lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Frères de Sang [Zew Cthulhu] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/15545-fra-res-de-sang-zew-cthulhu-18-a.html)

Zombianna 09-01-2016 22:33

post pisany we współpracy z Grekiem i Anonimem
 
Marsylia; przed siedzibą de Overneyes.

- Dobrze, że pana widzę, panie Vernier - Claude podszedł do mężczyzny stojącego przed posiadłością de Overneyes’a. - Znalazłem i n t r y g u j ą c e informacje na temat tego... c z e g o ś… ale… Może porozmawiamy w środku? Pani pozwoli, pani d’Anglaise.
Bibliotekarz najwyraźniej był w dobrym humorze. Puszczając kobietę przodem skierował swe kroki wprost na schody prowadzące do budynku.

Marc Vernier zastąpił drogę pozostałym do drzwi.
- Witam. Zamknąłem już dom. Podłogę wysypałem mąką, żeby sprawdzić, czy istota, która gnieździ się tam w nocy przechadza się po parterze. Zainteresowało mnie to, że zamordowała kozę na strychu i kozę w kuchni, ale nie kozę w ogrodzie, ciekaw jestem gdzie jeszcze przechadza się. Dlatego nie będziemy wchodzić do środka, aż do rana. Możemy porozmawiać tutaj przed domem albo na tyłach, w ogrodzie. Tam jest wciąż żywa koza. Poza tym tutaj na zewnątrz to jest takie samo miejsce jak i wewnątrz - nikt nas nie podsłuchuje, więc chętnie wysłucham państwa rewelacji. Oczywiście możemy i się oddalić od tego domostwa. - Marc Vernier zakończył swoje wyjaśnienia uśmiechem.

- Eh… - Marc najwidoczniej zaskoczył Clauda. Bibliotekarz wsparł się na lasce, spojrzał w stronę domostwa. - W sumie… Świetny pomysł. - Odwzajemnił uśmiech. - Genialny w swej prostocie. Tylko… t a k… - Zadumał się nad czymś. - Chyba nie zniszczę wiele z pańskiej pracy jeśli wejdę na chwilę do obserwatorium astronomicznego. W świetle mojego odkrycia bardzo zależy mi na zabraniu szkiców, które tam widziałem. Chciałem je przestudiować wieczorem, być może pozwolą nam na dalszy progres w sprawie Nienazwanego. Chyba odróżnimy ślady tego c z e g o ś od moich? - cmoknął. - No w ostateczności mogę je z powrotem zasypać mąką wychodząc. Jak pan uważa?

- Uważam, że to zły pomysł. Nie moglibyśmy poczekać do jutra z zabieraniem notatek? To tylko eksperyment na noc, jutro rano pan weźmie te notatki i nie będzie przecież problemu. - odpowiedział Marc. Mieli do czynienia z istotą dysponującą przynajmniej zwierzęcym sprytem i wolał, żeby jej nikt nie pokazywał jak zacierać swoje ślady. Przy okazji też Vernier nie chciał, aby istota wycwaniła się i chodziła po pozostawionych ludzkich śladach. Nie chciał jednak tego tłumaczyć na wypadek, gdyby istota słyszała o czym mówią.

- Będziemy potrzebować więcej kóz. - w głosie Sophie dało się wyczuć niechęć. Znęcanie się nad zwierzętami nigdy nie leżało w sferze tolerowanych przez nią społecznych zachowań, lecz mimo to czworonogi wciąż stanowiły lepszą opcję niż wabiki z ludzi. - Jeśli to…”coś” żywi się ich mięsem, moglibyśmy pokusić się o próbę złapania. Zastawić pułapkę i naocznie przekonać się z czym mamy do czynienia. Ciągle żywię nadzieję, że to tylko dowcip i ktoś próbuje nas nastraszyć. Znając rozmiar stóp, poznamy potencjalny wzrost… obiektu. Wtedy łatwiej przyjdzie planowanie czegokolwiek dalej. Pójdę z panem, panie Claude. - uśmiechnęła się nieznacznie i wzruszyła ramionami - Skoro dom nie jest w pełni bezpiecznym miejscem nikt nie powinien wchodzić tam samotnie.

