie gra? Zapytał niemal natychmiast Luis.
- Mówicie, że ten typ zabił dziewuszkę z Le Fontaine, tak? To czemu nie obrobił całego domu? Musiało być tam sporo fantów. Cennych precjozów, obrazów. I jedne napoleon wie, czego jeszcze. Czemu tylko ten jeden ciężki jak diabli posąg czy co to było pod brezentem.
- Dziwnym jest też to że kobietę torturowano przed śmiercią. Jaki złodziej robi coś takiego? Nawet jeśli chciałby ją zabić czemu zadawać sobie tyle trudu, ryzykując że ktoś go odkryje zbyt wcześnie? Cała ta sprawa jest dziwna, choć pewnym jest że ten mężczyzna chciał tylko tej jednej rzeczy i dla tej rzeczy w okropny sposób zginęła młoda kobieta. Z tego powodu ten Gonzaga jest nieskończenie bardziej niepokojący niż zwykły włamywacz. Rozgadał się Luis, lecz natychmiast zamilkł gdy to dostrzegł.

Właściciel pokręcił głową.
- Gnojek - Wycedził przez zęby. - mam nadzieję, że go złapią i powieszą.
- Ja również. Zgodził się Luis potakując. - Ale wspomniał pan coś o ludziach ze stacji. Mógłby pan nas skierować do kogoś kto przyjmował, albo wie coś więcej o przesyłce? Może uda się dorwać drania w jakiś sposób. Musiał gdzieś popełnić błąd, zostawić więcej śladów.
- Kurde - zamyślił się na moment. - Nie nie wiem, merde. Znam jednago chłopaka na przesyłkach na dworcu. Fabien Gunnevo. Może z nim zagadajcie. Wystarczy ze odpalicie mu kilka franków i powiecie, że ja was podesłałem. Może on coś będzie wiedział więcej?
- Dziękujemy, tyle w zupełności wystarczy. Skinął głową Luis. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął pięć franków i wręczył je Voltairowi. - To za zajęty czas i pańską pomoc. Miejmy nadzieje że gnojek się nie wywinie. Nie będziemy więc zajmować już więcej czasu. Miłego dnia życzę. Po pożegnaniu Deullin spojrzał wyczekująco na Bertranda.

Gdy odeszli już kawałek od właściciela ciężarówek, Luis podjął temat.
- Od razu idziemy na stację? Chyba nie ma co marnować czasu. Może dzięki temu Fabienowi ustalimy gdzie to wywieźli?
– Racja. – skinął głową Prunier – W takich sprawach czas ma kluczowe znaczenie. Musimy być krok przed nimi, bo przecież wiedzą o nas.
Nie powiedział tego na głos, ale obawiał się że zwłoka może spowodować, że morderca „uciszy” kolejnego świadka.

Anonim 05-12-2015 14:33

Po ustawieniu kóz w odpowiednich miejscach Marc Vernier postanowił nie tracić czasu, bo sprawa wyglądała na poważniejszą niż początkowo zakładał. Rozumiał czym zajmował się Castor de Overneyes, ale niespodziewał się aż tak szybko postępującego... wiedzy? Szaleństwa? Vernier zdawał sobie sprawę, że jego postępowanie z kozami może zdziwić współspadkobierców - mogli uznać go nawet za szaleńca takiego samego jak Castor, ale nie czas było tłumaczyć cokolwiek. Luis zadziwiająco szybko przyjął do wiadomości sprawę z kozami, więc albo był przyjacielem albo jedynie udawał zdziwienie. Sprawa była śliska, a otoczenie co raz bardziej nieprzyjazne. Niechęć do wzywania policji jaką zaprezentowali niektórzy obecni była również bardzo zastanawiająca - zniszczenie mienia, groźby karalne, a odradzano wezwanie organów ścigania? Niby czemu? Marc postanowił zwrócić się do osób, które były całkowicie zaufane i których zdrada nie kosztowałaby tak wiele...

Jeden z jego współpracowników bywał częstym gościem marsyliańskich spelun, w których prowadził swe badania na temat miejskiego folkloru. Oczywiście przy tym pił znaczne ilości alkoholu i ogólnie wtapiał się w tłum, ale przy tym nieustannie pilnował się. Miał też pewne kontakty w policji. Marc Vernier udał się do kilku z takich miejsc i dopiero w trzecim z nich zastał Erwana Blanca. W sali było zaledwie kilku klientów, a młody mężczyzna siedział przy jednym z narożnych stolików, raczej w cieniu paląc papierosa i powoli sącząc piwo z dużego kufla. Widząc wchodzącego Verniera natychmiast wstał i po przywitaniu zaprosił do swojego stolika po czym zamówił dla Marca piwo. Miejsce to nie wyglądało na takie, w którym piwo było donoszone przez obsługę, ale już po chwili gruby barman przyniósł jeden kufel. Po krótkiej chwili ciszy Erwan odezwał się jako pierwszy:
- Carrolyn de Euge. - Vernier nie był zdziwiony, że jego współpracownik natychmiast zidentyfikował powód jego przybycia do tego podejrzanego miejsca na krótko przed zapełnieniem się go przez przeróżne męty aktualnie oczekujące ze zniecierpliwieniem na fajrant w przeróżnych podejrzanych, portowych interesach. Marc jedynie lekko skinął głową i upił trochę piwa. Blanc rzucił kolejne nazwisko:
- Castor de Overneyes. - Marc uśmiechnął się i trzecie nazwisko już sam podał:
- Ottone Lèmmi - Erwan ze zdziwieniem spojrzał na Verniera i zapytał z nadzwyczajnym zaciekawieniem:
- Też nie żyje? - ale Vernier jedynie pokręcił przecząco głową i wyjaśnił swojemu współpracownikowi używając artykułów obowiązującej Francuskiej Ustawy Karnej z 1810 roku:
- Carrolyn 296, 303. Dalej 379 i 305... i wszystko razem moim zdaniem 96. - rozmówca Verniera tak jak szybko zrozumiał pierwsze numery tak ten ostatni na moment sprawił mu problem. Zmarszczył czoło i głęboko zastanowił się, a gdy już przypomniało mu się co to oznacza otworzył szeroko oczy i wypuścił z ręki kufel - ten jednak znajdował się raptem pół centymetra nad powierzchnią stołu, więc nawet nic się nie wylało. Vernier potarł prawe oko i pokiwał głową twierdząco.
- Już połączono Carrolyn i Castora. To nie było trudne ze względu na przesłuchania części spadkobierców. Ta trzysta piątka została zgłoszona? - po pierwotnym zaszokowaniu Erwan odzyskał równowagę i wykazywał zwyczajną dla siebie ciekawość. Ciekawość, która w wolnych chwilach kazała mu ryzykować zdrowie i życie w naprawde paskudnych miejscach i to o porach, w których porządni obywatele omijali takie miejsca co najmniej o sto metrów.
- Tak. Choć nie obyło się bez protestów niektórych, z których chyba najgłośniejszym był Claude Lévi-Strauss. Jeszcze nie jestem pewien, czy za tym kryje się jego panikarska natura, czy coś więcej. Wiem, że dzieli zainteresowania nadzwyczajnymi zjawiskami z Castorem i zabójcą Carrolyn, ale to rzecz jasna nie jest nawet żadna poszlaka. O rzeźbie już wiesz? - zapytał Marc Vernier popijając już większy łyk swojego piwa, a w tym czasie Blanc pokręcił jedynie przecząco głową, aby po chwili powiedzieć:
- Ach, rozumiem. - domyślając się czego dotyczyła liczba "379" - Nocą? Zgłoszone?
- Tak i nie. Po pierwsze masz słuszne podejrzenia, że to mogło być 381, ale na taką konkluzję to jeszcze za wcześnie. Co do zgłoszenia to 379 zrobili po otwarciu spadku, a przed fizycznym objęciem go przez spadkobierców, a do drzwi, za którymi byla rzeźba zostały otwarte i zamknięte kluczami, którymi aktualnie żyjący spadkobiercy nie dysponują.
- Czyli wracamy do Carrolyn, prawda?
- Tak. Castor de Overneyes nie ufał do końca żadnemu z pozostałych spadkobierców, choć z tego co się zorientowałem nie miał nikogo bardziej zaufanego. Dodatkowo wcale nie jestem przekonany, czy nasi 96 byli wrogami Castora.
- Współpracował z nimi?
- zapytał Erwan w czasie, gdy Marc upił trochę piwa
- Myślę, że co najmniej w zakresie badań o charakterze okultystycznym. Ta rzeźba, o której wcześniej wspomniałem to jakiś okultystyczny bożek. Najprawdopodobniej Castor de Overneyes, a może i "96" składali przed nim ofiary ze zwierząt. Czytałeś akta z Carrolyn?
- Nie, ale znam kilka szczegółów ze sprawy, pewnie nic więcej co ta trójka spadkobierców.
- Marc popił trochę piwa, a Erwan zamyślił się i dodał po chwili - Rozumiem. No, rzeczywiście. To łączy się w bardzo nieprzyjemny obrazek układanki. Jeżeli jednak te przypuszczenia to prawda to kiedy nastąpi atak?
- Z tego co wiem to 12 lub w nocy z 12 na 13 października tego roku.+
- To bezpieczne?
- zapytał Erwan Blanc, do którego doszły już wszystkie informacje i swoim zwyczajem przeanalizował je na szybko. Marc dokończył swoje piwo, odstawił kufel na stół i puścił ucho
- Nie. Raczej nie, ale ja miałem już do czynienia z takimi ludźmi. - Vernier uśmiechnął się i rzucił - Castor. Ja nie wiem czy on byłby zdolny zrobić to co zrobiono z Carrolyn, ale najwyraźniej albo nie doceniał swoich towarzyszy czy tam adwersarzy albo posłał na rzeź młodą dziewczynę. Tak czy inaczej to nie są ludzie postępujący wedle zasad logiki, racjonalności i doświadczenia życiowego. Większość zbadanych przypadków odnosi się do pojedynczych jednostek, których nazywamy samotnymi wilkami, ale tu mamy do czynienia z czymś o wiele większym. Czymś co słusznie lub nie nazwałem "96", ale nie wyobrażam sobie, żeby jedna osoba dokonała tego wszystkiego. Spadkobiercy z dość niewiadomych mi przyczyn postanowili podjąć w całości śledztwo na własną rękę i tak jak rozumiem to w pewnym prywatnym, niekryminalnym zakresie to jednak zdecydowanie dziwi mnie ich postępowanie na przykład w przypadku 305, które do tego było połączone z wybitą szybą w antykwariacie. Niemalże mam pewność, że jeszcze przed październikiem wydarzą się kolejne 296, a może i 303. Myślę, że warto zrobić wszystko, aby do tego nie dopuścić i sprawić, aby sprawiedliwość dosięgnęła tych dziewięćdziesiąt sześć. Do tego jednak będę musiał wejść jak najgłębiej w umysł Castora.