- To może i ja z wami pójdę? - zapytał Marc, aby szybko dodać - I połowa cholernej Marsylii. Spędziłem tam cały dzień (już kolejny) i jakoś nic mi się nie stało, więc nie trzeba obstawy, żeby tam wchodzić. Pomysł z kozami nie należy do najlepszych, bo po pozostawionym mięsie pozostałych widać, że nie są zainteresowani mięsem kozim. Moglibyście mi państwo wytłumaczyć co takiego odkryliście? W zakresie notatek to jutro po nie wrócimy z samego rana.

- Może pan Vernier ma rację - powiedział Claude z ociąganiem, nie do końca przekonany. - Notatki poczekają do jutra. J e d e n dzień nie zrobi różnicy. Chyba… Porozmawiajmy gdzieś ale… - spojrzał na dom - może nie tutaj. Jakoś tak… Co proponujecie?

- Może i ma rację. - kobieta przytaknęła i zaraz podjęła temat nie siląc się na maskowanie rozdrażnienia. Rozsądek, tudzież działanie zapobiegawcze miało jak najwięcej sensu… nie zawsze jednak się sprawdzało. Uśmiechnęła się sarkastycznie, przenosząc uwagę na adwokata - Moglibyśmy dopytać się panny Eugene, gdyby stan jej zdrowia nie wykluczał jakiegokolwiek wywiadu. Równie rozmowny będzie ten biedak którego stąd wyniesiono. - odwróciła głowę i zawiesiwszy wzrok na ciemnych oknach rezydencji, prychnęła cicho pod nosem coś, co brzmiało jak przekleństwo.
- W tej partii nie jesteśmy jedynymi graczami, warto o tym pamiętać. Jeśli wrócimy tu jutro i okaże się, że notatki podzieliły los posągu z piwnicy… co wtedy? - spytała nie patrząc na towarzyszących jej mężczyzn - Powie pan, panie Verier: “cóż, bardzo mi, proszę państwa, przykro, ale garść mąki była o wiele istotniejsza”? Bądźmy poważni. To tylko mąka, nie trutka do pozbywania się insektów - da się ją ponownie rozsypać. Mogę to nawet zrobić sama, skoro aż taki z tym problem. - wzruszyła ramionami i pokręciła głową do własnych spostrzeżeń. - A porozmawiać zawsze możemy w kawiarni? Zajmując miejsce przy oknie, z dala od innych gości zniwelujemy ryzyko podsłuchania przez osoby trzecie. Poza tym nie wiem jak wy panowie, ale ja napiłabym się dobrej kawy… po tym jak już zabezpieczymy notatki.

- Nie powiedziałbym, że byłoby mi przykro, bo nie byłoby. - odpowiedział Vernier kobiecie, której wydawało się, że cokolwiek wie o sprawie. - Byłoby to natomiast nadwyraz ciekawe, gdyby nocni rabusie natknęli się na potwora czającego się w nocy w tamtych korytarzach. Sądząc po ich wcześniejszych działaniach zasłużyliby sobie na to.

Claude nie mógł opanować uśmiechu, który przemknął przez jego twarz.
- Zatem przegłosowane. Najpierw zabierzemy notatki, później kawiarnia - uśmiechnął się tym razem już bezpośrednio do pani d’Anglaise. - Kawa brzmi wspaniale.
- Myślę, że poradzę sobie sam - zwrócił się teraz do Marc’a - żeby zupełnie nie zniszczyć pana pracy. Gdybym potrzebował pomocy… heh… zawołam.

Marc Vernier nie miał zamiaru walczyć z tą dwójką, ale i nie biegłby na pomoc, gdyby takowa była teraz potrzebna. Nie miał żadnego uzbrojenia, żeby walczyć z bestią - no, przynajmniej z wyjątkiem najwyraźniej istniejącej blokady wplecionej w strukturę budowli. To była raczej tarcza, a nie broń. Nic nie mówiąc przestał zasłaniać drzwi.

Claude wszedł do budynku. Kichnął. Cała podłoga była równo zaścielona mąką. Idąc wzbijał w powietrze, zostawiając ciemne ślady.

Korzystając a okazji, L’Anglais przysiadła na murku aby dać odpocząć mięśniom. Starzała się - z każdym mijajacym dniem dochodziło to do niej coraz dobitniej. Swoje trzy grosze dokładał stres i niewyspanie, przez które mięśnie lewej twarzy powoli przestawy jej słuchać: kącik ust wykrzywiał się niekontrolowanie, powieki drgały od czasu do czasu. Lata szczytowej formy odeszły bezpowrotnie, pozostawiając raptem mdłe wspomnienie dawnej sprawności i gorycz na myśl o teraźniejszej kondycji. Mimo to kobieta uśmiechała się, odprowadzając wzrokiem monsieur Claude’a aż ten nie zniknął w półmroku, za załomem korytarza felernej rezydencji. W międzyczasie układała plan na wieczór, wciąż przecież pozostawało sporo spraw do załatwienia. Marsylska biblioteka nie oferawała wielu informacji o tajemniczym łowcy komet, trzeba było spróbować innej drogi. Dobrym źródłem informacji wydawał się jej Uniwersytet Paryski, z pewnością zaś posiadał bogatszy ksiegozbiór. Odnotowała w pamięci, aby jeszcze dziś zadzwonić do któregoś z kolegów po fachu i poprosić o pomoc w poszukiwaniach. Drugim zagadnieniem do rozłożenia na czynniki pierwsze była wspomniana przez Castora w pożegnalnym liście data. Nazwa Kullat ciągle tłukła się sophie po głowie. Układ planet i gwiazd, cieawy wedle słów nieżyjącego starca. Ciekawy… układ… tego jednego, konkretnego dnia.
Wzdrygnęła się wyraźnie. Bez większego problemu powinna ustalić położenie gwiazd oraz planet i wyliczyć ich dokłądne współrzędne ekliptyczne w układzie heliocentrycznym z okazji wspomnianej daty - potrzebowała do tego mapy nieba i paru książek z tabelami porównwczymi. Początkowo wystarczą głowne ciała niebieskie… może i bezcelowe, lecz jeśli cokolwiek z tego okaże się potrzebne w przyszłości - będzie czekać gotowe. Znów czekał ją uroczy wieczór w bibliotece.

Warto było też zakręcić się wokół wierzeń i kultury dawnych mieszkańców Tybetu, skoro obiekt ich kultu spoczywał w ich piwnicy. Na szczęście znała pewną katedrę uniwersytecką, specjalizującą się w podobnych przypadkach. Do listy rzeczy jakie chciała załatwić telefonicznie, dołączyła kolejna. Nie dyskredytowała miejscowych zbiorów literackich - bardziej jednak ufała paryskiej bibliotece. Naraz sapnęła i wyprostowała plecy. Claude pokazał jej hiszpańską receptę, wtedy nie zwróciła na nią zbytniej uwagi. Musiała go poprosić o ponowne okazanie. A nuż uda się rozszyfrować łacińskie nazwy leków, co szkodziło spróbować? Wszystko jednak w swoim czasie.
Po kolei i bez pośpiechu.
Pośpiech jeszcze nikomu nie pomógł, za to ofiar jego i jego siostry-bliźniaczki Nieuwagi nie brakowało.