W czasie, gdy Vernier ciągnął swój monolog starając się przekazać jak najwięcej informacji swojemu współpracownikami to lokal powoli zaczął zapełniać się różnymi ludźmi - głównie mętami - i przybierać swoje prawdziwie mroczne oblicze. Marc Vernier nie był odpowiednio ubrany na takie towarzystwo, więc postanowił się pożegnać z Erwanem Blanciem. Ten wciąż przetrawiał i analizował wszystkie informacje uzyskane od swojego szefa. Po chwili, po upewnieniu się, że zapamiętał wszystko, poszedł jednak do lady wejść w dyskusję z różnymi bywalcami knajpy. Nie minęło kilka minut jak już przy stoliku, przy którym wcześniej siedzieli pojawiły się nowe osoby.

Marc Vernier jakiś czas później powrócił do rezydencji Castora, najpierw sprawdził stan kóz (dostawił im wody jeżeli już wychlały, dał też trochę żarcia tym zamkniętym w domu - ta na zewnątrz mogła sama zeżreć trawę; oczywiście ta na strychu pozostanie zamknięta na klucz - a sam Vernier postawi jej wodę i żarcie za progiem nie wchodząc głębiej), a potem miał zamiar powrócić do lektury Nienazwanych Kultów, gdy tknęło go, że powinien iść do pomieszczenia z przyrządami służącymi do astronomii. Z kuchni zabrał długi nóż. Tak na wszelki wypadek. Przygotował sobie stos książek i zeszytów jakie tam odnalazł i zaczął je przeglądać pod kątem jednej konkretnej informacji: dat 12 i 13 października 1931 roku.

Po powrocie pozostałych oczekiwał, że zdadzą mu relacje ze swoich odkryć. Sam powie im o odkryciu dotyczącym daty i astronomii - o ile takowe odkryje rzecz jasna. Poczeka na nich i nie pójdzie spać dopóki nie powrócą.

GreK 05-12-2015 17:26

opracowanie wspólne z Zombianna i Fyrskar
 
Biblioteka była dość spora, ale nie z tych największych. Eleganckie wnętrze było za to dobrze oświetlone. Strzeliste, wysokie okna rzucały dużo światła na rzedy stołów, nad którymi zwisały, na długich łańcuchach lampy. Bibliotekarki - starsze, ponure kobiety zajęte układaniem wolumenów, nie zwróciły na przybyłych szczególnej uwagi.

Claude stanął w głównym holu, oparł się na główce laski i przymykając oczy wciągnął powietrze głęboko w płuca. W suchej, drażniącej kurzem zalegającym setki ksiąg atmosferze wyczuł smak wiedzy. W niemal każdej bibliotece czuł się jak u siebie w domu. Ta nie była wyjątkiem.

Podchodząc do wolnej bibliotekarki zagadał uprzejmie. Przedstawił się, zgodnie zresztą z prawdą, jako kolega po fachu z Bibliothèque Publique d'Information de St Denis. Wiedział z doświadczenia, że bibliotekarze patrzą przychylniej na kolegów z branży. Poprosił o osobny stół dla ich trójki, z dobrym oświetleniem, przy którym mogliby spędzić, nie rozpraszani więcej czasu. Spytał o zasoby biblioteki i poprosił o wykaz książek z zakresu krwawych rytuałów. Poprosił także o sprawdzenie w skorowidzu, czy nie znajdzie się coś na temat obco brzmiących nazw Dang Cai Ma, oraz Chachur Fughurru, oraz podróżnika Bernarda Funguines. Tymczasem półżywy Ottone rozglądał się po budynku. Już tu bywał i robił to raczej odruchowo. Nie starał się nikogo zagadywać, a raczej skupiał się na ułożeniu sobie planu na następny dzień. Musi zamówić nową szybę, to pierwsza sprawa.

Czekając na odszukanie wskazanych pozycji, Levi poprowadził nowych znajomych do stolika, który znajdował się na uboczu, tuż pod strzelistym oknem, z którego rozciągał się wspaniały widok na promenadę prowadzącą na nabrzeże i które jednocześnie oświetlało stół. Na stole stały lampy, które pozwalały korzystać z biblioteki nawet po zapadnięciu zmroku.

- To doprawdy n i e s a m o w i t e - rzekł Claude do Sophie, swoim zwyczajem przedłużając słowa, - że mieszkając tak blisko siebie nie było nam dane natknąć się jeszcze na siebie. Była pani w Egipcie?

Kobieta uśmiechnęła się szczerze, przenosząc wzrok z zapełnionych książkami półek na bibliotekarza. Rozluźniła się też nieznacznie, słysząc o jednej ze swoich największych pasji.
- Spadek po Castorze to jak widać nie tylko same kłopoty - zaczęła uprzejmie, pomijając chociażby fragment związany z morderstwem - W Egipcie spędziłam kilka lat, większość w Asasif, części nekropolii tebańskiej pochodzącej z okresu Średniego Państwa. Teby Zachodnie, Miasto Umarłych, to fascynujące miejsce. Znajdują się tam chociażby Dolina Królów i Dolina Królowych, czy Kolosy Memnona. Pochowano tam też jednego z największych władców Egiptu – Mentuhotepa Nebhepetre, który dwa tysiąclecia przed narodzinami Chrystusa, dokonał zjednoczenia Obu Krajów, wpisując się na listę opiekunów i gwarantów “maat” czyli ładu, porządku i harmonii w swojej ojczyźnie… znowu się rozgadałam, proszę wybaczyć. A panu dane było odwiedzić kraj na Nilem, panie Claude? - zakończyła bezpiecznym pytaniem, nim na dobre wpadła w wykładowy słowotok.

- Mentuhotep drugi, taaak - przytaknął, z zainteresowaniem wsłuchując się w jej słowa. - Wspaniały władca i budowniczy. Jego grobowiec znajduje się w Deir el-Bahari, prawda? Przejeżdżałem tamtędy i miałem przyjemność oglądania tych wspaniałych kompleksów. Jednak te miejsca, które masowo najeżdżają różnej maści archeologowie trochę mnie o d s t r ę c z a ł y - skrzywił się z niesmakiem na wspomnienie tłumnych ekspedycji. - Z grupą przyjaciół przetrząsaliśmy mniej znane miejsca, takie jak katakumby Mer-her-Ra czy zapomniane przez ludzi, pochłonięte przez puszczę równikową dawne kompleksy świątynne Muka-mo.

Westchnął na wspomnienie tych dni.

- Stamtąd zresztą przywiozłem pamiątkę - poklepał się po chorej nodze, - którą noszę do dziś.

- To przynajmniej przypomina ci o pasjonujących podróżach. - Ottone westchnął i dosiadł się do stolika. - Możecie być szczęśliwi, jeśli widzieliście taki kawał świata. Ja, cóż, do dzisiaj żałuję, że nie pojechałem do Egiptu lub Azji, zamiast do Marsylii…

- Dlatego też wolałam zaszyć się na uboczu i oszczędzić sobie konieczności potykania się o kolegów po fachu, co bywa kłopotliwe. Szkoda też nerwów i zdrowia, a także czasu. Nekropolia Asasif… są tam grobowce powstałe zarówno tuż przed lub po zjednoczeniu kraju, jak i te, które datuje się na panowania kolejnych władców XII dynastii. Osobiście z historii kraju nad Nilem najbardziej podoba mi się okres Średniego Państwa. Miał on dla starożytnych Egipcjan niezwykle duże znaczenie nie tylko polityczne, ale również kulturowe. Zmiany, jakie zaszły za panowania władców XI i XII dynastii pozostały zapamiętane przez kolejne pokolenia. Najlepszym przykładem może być literatura - niezwykle silnie odcisnęła się w późniejszej nauce młodych pisarzy, o czym świadczy wielowiekowe kopiowanie tekstów. - Sophie kiwała głową w rytm wypowiadanych słów, prześlizgując wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego i to do niego skierowała kolejne pytanie - A czemu Marsylia, o ile wolno mi spytać i nie jest to tajemnica?

- Tajemnica to nie jest. - Ottone uśmiechnął się i przysunął się na krześle bliżej blatu stołu. - Marsylia jest po prostu blisko Włoch, a ja… cóż, liczyłem na to, że sytuacja w rodzinnych stronach szybko się unormuję i będę mógł tam wrócić po krótkim czasie. Teraz jednak widzę, że tak jak nie mogłem na to liczyć kiedyś, tak samo nie mogę na to liczyć teraz. I, cóż rzec, pozostaje mi jedynie być złym na siebie za swoją naiwność.

- To nie naiwność drogi Ottonie - rzekł Claude a w jego głosie dał się wyczuć smutek. - Mussolini żeruje na flustracji ludzi, budując swoją władzę. Ucieczkę w celu poprawienia swojego statusu nie można nazwać naiwnością, lecz rozsądkiem.

- Zapewne masz rację. Mimo to, żałuję, że nie wykorzystałem tej wymuszonej emigracji, by zobaczyć kawałek świata. Myślę, że pieniądze, które pozostawił mi pan Overneyes, święć Boże nad jego duszą, mogłyby pozwolić mi na taką podróż. Najpierw jednak, zajmijmy się zadaniem, które zmarły nam wyznaczył.

- Słusznie… - odparł Claude widząc zbliżającą się do ich stolika bibliotekarkę.

Armiel 06-12-2015 11:42

Dworzec kolejowy w Marsylii

Dworzec powitał ich wizgiem zatrzymującego się pociągu. Halas przetoczył się po peronach, kiedy kilkusettonowy skład wyhamował przy jękliwym akompaniamencie metalu. Miejsce, gdzie nadawano przesyłki i paczki znaleźli bez trudu. I nawet dopisywało im szczęście. Spotkali Fabiena Gunnevo zajętego sprawdzaniem listy przewozowej tuż przed wyjściem z pracy.

Fabien był nie rzucającym się mężczyzną koło trzydziestki. Ani gruby, ani chudy, ani dobrze ubrany, ani zaniedbany – ot, taki zwykły, szary, pozbawiony swojego osobistego charakteru człowieczek, jaki pewnie miliony wypełniają ulice wielu miast. Ale nazwisko kompana i jego poręczenie szybko przekonało go do współpracy. Po kilku minutach sprawdzania czegoś w papierach mężczyzna powiedział im, że skrzynia, o którą pytają, oznaczona jako części maszyn, została nadana na nazwisko M. Gonzaga w Carcassone – odbiór osobisty na dworcu. To było coś! Konkret!


Biblioteka

Poszukiwania nie dały zbyt wiele. Owszem. Zgromadzili spory materiał wyjściowy do dalszych badań w tym kilka ciekawych odnośników, wątków pobocznych, lecz niczego bezpośrednio związanego z Dang Cai Ma czy Chachur Fugurru.

Bernard Funguis też był zagadką, chociaż krótkie relacje i wzmianki w tekstach o nim, na które się natykali podczas swoich prac budziły dziwne, niepokojące przypuszczenia. Hipotezę, że zmarły Castor de Overneyes mógł być tym niezidentyfikowanym, ukrywającym się pod pseudonimem podróżnikiem. Cator w owym czasie, gdy działał Bernard Funguis był kilkadziesiąt lat młodszy i przebywał w Tybecie i okolicach na swoich wyprawach. W tym czasie pasjonował go orient, a zwłaszcza Himalaje i ukryte w pośród niezdobytych przełęczy tajemnice. Potem dopiero percepcja badawcza Castora skierowana została na Afrykę, gdzie zresztą zakończyła się jego kariera podróżnika po śmierci syna. Do teorii o nieznanym podróżniku pasowało więcej poszlak: Bernard zamieszkał „gdzieś na południu Francji” – jak Overneyes. Bernard „znał wiele języków i tajemnic, które były bezpiecznie skryte w jego skrytej naturze” – jak pisał jeden z badaczy, który miał okazję spotkać bernarda osobiście w Indiach przed wyprawą do Tybetu. Bernard niechętnie dzielił się ze światem swoimi przemyśleniami, nie pisał, nie prowadził oficjalnych badań – jak Castor. Bernard został ranny podczas wyprawy do Tybetu, ci co znali de Overneyesa dłużej, wiedzieli że i on sam gdzieś w tym samym czasie o mało nie zginął podczas jednej ze swoich szaleńczych ekspedycji.

Wiele więcej w jeden wieczór nie udało się ustalić. Ale dla ludzi nawykłych do pracy z książkami, do żmudnego wertowania ksiąg, szukania odsyłaczy, powiązań i źródeł to było normalne. Wiedzieli, że owoce takiej pracy widoczne są najwcześniej po dniach, tygodniach, miesiącach a czasami – przy poważniejszych badaniach naukowych – były rezultatem wielu lat pracy jednego badacza lub nawet zespołu badaczy. Taki już był ów tajemniczy urok ksiąg, że poszukiwanie w nich informacji niekiedy było trudniejsze niźli torowanie sobie drogi maczetą przez dżunglę w celu odszukania tajemniczej świątyni. A oni doskonale radzili sobie w poszukiwaniu informacji w księgach. Dużo lepiej niż na machaniu bronią w tropikalnych lasach. Było wręcz pewne, że jeśli coś w nich jest, to oni to znajdą. potrzebowali jedynie czasu. I przełomu.