Anonim 09-01-2016 22:47

Kawiarnia Grand Café

Malownicze uliczki Marsylii pełne były uroczych knajpek, restauracyjek, bistro nęcących przechodniów wystawionymi na zewnątrz stolikami i apetycznymi zapachami. Jedną z nich była nieduża Le Grand Café wciśnięta w jedną z mniej uczęszczanych ulic miasta. Zachęcała aromatycznym zapachem palonej kawy i obłędnym aromatem pieczonego jabłecznika. W zacienionej części ogródka siedzieli goście delektując się specjałami, które oferowała.

Sophie, Marc i Claude wybrali stolik w środku, prawie pustego lokalu, tuż przy oknie, który zapewniał im odrobinę intymności.

Claude odsunął krzesło.
- Madame - uśmiechnął się ciepło.

L’Anglais odzwajemniła grymas i z ulgą przysiadła na wygodnym meblu. Piesze wycieczki, nawet te niezbyt długie, powodowały u niej dyskomfort do którego przyznać się głośno nie zamierzała.

-Dziękuję, monsieur - kiwnęła lekko głową wyraźnie zadowolona z nowej pozycji - Myślę, że możemy w końcu podzielić się pańskim odkryciem. Czas już najwyższy, nieprawdaż?

Po złożeniu zamówień Claude opowiedział im szczegółowo jaki opis Nienazwanego znalazł w bibliotece. Spojrzał wyczekująco na towarzystwo.

Marc Vernier wyglądał bardziej na znudzonego:

- To wszystko? Pewnie złodzieje zirytują się, gdy zorientują się, że nie ma już w nim Nienazwanego. Cóż, nie wszystko musi się udawać. - mężczyzna popił trochę herbaty - Nienazwany, ktoś musiał wysilić się nad taką oryginalnym sposobem nazwania demona. Zajmijmy się natomiast czymś bardziej przyziemnym: budynek jest teraz słabą wersją skradzionego kamienia. Trzeba zorientować się o tej dacie. Przejrzałem notatki Castora z astronomikum i nie odkryłem w nich żadnego bezpośredniego nawiązania do wskazanej przez niego daty. Można jednak domyślić się co się stanie - wnioskując z waszych rewelacji.

Claude był najwidoczniej rozczarowany przyjęciem tej wiadomości przez Verniera. Była to pierwsza taka wskazówka, która opisywała to, co mogło grasować w domu de Overneyes’a. Oparł się wygodniej w fotelu i sięgnął po fajkę. Przy tytoniu lepiej mu się myślało.

- Odnoszę wrażenie - rzekł powoli, zajęty rozkładaniem podręcznego zestawu fajczarskiego - ale być może jest to tylko w r a ż e n i e, że pan nas nie potrzebuje panie Vernier. - Spojrzał na niego spod oka. - Pan już wiedział… Pan już był… Pan już przeglądał… Pan zabezpieczył wszystko… Pan sam rozwiąże tajemnicę…

Otworzył pudełeczko z tytoniem i zaczął powoli zapełniać główkę fajki.

- I dziwnie wzbraniał się pan przed tym, abyśmy ponownie weszli do domu, wynajdując powód równie irracjonalny co śmieszny. - L’Anglais mruknęła cicho unosząc do ust filiżankę wciąż parujacej kawy. Z rzucaniem bardziej bezpośrednich oskarżeń wstrzymała się, jeszcze nie było ku temu odpowiednio niepodważalnych dowodów. - Prosze nas oświecić w takim razie. Czy jest coś czego pan nie wie?


Vernier spojrzał na swoich rozmówców czujnym wzrokiem:

- Ale czego właściwie pani ode mnie chce? Skoro pani uważa to za śmieszne to niech sobie pani tak uważa. Ta cała bieganina po mieście dała wam tyle, że według jakichś wyznawców demonów istnieje duszek tak straszny, że nawet bali się go nazwać. I że ten duszek był zaklęty w kamień. Ja rozumiem, że możecie traktować to jako sukces, ale prawdziwym sukcesem byłoby dowiedzenie się czegoś o czym żadne z nas nie ma pojęcia: co oznacza data wyznaczona przez Castora. I myślę, że każdy z nas może domyślić się, że chodzi o coś z gwiazdami. Alternatywą są rytuały psychopatów, którzy dokonali brutalnego zabójstwa na de Euge. Oczywiście mógłbym wam to wszystko wcześniej powiedzieć, ale skoro dla was śmiesznym i irracjonalnym jest niewchodzenie do domu Castora, gdy o to proszę to o czym ja niby mam wam mówić? Podnieciliście się opisem “Nienazwanego” i tybetańskich psychopatów, a nie wiemy czym była krypta będąca do niedawna piwnicą Castora. Co więcej: najwyraźniej nie wiecie czym jest dom Castora, dlatego tak wesoło i ochoczo “demokratycznie” próbowaliście zniszczyć moją pracę z mąką. I mam nadzieję, że się wam to nie udało, ale o tym przekonamy się jutro. - ostatnie słowa były wypowiedziane na tyle głośno, że okoliczne osoby zaczęły patrzeć się na Verniera jako kogoś powodującego skandal. Upił trochę herbaty i kontynuował spokojniej - Nie zdajecie sobie nawet sprawy z tego w jak wielkim niebezpieczeństwie znajdujemy się zajmując się tą sprawą i dlatego rzucacie sugestie, że nie jesteście mi potrzebni: oczywiście, że jesteście, bo jak już zginę to ktoś będzie musiał kontynuować starania o odzyskanie kamienia i spętanie tego waszego “Nienazwanego” w nim. Poza tym w sprawie jest na tyle dużo wątków, że potrzeba do tego wielu osób - mam jednak do was żal, że z taką łatwością próbowaliście zniszczyć moją dzisiejszą pracę. Ja rozumiem, że to tylko mąka, ale tak samo dla niektórych to było “tylko” życie de Euge i “tylko” życie dziś zmarłego ślusarza. Poza tym zachowujecie się tak jakbyście “zapomnieli” ślady pozostawione przy kozie - oto wasz “Nienazwany”. Demon co najmniej częściowo materialny. Demon, o którym wiemy tyle, że jacyś psychopaci zwący siebie Hadi-chocho czcili go w Tybecie. Jak jeszcze tego nie zauważyliście Hadi-chocho nie jest nazwą tybetańską. Hadi to po arabsku boski przewodnik, a chocho to słowo występujące w różnych językach, a pewnie nie chodzi o chwiejącego się. Ale to tak na marginesie. Sprawa musi zostać wspólnie dociągnięta do finału jakim jest data wyznaczona przez Castora i w tym czasie kamień musi znaleźć się w piwnicy, a w kamieniu demon. Na razie jesteśmy daleko od obu tych celów, a ja staram się dowiedzieć jak zakląć demona w kamieniu - do tego jednak potrzebuję kilku eksperymentów naukowych, a w tym to z mąką. Jutro dodatkowo zatrudnię geodetę i zmierzymy dom. Prosiłbym, żebyście w dalszym względzie nie przeszkadzali w tym. Postaram się wszystko co wiem spisać w notatniku, więc jak już zginę to żebyście wiedzieli co dalej robić. Oczywiście również możecie kompletnie zignorować moje zdanie i nawet jak już odnajdziecie kamień to powodzenia w walce z demonem, który już wtedy będzie najprawdopodobniej bardzo potężny.

Fajczarz ubił tytoń, przyłożył ustnik do ust a do główki zapaloną zapałkę i zaciągnął się, wypuszczając pod sufit aromatyczny dym. Przyglądał się teraz uważnie Vernierowi.

- W dalszym ciągu uważam, że pan nas nie potrzebuje. “Jesteście mi potrzebni, bo jak już zginę to ktoś będzie musiał kontynuować” - prychnął. - I j e s z c z e jedno panie Vernier... - wycelował ustnik w stronę Marca. - Czy może nam pan wytłumaczyć do czego mają służyć kanistry napełnione naftą, które porozkładał pan w domu zmarłego?