Bibliotekę zamykano w okresie letnim o 19:00 i byli jedynymi osobami, które opuszczały je tuż po zamknięciu w ten lipcowy wieczór. Wieczór pachnący prowansalską lawendą.

Marc Vernier

Marc spędził dość ciekawe popołudnie, a potem powrócił do lektury Nienazwanych Kultów – lektury na tyleż interesującej co bez wątpienia męczącej i bluźnierczej w swoich założeniach. Każde zdanie, każde słowo w niej zapisane zdawało się jednak Vernierowi ważne ,dobrane celowo, zapisane z jakiś powodów. Wiedział, że takie zakazane wolumeny kryją w sobie nie tylko zagadki tego świata, lecz też posiadają klucz do tajemnic wszechświata. Słyszał o nich, chociaż nie dane mu było trafić na żadną na tyle istotą.

Na początku nawet nie chciał jej czytać, ale tak jakoś wyszło...

Zgromadził wokół siebie stertę książek. Przeszukiwał je powoli i starannie pod kątem tajemniczej daty i zjawisk astronomicznych. wertował nudne tabele, jeszcze nudniejsze diagramy lecz nic nie wypatrzył, niczego nie znalazł. Przyciągany jakąś dziwną siłą sięgnął po "Nienazwane kulty". A może tutaj jest coś ukryte? Tutaj znajdzie coś na temat, który go interesował.
Wziął wolumen do rąk i zaczął czytać, znów czując się dziwnie podekscytowany tym, że trafił tutaj na prawdziwego "białego kruka" pośród zakazanych dzieł okultystycznych.

Szybko zapadł w te lekko pachnące starzyzną, wydrukowane nierówną czcionką stronice czując, że coraz bardziej zbliża się do czegoś, że jest coraz bliżej odkrycia pradawnych prawd ukrytych pośród czarnych, nierównych liter i znaków. Jak każda tajemnica, również i ta księga potrzebował czasu by ją poznać.

A Marc nie miał zamiaru jej tego czasu żałować.

Prawie nie zważył, kiedy do domostwa de Overneyesa przybyła reszta spadkobierców.

Zszedł do nich, upewniając się, że kozy są tam, gdzie je zostawił.

Wszystkie. Całe i zdrowe.


Domostwo zmarłego Castora de Overneyes

Spotkali się w nim wszyscy, by podsumować pracowity dzień. Większość z nich pracowała już w zespołach i chociaż nie była detektywami wiedziała, że wymiana informacji i dyskusja jest jedyną drogą do tego, aby nie zabłądzić w gąszczu poszlak, fałszywych tropów, dywagacji i mnożących się hipotez. Taka już była natura pracy badawczej, a wszak większość z nich tak pracować umiało, potrafiło, mając za sobą lata a niektórzy nawet dziesiątki lat tego typu doświadczeń.

Wieczór zapadł szybko, a wraz z nim domostwo Castora de Overneyes wypełniły mroczne cienie i dziwaczne odgłosy. Większość z nich dało się łatwo i racjonalnie wyjaśnić, ale w świetle wydarzeń jakich doświadczyli, spraw o jakie się otarli, łatwo było uwierzyć, że rezydencja jest nawiedzona. Szczególnie po zmroku, gdy korytarze wypełniały gęste cienie a ciszę opuszczonych pięter i pomieszczeń przeszywały odgłosy trzeszczenia. Powróciło też uczucie tego, że są obserwowani. Że gdzieś, w mroku, poza wzrokiem, coś czai się, czyha, szpieguje.

Rozmawiali przez chwilę, wymieniając się uwagami i przemyśleniami. Coraz bardziej wyglądało na to, ze ktoś wszedł do piwnicy, którą Castor de Overneyes próbował z taką troską i starannością zamknąć. Nadal jednak nie mieli potwierdzania tej hipotezy, chociaż i bez potwierdzania byli niemalże przekonani, że ów ciężki przedmiot był najpewniej jakąś rzeźbą lub posągiem. Nie wiedzieli jednak, co skrywają piwnice bowiem nie bardzo chcieli podejmować działania, które naruszyłyby integralność drzwi.
Mieli już rozejść się do swoich pokojów lub wrócić do pokojów na mieście, kiedy wyraźnie usłyszeli przeraźliwy dźwięk – wrzask.

Dopiero po chwili zorientowali się, że dźwięk ten dobywa się z gardła kozy pozostawionej na strychu. Upiorny krzyk przypominający, jak żywo, wrzask torturowanej kobiety. Myśli Ottona, Sophie i Bertranda od razu – niechciane – popłynęły w stronę umęczonej de Euge.

Zamarli, lecz dźwięk się nie powtórzył. Dodając sobie otuchy, całą grupą – nie chcąc rozdzielać się w jeszcze bardziej w tej chwili ponurym domostwie – poszli na strych zabierając ze sobą broń oraz źródła światła.

Na górze, przy schodach leżała koza. Od razu widać było, że nie żyje. Głęboko rozdarte gardło, wyglądające jakby szponiasta łapa rozdarła je silnym cięciem wyraźnie wskazywało przyczynę zgonu. Krew spływała w dół, po schodach, rozlewając się po drewnie karmazynowymi strumieniami i skapując grubymi kroplami.

Zapach krwi wyostrzył ich zmysły, szarpał nerwami napiętymi jak postronki.

- Spójrzcie – wyszeptała Sophie, która jako pierwsza ujrzała drobny ślad bosej stopy odciśnięty krwią na jednym stopniu.

Ślad był dziwny. Drobny, jakby należał do dziecka ale wyraźnie nie pasujący do tego wyjaśnienia. Stopa miała cztery długie palce i piąty paluch ale wyrastający jakby z tyłu pięty. Nikt z nich, mimo posiadanego wykształcenia czy wiedzy, nie potrafił zakwalifikować śladu do znanego im stworzenia na Ziemi.

- Wróciło na strych – zauważył Marc bo ślad wyraźnie wskazywał, że nieznane stworzenie zawróciło na mroczne, ciemne poddasze.

Z duszą na ramieniu ruszyli śladem, ale krople krwi urwały się w rogu, w którym wczoraj Luisowi wydawało się, że widzi jakiś ruch.

- Co to może być? – wyszeptał Luis przypominając sobie strach, jaki towarzyszył mu wczoraj w tym miejscu.

Cattus 11-12-2015 14:00

Dworzec kolejowy w Marsylii


Fabien był nie rzucającym się mężczyzną koło trzydziestki. Ani gruby, ani chudy, ani dobrze ubrany, ani zaniedbany – ot, taki zwykły, szary, pozbawiony swojego osobistego charakteru człowieczek, jaki pewnie miliony wypełniają ulice wielu miast. Ale nazwisko kompana i jego poręczenie szybko przekonało go do współpracy. Po kilku minutach sprawdzania czegoś w papierach mężczyzna powiedział im, że skrzynia, o którą pytają, oznaczona jako części maszyn, została nadana na nazwisko M. Gonzaga w Carcassone – odbiór osobisty na dworcu. To było coś! Konkret!

– Pamięta Pan może, jak wyglądał nadawca? Przedstawił się? A może słyszał Pan o czym rozmawiał ze swoimi ludźmi? Można zerknąć na ten list przewozowy? Podpisał nadanie?
Coś tu nie grało. Gonzaga nadał przesyłkę i Gonzaga miał odebrać. Oczywiście mogło być dwóch Gonzagów, ale równie dobrze nadawca mógł wyjechać z miasta, by odebrać przesyłkę. A może … ciągle była w Carcasonne, a Gonzaga w Marsylii?

- Hmmm - zamyślił się Fabien. - Dość dobrze go pamiętam, tego Gonzagę. Postawny, elegancki mężczyzna o takiej mocno południowej urodzie. Z eleganckim wąsem. Gdyby nie ta elegancja pomyślałbym, że to Cygan czy inny Rom. List przewozowy gdzieś tutaj mam. Zaraz poszukam.
Zniknął na zapleczu i po chwili wrócił.
- Proszę. List jak list. Nadawca. Odbiorca. Ludzi tylko widziałem. Dwóch takich z wyglądu nieco ograniczonych. No wie pan. Tacy tragarze. Jeden lekko zezowaty.

Luis zapisał wszystkie najważniejsze informacje w swoim notatniku, po czym wręczył Fabienowi pięć franków. - Dziękujemy. Jest pan niezwykle pomocny. Uśmiechnął się. - Więc to chyba wszystko? Ostatnie pytanie skierował do Bertranda.

Prunier przyjrzał się podpisowi Gonzagi i spróbował go skopiować do notatnika.
– Jeszcze jedno. Czy Ci robotnicy wyglądali na portowych tragarzy, może mieli jakieś tatuaże? Czy później tego dnia odchodziły jakieś pasażerskie do Carcassonne?

- Hmm - znów się zamyślił. - nie widziałem tatuaży, szczerze mówiąc.
Pokręcił głową.
- I owszem. Do Carcassonne lub przez Carcassonne jadę cztery pociągi. Ostatni nocą.

- Małe szanse powodzenia, ale tak sobie myślę … - Bertrand zwracał się do Louisa, ale tak że słyszał go Fabien - popytajmy jeszcze kasjerów na stacji, może ktoś pamięta, jak Gonzaga kupował bilet.
Nie wiedział co robić, kusiła go perspektywa wypadu do Carcassonne. To nie było zbyt daleko, ale z drugiej strony należało powiadomić innych spadkobierców.



- Dobry pomysł. No i skoro ostatni pociąg opuszcza stację w nocy to może udałoby się nam go jeszcze złapać? Oczywiście uprzednio informując resztę. A nuż ktoś jeszcze będzie chciał pojechać? Odpowiedział zachęcony Luis idąc z Bertrandem w stronę kas.
Będąc już przy okienku, Deullin nachylił się lekko.
- Witam. Czy mogłaby mi pani powiedzieć o której odjeżdża ostatni pociąg do Carcassonne?

- Dwudziesta pierwsza dwadzieścia cztery. Stacja docelowa Tulusa. Zatrzymuje się Carcassonne o czwartej osiemnaście według rozkładu. - Kobieta szybko sprawdziła informację w książce odjazdów.

- Dziękuję bardzo. Luis uśmiechnął się życzliwie do kobiety. - Zastanawiam się czy mogła by nam pani pomóc w jeszcze jednej sprawie. Wczorajszego wieczoru najprawdopodobniej ostatnim pociągiem mógł opuścić tę stację pewien mężczyzna. Dość charakterystyczny, dobrze zbudowany i ubrany elegancko, a dodatkowo wyróżniała go dość śniada cera. Widziała pani kogoś takiego? Deullin przybrał przymilny wyraz twarzy.

- Niestety nie - powiedziała uprzejmie.
Nie była to jednak odpowiedź zadowalająca. Dworzec w Marsylii nie należał do najmniejszych. Było w nim aż pięć kas i codziennie przewalały się przez niego tysiące podróżnych. Poza tym na krótszych trasach można było kupić bilet u konduktora lub kierownika pociągu o ile ktoś nie obawiał się braku miejsca siedzącego szczególnie teraz, w sezonie letnim, gdy Marsylię odwiedzało sporo turystów nie tylko przypływając do miasta promami i statkami, lecz także pociągami.

– Igła w stogu siana. - mruknął Bertrand - Wracajmy do reszty. Zdamy sprawę i wyskoczymy do Carcassonne. Może tam na dworcu będziemy mieli więcej szczęścia z odpowiednikiem szanownego pana Fabiena.
Zdecydował się.

GreK 12-12-2015 22:00

- Co to może być? – wyszeptał Luis przypominając sobie strach, jaki towarzyszył mu wczoraj w tym miejscu.

Claude nachylił się nad krwawymi śladami.

- Co by to nie było - zaczął powoli, - wygląda na to, że mamy do czynienia z czymś m a t e r i a l n y m. A skoro tak… to można to zabić.

Wyrażenie tego na głos sprawiło, że poczuł w pewien sposób ulgę.

- To oczywiste że wszystko co żywe można zabić. Dodał niemal mimowolnie Luis. Wyciągnął z kieszeni rewolwer i z cichym trzaskiem napinając kurek, jakby podkreślając swoje słowa.

- Materialne nie znaczy żywe. - sprostował Marc przyglądając się z ciekawości śladom. W duchu był zadowolony. Jest i dowód. Czas spędzony z Castorem nie był jednak kompletną stratą czasu. - Przynajmniej koza przydała się. Przyprowadziłbym tu kolejną. - mimo wyrażenia na głos zdania o kolejnej kozie to nie ruszył się

- A więc jednak przeczucie mnie nie myliło. Wczoraj na strychu… wydawało mi się że coś widziałem, ale dziwna plama cienia zniknęła w tej dziurze w ścianie. Nie tyle co sam cień, ale Coś namacalnego co zdawało się tam być. Patrzeć? Później w nocy miałem wrażenie że coś jest w mojej sypialni i mnie obserwuje. Dawno nie czułem czegoś podobnego i nigdy nie zwiastowało to niczego dobrego. Luis poświecił w nieregularny otwór, przyglądając się dokładniej jego krawędziom.
- Ale ki cholera? Zapytał zupełnie nie zważając na wychowanie, czy obecność damy. - To to miejsce gdzie urwały się moje wczorajsze poszukiwania. Zdaje się że między zewnętrznym murem, a wewnętrzną ścianą jest wystarczająco dużo miejsca żeby nawet dziecko się przecisnęło. Albo Coś innego…

- ...ale n i e dorosły człowiek - dokończył Strauss. - Co pan proponuje? Przecież nie rozbierzemy ściany. Karmić to c o ś koziną, też nie wydaje się rozsądne.

- Ale w końcu nie zjadło kozy, a tylko ją zabiło. Może poruszenie w domu spłoszyło to Coś? Jeśli ktokolwiek miał złe przeczucia nocując tu, to teraz przynajmniej ma potwierdzenie że coś tu jest bardzo, bardzo nie tak. A co dalej? Dobre pytanie. Ja bym się napił czegoś mocniejszego. Na dole... Podsumował Luis robiąc krok w tył od podejrzanego otworu.

- Wygląda na to, że jestem w moich odczuciach osamotniony, ale mnie namacalność tej istoty… potwierdzenie moich złych przeczuć… no, w najmniejszym stopniu mnie to nie cieszy. - Z lękiem w oczach Ottone obrócił się ku reszcie obecnych. - Napić się możemy, ale potem proponuję opuścić ten dom. Jeśli ktoś nie ma dostępnego innego noclegu niż ten dom, mogę zaproponować pokój w moim mieszkaniu, sam się wtedy tam udam. Jeśli nie, to skorzystam z oferty Claude’a… o ile wciąż jest aktualna. - Zerknął pytająco na Lévi-Straussa.

- Oczywiście Ottonie, oczywiście - potwierdził bibliotekarz. - Nie wiem jak wam ale mnie nie robi różnicy, czy zostanę zjedzony, czy nie po tym jak wyzionę ducha. I nie zamierzam spędzić tutaj ani jednej nocy, jeśli to nie będzie konieczne. Chodźmy do salonu i niech ktoś sprzątnie to biedne zwierzę.

- Kozie to już chyba wszystko jedno. Podsumował Luis. - Choć fakt, nie można jej tu tak zostawić. Na długo… Choć z drugiej strony chce sprawdzić czy to była tylko czysta chęć mordu, czy może próba zdobycia pożywienia. Muszę przyznać że dość mnie to zaciekawiło. Ktoś słyszał coś o zwierzęciu zostawiającym podobne ślady? W głosie Luisa słychać było połączenie strachu i ekscytacji.