- Oczywiście to też możecie wyśmiać, ale ślad w krwi dowiódł, że demon jest przynajmniej częściowo materialny. Podstawowym żywiołem, który wchłania materię jest ogień. W przypadku, gdy wszystko inne nie uda się - gdy nie zdobędziemy kamienia albo/i nie będziemy potrafili na powrót zakląć demona w kamieniuj to jedyne co pozostanie to próba spalenia go razem z budynkiem. To jest jednak ostateczność, bo obawiam się dwóch rzeczy: po pierwsze, budynek najprawdopodobniej jest zaklęty w ten sposób, że do wyznaczonej daty nie wypuści na świat demona. Po drugie ja nie jestem przekonany, że ogień będzie wstanie zniszczyć demona i jest tylko strzał w ciemno. Z tego powodu w dniu terminu, gdy kompletnie nic się nie uda to proponowałbym spróbować jednak tym ogniem dopóki demon będzie jeszcze w budynku. - Marc Vernier właściwie to już poddał się z tym tłumaczeniem, wiedział, że pewnie i tak mu nie wierzą, a może nawet zgłoszą go na policję. Był przygotowany na taką okazję: całkiem niezła wersja wydarzeń do przedstawienia organom państwowym z pewnością pozbawiona wszelkich wątków nadprzyrodzonych. - Ach, i jeszcze jedno. Ci którzy ukradli kamień i zamordowali pannę de Euge - pewnie niedługo zorientują się, że kamień jest pustym pojemnikiem. - zakończył Vernier i dopił herbatę. A po chwili zastanowienia dodał: - Robi się już późno. Skoro wzięliście notatki astrologiczno astronomiczne to mam nadzieję, że uda wam się ustalić o co chodzi z tą datą albo ewentualnie odnajdziecie inne rewelacje. Zapraszam również rano do domu Castora, żebyśmy wspólnie zobaczyli czy powstały jakiekolwiek nowe ślady na mące. Może nie będzie żadnych. I też sprawdzić jak miewa się koza w ogrodzie, taki wskaźnik, czy demon może opuszczać mury domostwa, czy też nie. Później ja zamierzam wynająć geodetę i zmierzyć domostwo. W czymś wam pomóc? - zakończył Vernier spodziewając się odpowiedzi negatywnej. - Ja prosiłbym tylko, żeby w dalszym względzie nie niszczyć moich starań.


- Tak P a n i e V e r n i e r - Claude cedził już słowa przez zaciśnięte zęby. - Może pan pomóc. Dochodzę do wniosku, że działając bez uzgodnienia z pozostałymi spadkobiercami, działa pan na ich szkodę. - Odłożył fajkę na stół i wyciągnął otwartą dłoń w jego kierunku. - Niech pan odda klucze do domu Vernier. Do domu, który został zapisany m i w spadku. W przeciwnym razie, lub gdy pojawi się pan w jego pobliżu zgłoszę na policję próbę podpalenia.

Vernier tylko spojrzal z uśmiechem na Levi-Straussa:
- Chyba powinien pan sobie dokładniej przeczytać testament kogo jest ten dom aktualnie. I wtedy pewnie pan się zorientuje, że zgodnie z prawem mogę sobie w nim składować co mi się podoba.

Od samego początku sprawa ze spadkiem po Castorze przysparzała Sophie więcej zgryzot, niż radości. Zaczęło się od morderstwa, potem robiło się coraz dziwniej.

- Również odnoszę takie wrażenie. - westchnęła, wodząc wzrokiem od jednego rozmówcy do drugiego - Plącze się pan, panie Vernier. Wpierw wyśmiewa duszka zakletego w kamieniu, później mówi o jego pętaniu. Pętaniu demona... I kto tu jest irracjonalny? Lecz nawet nie chodzi o to, w końcu człowiek nie wie wszystkiego. Niech pan spojrzy z boku na własne postępowanie. Działa pan sam, bez porozumienia z resztą. Podejmuje decyzje bez wcześniejszego ich ustalenia z kimkolwiek. Może cieżko to panu pojąć, lecz przez wolę Castora jesteśmy ze sobą połączeni, więc każde z nas jest w niebezpieczeństwie, wedla pana słów i tego, czego świadkami się staliśmy na przestrzeni ostatnich kilku dni. Tworząc problemy z przepływem informacji, stawiamy sie na przegranej pozycji. Współpraca, panie Vernier… na litość boską! - prychnęła odstawiając filiżankę na stół - Na co pan liczy? Na profity które uda się zgarnąć przed resztą niewygodnych spadkobierców? Kręci pan, wymyśla i jeszcze śmie nas pouczać byśmy nie wchodzili panu w drogę. Farsa. - pokręciła głową i ponownie sięgnęłą po kawę drążcą ze złości dłonią.


- Ja z wami współpracuję. To wy nie chcecie ze mną współpracować niszcząc moją pracę w budynku. A te oskarżenia o jakieś sprawy majątkowe to już szczyt chamstwa. Wedle prawa aktualnie jestem pełnoprawnym współwłaścicielem tego budynku i jest to mój klucz. Jak wam się nie podoba nafta to wynieście ją. Ba - nawet tej nocy idźcie tam i nocujcie, czego się boicie? Duszków zaklętych w kamieniach? Rzeźby tam nie ma. Została skradziona to jak to mówiłem zanim przez wasze idiotyczne posunięcia zginął ślusarz. Ile osób więcej ma zginąć zanim zorientujecie się, że postępujecie głupio? - Marc wstał - Niestety to państwo jest kompletnie irracjonalne, a do tego wyjątkowo nieuprzejme i nie zamierzam kontynuować tej rozmowy. Jak już mówiłem: rankiem pójdę sprawdzić stan mąki i kozy w ogrodzie, a następnie udam się po geodetę zmierzyć w należyty sposób budynek. Ja rozumiem, że macie gdzieś przekonania Castora de Overneyesa, ale wasze postępowanie zabija ludzi. To był mój przyjaciel i wiedział co robi akurat mi przekazując list z informacjami, w które wy byście nie uwierzyli. Widzieliście ślad we krwi, ale najwyraźniej wasze umysły są zbytnio zamknięte. Dziwię się, że Castor was zaangażował w to wszystko. Jak reszta wróci z Carcasonne to pochwalcie się im śmiercią ślusarza. Piękne osiągnięcie. Mam nadzieję, że przez was ja nie zginę, ale przynajmniej, w przeciwieństwie do ślusarza, nie zaskoczy mnie to kompletnie. Zegnam. - Marc wyszedł z kawiarni nie czekając na dalsze słowa tych ludzi. Miał ich dość na tamten dzień. Był wyjątkowo zdziwiony, że pomimo tego, że widzieli ślad we krwi dla nich rewelacją były wzmianki o tym, że mają do czynienia z demonem. A z czym innym? Zastanowił się jednak nad nazwą Hadi Chocho. Słowo hadi było słowem typowo arabskim, a więc powstało na długo po świątyni, nad którą Castor miał domostwo. Poza tym połączenia między Tybetem, a rzymską Massalią były mgliste i co najwyżej dotyczyły kontaktów pomiędzy Seleucydami, a Indiami i bezimiennych Greków, którzy pozostali na tamtych terenach pod rządami hinduskimi. Z drugiej strony przecież nie było wykluczone, że Castor na miejscu innej rzeźby (być może zniszczonej) zdecydował się postawić kamień z Tybetu albo… albo Castor zbudował piwnicę w takim stylu i wcale nie liczyła dwóch tysięcy