- No ale chyba całej nocy nie spędzimy na tym strychu? Deullin zapytał zadziornie i ruszył powoli na niższe piętra. - Będę czekał w salonie. Przyniosę butelkę albo dwie czegoś mocniejszego, a wy w tym czasie zastanówcie się kto chce jechać do Carcassone, bo to właśnie tam prowadzi nasz najmocniejszy trop. Zakończył, zabierając ze sobą jedną z lamp. Marc poszedł za Luisem.

- Trochę żałuję, że nie zmierzyłem w końcu tego domu. Podejrzewałem, że są tutaj dodatkowe pomieszczenia, czy też korytarze. Nadal podejrzewam. Mam trzy teorie na temat aktualnego pobytu istoty, która zostawiła te niewielkie, nieludzkie ślady, a podstawowy jest taki, że łazi w przestrzeni między ścianami, a ma leża gdzieś w podziemiach. Tak czy inaczej: przynajmniej jest dowód, że Castor de Overneyes, pański krewniak, pomimo bardzo dziwnych zainteresowań nie był szalony.

- Nie był. Pod warunkiem że trzymanie takich… stworzeń pod własnym dachem nie jest oznaką szaleństwa. Luis ponownie chował broń do kieszeni, opuszczając przy tym ostrożnie kurek, a następnie potarł dłonią twarz. Po świetle lampy można było poznać że ręka drży mu lekko.

Gdy byli już w salonie, wyciągnął z barku dwie butelki koniaku, które pierwsze rzuciły mu się w oczy i przygotował zestaw szklanek. Nie czekając specjalnie na nikogo nalał sobie jedną i wychylił ją jednym haustem. - Nalać komuś? Zaproponował, napełniając ponownie kryształową szklankę.

- Mi, jeśli byłby pan tak miły - Ottone usiadł ostrożnie na kanapie. Trochę, jakby obawiał się, że z jej wnętrza wyskoczy kolejne monstrum. Przełknął ślinę.

- Ja również nie odmówię - Claude usadowił się w pustym fotelu, opierając laskę o podłokietnik.

- A więc kto chce udać się do Carcassone i spróbować wytropić naszą przesyłkę? Sądząc po twarzach to chyba wszyscy mogli by skorzystać z małego odpoczynku od tego miejsca. Aż ciarki człowieka przechodzą… Zakończył Luis, mocząc usta w bursztynowej cieczy.

- Ja chętnie wyrwałbym się na jakiś czas z miasta - odparł spokojnie Ottone, biorąc łyk koniaku. Skrzywił delikatnie usta skryte pod krawędzią naczynia. Preferował jednak wina i żadne upiorne wydarzenia gustu mu nie zmienią. - Mieszkam jednak w Marsylii od dłuższego czasu i nieźle znam miasto. Jeśli więc uznamy, że bardziej przydam się na miejscu, podporządkuje się. Ale inaczej niż dużą grupą do tego domu nie wrócę - zakończył. Musiał przyznać, że jak na ludzi, którym nieomal spotkali się z nieznanym stworem, jego towarzysze zachowuję niezwykły wręcz spokój.

- Dziękuję - bibliotekarz odebrał szklankę z rąk Luisa. - Ja jednak pozostanę w Marsylii. Zamierzam spędzić jeszcze kilka godzin w bibliotece i… - potarł brodę. - Chyba rozglądnę się za jakąś złotą rączką. Może uda nam się otworzyć te w r o t a.

- Dobry pomysł. Luis skinął głową Claude’owi. - Więc kiedy ruszamy? Pytanie skierował już do Bertranda. - Z samego rana? Bo na dzisiejszy pociąg już chyba nie damy rady zdążyć. Zapytał zerkając na zegarek.

Armiel 13-12-2015 11:31

Noc rozpostarła swoje czarne skrzydła nad Marsylią. Wraz z jej nadejściem zmieniła się pogoda. Powiał silniejszy wiatr. Morze wzburzyło się i teraz nad miastem, nie tylko w jego części przybrzeżnej rozbrzmiewał wyraźny szum fal. Rytmiczny, powtarzalny odgłos, niczym oddech mitycznej bestii skrytej pod falami. Tym wyraźniej słyszalny, im bardziej nocna pora wyciszała inne odgłosy towarzyszące życiu w wielkim mieście.

Spadkobiercy mieli do spędzenia kolejną noc. A niewielu miało ochotę robić do w domu zmarłego Castora. Śmierć kozy była wyraźnym sygnałem, że coś paskudnego i potencjalnie niebezpiecznego czaiło się pośród opuszczonych pokoi lub w innej części domostwa.

Sophie L’Anglais

Spohie nie miała zamiaru pozostawać na noc w domostwie. Nie tylko ze względu na to, co zabiło kozę, lecz także z powodu niemoralności sytuacji dzielenia dachu z kilkoma w gruncie rzeczy nieznanymi jej mężczyznami i w dodatku – jak mogła się zorientować – w większości kawalerami. Ostatnim, czego potrzebowała w życiu to skandalu obyczajowego z nią w roli głównej. Na pewno nie pomogłoby to w jej karierze zawodowej. I tak już miała dość dziwną opinię.

Podziękowała więc spadkobiercą i odprowadzona przez Bernarda i Luisa wróciła do pensjonatu wynajętego jej przez adwokata.

Tam spędziła spokojną noc, którą wypełnił zdrowy, przynoszący odpoczynek ciału i duszy sen. Przyjemny, głęboki sen, który chociaż przez chwilę odciągnął umysł od tajemnicy, jaką pozostawił po sobie Castor i zła, jakie jej towarzyszyło.


Bertrand Punier

Bertrand zbierał siły. Gromadził dowody w sprawie, jak zawsze. Był w swoim żywiole. To było śledztwo. A na śledztwie znał się chyba tak, jak nikt inny z gromadki spadkobierców Castora. Powoli kształtowała mu się w głowie pewna teoria, zawierająca w sobie szajkę przemytników dzieł sztuki na tyle drogocennych, że po śmierci jej przywódcy, doszło pomiędzy zamieszanymi w proceder ludźmi do krwawych porachunków.

Oczywiście to była jedna z teorii, tak najbardziej oparta na realnych przesłankach. Pozostałe były nieco zbyt szalone i składały się z takich elementów jak kulty śmierci, nawiedzeni okultyści i masońska loża.

Podroż do Carcassonne wydawała mu się dobrym rozwiązaniem. Chociaż przeszkadzało mu jedno. Tak na dobrą sprawę nie wiedzieli, czego szukają. Może faktycznie rzeźby, ale jeśli tak to co ona przedstawiała. A może innej rzeczy. Jakiegoś megalitycznego głazu? Potężnej, żelaznej urny?
Tajemniczej konstrukcji pochodzącej z kraju, którego już nie ma na żadnych mapach? To nadal mogło być cokolwiek, a ich założenia opierały się tylko na właśnie ich założeniach i przypuszczeniach. Zbyt mało, ale nie raz zawierzył swojej intuicji. Temu szóstemu zmysłowi, który prowadził go przez wcześniejsze sprawy.

Trudno. Rozejrzą się po Carcassonne we trojkę, bo okazało się że do Luisa i niego dołączy także Ottone. Calkiem dobrze. Lepiej by było ich więcej na nieznanym terenie. I, z doświadczenia Bertrand też to wiedział, lepiej było powiadomić policję, że wyjeżdżają z Marsylii. W końcu byli „na celowniku” śledczych w prawie brutalnego zabójstwa kobiety. Ich pośpieszny wyjazd rano mógł zostać wzięty za próbę ucieczki. Powinien zawiadomić policję niekoniecznie podając jej miasto docelowe.

Postanowił to zrobić jeszcze wieczorem i o dziwo natknął się na Mandela Gouleta. Szybko przedstawił sprawę z jaką przyszedł, a policjant uśmiechnął się tylko.

- Ależ monsieour – pokręcił głową z niedowierzaniem. – Owszem. Spadkobiercy są naturalnie włączeni w śledztwo, na razie jednak nie mają określonego charakteru. Poza tym są nowe poszlaki które…

Zawahał się. Potem podjął decyzję.

- To portret pamięciowy mężczyzny, który opuszczał kamienicę w dniu śmierci panny de Euge. Nie jest to żaden z lokatorów. Ale był kilkukrotnie widziany w okolicy. Może pan zna tego człowieka?

Pokazał Bertrandowi portret rysowany dość elegancką kreską.

- Niestety nie – powiedział zgodnie z prawdą Prunier.

- Proszę go zatrzymać. Gdyby pan zobaczył kogoś podobnego proszę dać niezwłocznie znać.

Po kilku kolejnych, już bardziej grzecznościowych wymianach zdań, Bertrand wrócił do swojego hotelu. Położył się spać dość szybko a na poranny pociąg wstał dość szybko.


Marc Vernier

Marc postanowił pozostać w domu przy Rue Plersance. Głównym powodem był głód. Głód wiedzy. Intuicja podpowiadała mu, że znajdzie coś w „Nienazwanych kultach”. Że zapisane drobnym pismem stronice księgi skrywają jakiś sekret. Sekret, który on – Marc – musiał poznać. Niezależnie ile by mu to miało zająć czasu.

Gdy reszta spadkobierców układała plany działania on nieco się wycofał, ciągle wracając myślami do pachnącej starym papierem książki. Gdy ludzie rozeszli się do swoich zajęć on z przyjemnością wrócił do pokoju, który służył mu za sypialnię, usiadł wygodnie i rozpoczął czytanie od miejsca w którym je przerwał. Notatnik i ołówek trzymał pod ręką. Lektura wymagała częstych zapisków i weryfikacji.

Po pół godzince trafił w Jońcu na coś, co spowodowało, że zjeżyły mu się włoski. Opis, dość zawiły i enigmatyczny, w jaki sposób można przyzwać i narzucić swą wolę „Istocie, która przylatuje z gwiazd”. To było coś. Coś, czego Marc szukał całe swoje życie. I chociaż nie wiązało się bezpośrednio z tym, co dotyczyło powierzonego im spadku, to jednak… absorbowało umysł Verniera jak nic do tej pory.

Nawet nie zauważył, jak późna noc przeszła w brzask, zaaferowany tajemnicą odkrytą w starym grimuarze.


Ottone Lemi

Ottone opuścił rezydencję w towarzystwie Bertranda i madame Sophie i nim zrobiło się ciemno odwiedził zaprzyjaźnionego szklarza Fillipe, który czasami dokonywał drobnych napraw w jego antykwariacie lub zajmował się oprawą niektórych ważnych dokumentów kolekcjonerskich w szkło. Fillipe zajął się wybitą szybą niezwłocznie, co u tego człowieka było wręcz normalną reakcję na problemy znajomych, których lubił.

Wymiana szyby zajęła kilka minut dla wprawionego szklarza i resztę wieczoru Ottone spędził z Fillipe przy winie w pobliskiej tawernie rozpamiętując dawne, lepsze czasy. Okazało się, że rodzina Fillipe przyjechała do Francji gdzieś z południa Włoch, kiedy szklarz był młodym chłopakiem. Dzięki winu i milej atmosferze tawerny obaj panowie popłynęli na fali wspomnień o Ojczyźnie. Dla Fillipe były to wspomnienia rozmyte, wykrzywione przez czas, dla Ottone boleśnie świeże.
Upojony winem Ottone położył się spać około północy i z trudem wstał na pociąg.


Luis Deullin

Luis zaryzykował polowanie. Pozostał w domostwie Castora na noc, podobnie zresztą jak Marc, który upodobał sobie tutejszą bibliotekę i zajmował się studiami nad znalezioną w niej księgą nie szczędząc ani oczu, ani godzin snu, ani zdrowia.

Luis czuwał zawieszony w dziwacznym półśnie wsłuchując się w odgłosy domostwa. Szczególną uwagę kierował na górne kondygnacje, gdzie doszło do kilku incydentów. Broń miał pod ręką, podobnie jak latarkę, na wypadek gdyby coś stało się ze światłem. Luis był pragmatykiem, jeśli chodziło o takie sprawy. Wielka Wojna nauczyła go przezorności.

Raz czy dwa z płytkiego półsnu wyrywał go dziwaczny dźwięk, ale za każdym razem, gdy skierował w podejrzane miejsce snop latarki okazywało się, że była to tylko konfabulacja jego coraz bardziej zmęczonego umysłu.

Gdzieś w godzinach późnonocnych, obudzony przez kolejny niepokojący dźwięk Luis uzmysłowił sobie jeden fakt. W domu nie było szczurów! Nie widział żadnego, odkąd tutaj zagościł. Ani nawet śladów ich bytności. Śladów w spiżarni, odchodów. Niczego. W takim portowym mieście jak Marsylia, szczególnie w opuszczonym przez kilka dni domu, powinien zauważyć ich przynajmniej kilka. To było niemniej dziwne, niż koza z rozszarpanym gardłem na strychu, czy dziwaczne uczucie bycia obserwowanym i tego, że ktoś lub coś przemyka za plecami człowieka kryjąc się w jakiś niepojęty sposób zawsze za polem widzenia człowieka.

Raz Luis ocknął się z przeświadczeniem, ze nie jest sam w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Że naprzeciwko niego stoi coś niedużego, coś, co wydaje z siebie dziwne poświstywania, ale kiedy puścił w tamtą stronę snop światła niczego nie zobaczył.

Dopiero nad ranem, kiedy wędrował przez pogrążone w ciszy i półmroku korytarze do kuchni, by zaparzyć sobie solidnej porcji kawy ujrzał coś na końcu korytarza.

Serce załomotało mu z mieszaniny emocji.

Tak! To nie była halucynacja!

Widział coś niedużego, wzrostu co najwyżej kilkuletniego dziecka. Coś wyjątkowo chudego, cienistego. Coś, czego ślepia zabłysły w mroku niczym piekielne latarenki. Nim Luis zdążył zareagować widziadło czmychnęło w cień znikając mu z oczu. Gdy przerażony, ale i jednocześnie podekscytowany podbiegł w tamto miejsce zobaczył jedynie wyłożoną wzorzystą tapetą ścianę. Niemożliwością przecież było, by jakiekolwiek stworzenie tak po prostu znikło!

Całkowicie już przebudzony Luis poszedł do kuchni, gdzie znalazł drugą kozę martwą. Tym razem jednak coś wypruło jej bebechy i zjadło część wywleczonych na kamienną podłogę wnętrzności. Widok śliskich, lepkich, okrwawionych ochłapów nie był czymś, co spodziewał się zastać Luis po wejściu do kuchni. O mało nie zwrócił zawartości żołądka, ale po pierwszym szoku, spowodowanym bardziej niespodziewanym znaleziskiem, niż jego „cielesnością”, opanował się. Podczas wojny widział rzeczy stokroć gorsze i obrzydliwe.

Niemniej martwa koza w kuchni była faktem, z którym należało coś zrobić.
Oczywistym było, że nie byli w rezydencji sami i ktokolwiek lub cokolwiek (bo Luis był gotów w tym momencie uwierzyć we wszystko) czaiło się w budynku, jak na razie nie zrobiło krzywdy ludziom unikając konfrontacji. Pytaniem było, czy ten stan rzeczy to naturalne zjawisko czy może kiedyś ulec zmianie?

Claude Levi – Strauss
Claude położył się spać dość wcześnie. Tej nocy spał dobrym snem, bez majaków i koszmarów. Taki odpoczynek był mu bardzo potrzebny, bo wstał rano wypoczęty i z trzeźwym umysłem.

Po śniadaniu udał się na poszukiwanie ślusarza, a jego znalezienie nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Umówił się z nim w południe pod domostwem Castora a sam poszedł do biblioteki miejskiej, gdzie spodziewał zastać się tych badaczy, którzy nadal szukali rozwiązań w zgromadzonych tam księgach. Nie pomylił się.

Na miejscu była już Spohie, która z poranną werwą przerzucała kolejne strony poświęcone Tybetowi ksiąg. Cleude miał własny plan badań więcej po wymianie kilku grzecznościowych uprzejmości ze współspadkobierczynią zajął się pracą pilnując jednak czasu na spotkanie ze ślusarzem.

Luis Deullin, Ottone Lemi, Bertrand Punier

Trzej panowie spotkali się na dworu, na kilkanaście minut przed siódmą. Uścisnęli sobie dłonie i zajęli miejsce w jednym z wagonów pociągu relacji Marsylia – Bordeaux przez Carcassonne i Tuluzę. Według map mieli do przebycia dystans ponad 300 km, co pociągowi, którym jechali miało zająć prawie pięć godzin.

Podróż jednak minęła im w spokojnym rytmie toczących się wagonów, turkocie kół i rutynowych kontroli biletów. Na miejsce dotarli popołudniem i z okien pociągu ukazał im się widok miasta wyjętego z innej epoki. Niemal jak z baśni lub legendarnego rycerskiego eposu. Carcassonne w swojej niezwykłej krasie.

Pociąg zatrzymywał się oczywiście pod miastem z dobre dwa kilometry od murów twierdzy i historycznej części miasta. Tutaj nie było średniowiecznego, surowego piękna twierdzy lecz zwykłe miasto z samochodami, ruchliwymi ulicami i tłumem ludzi zajmujących się swoimi sprawami.


Byli u celu podróży. Teraz wystarczyło jedynie zająć się przesyłką i ustaleniem kto ją odebrał. Odszukali biuro podawcze i trafili na pierwszy problem. Mężczyzna, który nim kierował, zbył ich kilkoma niezbyt przyjaznymi słowami, zasłaniając się poufnością tego typu informacji.

Wyglądał na nieprzekupnego służbistę.


Claude Levi – Strauss, Marc Vernier

Ślusarz zjawił się na miejscu o wyznaczonej porze i po zaprowadzeniu do wejścia do piwnicy długo przyglądał się drzwiom mamrocząc coś pod nosem.

- Merde – podrapał się po łysiejącej głowie zdejmując czapkę. – Wygląda na solidny zamek, ale dam radę. To trochę potrwa i będzie hałas.

Oczywiście zaakceptowali to. Wejście do podziemi było konieczne. Liczyli na to, że może dowiedzą się czegoś więcej na temat interesującej ich sprawy, kiedy zobaczą to, co jest na dole.

Donieśli fachowcowi lemoniadę i schłodzone wino z wodą, o które poprosił i ślusarz zajął się pracą.

Wiercił, uderzał młotkiem, korzystał z narzędzi wyglądających jak wytrychy. W końcu, po blisko godzinie takiej mordęgi, nielicho spocony pociągnął za klamkę.

Uśmiech zadowolenia pojawił się na jego twarzy. A potem znikł. Z ust Lwow strzeliła bowiem jakaś ciecz spływając na głowę i twarz ślusarza.

Przestrzeń wypełnił potworny wrzask bólu i odór krwi.

Ślusarz upadł na ziemię, otoczony kłębami żrącego dymu, wierzgający, wyjący, by w końcu znieruchomieć.

Ze zgrozą ujrzeli, że jego głowa, twarz i dłonie którymi zasłaniał te części ciała zmieniły się w spaloną aż do kości tkankę mięsa i skóry. To był kwas! Paskudna i żrąca substancja, która niesamowicie szybko przepaliła skórę nieszczęśnika pozbawiając w tak okrutny sposób życia.

Drzwi do piwnicy stanęły otworem, ale za jaką cenę?

Ślusarz był martwy, a przestrzeń przy wejściu do piwnicy okrył drapiący w gardło odór.

GreK 18-12-2015 22:04

Marc z zaciekawieniem spojrzał na zwłoki ślusarza i przeżegnał się po czym rzucił, ot tak informacyjnie, profesjonalnie i bez zbędnych emocji:

- On nie żyje. - Przyjrzał się lwom. - Wypadałoby zatkać jakoś te rury, żeby więcej kwasu nie wyleciało. Popilnuj denata. Zaraz wrócę.

- Ko jak kto - bibliotekarz przez cały czas tępo patrzył na zwłoki - ale t y powinieneś to przewidzieć Claude…

Marc poszedł do kuchni i przyniósł z niej trzy szmaty - jedną zatkał jeden, a drugą drugi otwór. Ponownie spojrzał na zwłoki.

- O ja pierdolę. Panie Levi-Strauss, proszę pamiętać, że najlepszą wersją do przedstawienia policji jest prawda. Szkoda, że Castor TEGO nie napisał w liście. Wynika mi z tego, że aż tak znowu nam wyjątkowo nie ufał. To mógł być któryś z nas. Ech.

Mówiąc to poskręcał trzecią szmatę i stojąc z boku tak, żeby kwas w niego nie strzelił zaczął opukiwać framugę z każdej strony, a następnie przyjrzał się zamkowi w drzwiach i dziurom we framudze, które wcześniej łączyły się z drzwiami.

- Nadal jest pan ciekaw co tam jest w środku, czy po prostu wezwiemy policję? - zapytał Marc po czym dodał z uśmiechem - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Claude w końcu wyrwał się z odrętwienia. Nie żeby śmierć obcego człowieka coś dla niego znaczyła, ale poczuł się winny tej niepotrzebnej ofierze.

- Panie Vernier, chyba niepotrzebnie się pan trudzi. Sądzę, że nasz drogi de Overneyes chciał się zabezpieczyć przed niepowołanymi intruzami. Gdybyśmy mieli klucze…

Nie dokończył idąc w kierunku otwartych teraz drzwi.

- Nie sądzę, żeby czyhało tutaj więcej pułapek.

Wszedł do środka, szukając w półmroku kontaktu. Poszukiwanie nie odniosło pozytywnego skutku, więc wrócił się i już uzbrojony w latarkę wszedł ponownie do piwnicy.

Za wejściem zaczynały się schody. Szerokie i długie prowadzące gdzieś w dół. Na pierwszy rzut oka ocenił, że schody są dużo starsze niż reszta budynku a szeroki korytarz zakończony półłukiem wyglądał na zbudowany w nieco innym stylu. Korytarz wyglądał tak, jakby wykuto go w litej skale gdzieś z początku naszej ery. W pierwszym, może drugim wieku po narodzinach Chrystusa.

Rzucając światło pod nogi, na szerokie stopnie z wyraźnymi, świeżymi śladami wskazującymi na to, że ktoś taszczył po nich całkiem niedawno ciężki, nieporęczny przedmiot, zszedł na dół, do dość dużej sali mającej najwyraźniej sakralne znaczenie. Jej ściany pokrywały zatarte już przez czas płaskorzeźby przedstawiające groteskowe, słoniopodobne stworzenia wokół których klęczały również mityczne postaci: satyry, cyklopy i tym podobne kreatury, jak również więcej o zupełnie nieznanej mu prominencji. Mimo, że freski były strasznie zniszczone i tak ich widok przyprawiał o gęsią skórkę. Od razu zauważył puste miejsce między posągami, które zwracały się właśnie w tą stronę w pozach poddańczości i uwielbienia.

Zlustrował raz jeszcze pomieszczenie, tym razem zwracając więcej uwagi nie na wystrój, lecz na ewentualne ukryte przejścia. Jeśli takowe były, czemu w ogóle by się nie zdziwił, to dobrze ukryte. Przy swoich oględzinach zauważył jednak coś jeszcze. Dwa przedmioty, leżące niedaleko siebie. Pierwszy, który odbiwszy światło latarki zwrócił jego uwagę, okazał się być zwykłym, miedzianym guzikiem. Drugi - kartką papieru. Podniósł oba. Schowawszy guzik w kieszeni fraka, wyszedł z piwnicy, by już w dziennym świetle obejrzeć uważniej papier.

Dokument był hiszpańską receptą wystawioną na nazwisko niejakiego Juana Hoserejro. La ciudade de La Jonquera - odczytał. Złożył starannie papier na pół i schował w wewnętrznej kieszeni.

- Panie Vernier. Nie pozostało nam n i c innego jak zadzwonić po policję.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:33.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172