lat. Dodatkowo Marc Vernier był zły na siebie, że po raz kolejny zaufał Leviemu-Straussowi i po raz kolejny jego zaufanie zostało zawiedzione. Najwyraźniej Levi-Strauss był albo wyjątkowo zły albo wyjątkowo głupi i jedynie należało mieć nadzieję, że jego postępowanie nie doprowadzi do śmierci kolejnych osób. Tak czy inaczej była to osoba niebezpieczna. Prawdopodobnie plan ze spaleniem budynku właśnie został przekreślony, a i być może zostanie w to ponownie zaangażowana policja. Oczywiście Vernier już w momencie wyjawiania tego tamtej dwójce miał przygotowaną odpowiednią wersję dla organów ścigania. Idąc ulicą zastanawiał się nad tym wszystkim. Z jednym zgadzał się z Sophie - nie miał pojęcia czemu Castor takich ignorantów zaangażował w ważkie sprawy o naturze okultystycznej, a w które byli zaangażowani niebezpieczni ludzie rodem z zorganizowanej, okultystycznej przestępczości. Musieli oni posiadać jakieś nadzwyczajne umiejętności przydatne w misji - przynajmniej misji pilnowania rzeźby, która zanim jeszcze na dobre zaczęła się to już się skończyła. Marc Vernier przede wszystkim bardzo żałował, że nie pojechał z bardziej przyjaznymi osobami do Carcasonne. Ech, nawet nie bardziej przyjaznymi, ale przynajmniej z bardziej otwartymi umysłami. Z takimi myślami Marc dotarł do swojego hotelu. Będąc w pokoju przyjrzał się kluczowi do domu Castora i zastanowił się o czym w ogóle myślał zmarły angażując się w całą aferę z rzeźbą. Z jakiego powodu w ogóle przywiózł ją do Francji, a nie pozostawił tam gdzie była? Gdyby nie okoliczność z mąką to właściwie klucz ten nie był mu już do niczego potrzebny - no, może jeszcze do sprawdzenia, czy nie ma w budynku ukrytych pomieszczeń. Prawda była taka, że im bardziej sobie uświadamiał czym jest demon gardzący kozim mięsem tym bardziej obawiał się finału tych wszystkich zdarzeń. Daty wskazanej przez Castora. Czy miała jakikolwiek związek z gwiazdami? Czy to one były najlepszym horoskopem dla demona i dawały mu najwięcej siły wystarczającej, żeby przełamać barierę domostwa? Zasypiając myślał nad całą wiedzą okultystyczną jaką do tej pory poznał, a która w znacznej mierze bazowała na hellenistycznych osiągnięciach w tym zakresie. Jeżeli te bajki były prawdą - a przynajmniej w zakresie tego demona były - to pozwalało to przeprowadzić dalsze eksperymenty. Chociażby spróbować wyrysować znaki do pętania demonów na podłogach. Oczywiście tacy ludzie jak Claude, czy Sophie ostro protestowaliby przeciwko takim eksperymentom, więc wydawało się, że nie dało się już ich przeprowadzić. Żałował, że nie pojechał do Carcasonne. Żalował, że w ogóle rozmawiał z tą dwójką, bo rozmowy z nimi nie miały żadnego sensu.

GreK 10-01-2016 00:08

l'Hôpital Saint Joseph na Boulevard de Lovain


Claude wrócił do sanatorium zamyślony. Całą drogę przebył na piechotę rozmyślając nad wydarzeniami dzisiejszego dnia. Pogoda była piękna wieczorem a noga mu dzisiaj nie dokuczała, więc mimo że spacer był długi, sprawił mu przyjemność.

Odłożył szkice na biurko z zamiarem późniejszego, dokładnego ich przejrzenia i ciągle w zadumie czyszcząc a później nabijając na nowo fajkę rozpamiętywał dzień.

Musiał siąść nad pamiętnikiem. Przelać myśli i oczyścić umysł. Wiedział, że bez tego nie zaśnie.

Cytat:


18 lipca 1931r.
Marsylia
Claude, ty głupcze! Po tylu latach spędzonych w egipskich grobowcach, po poszukiwaniach starożytnych artefaktów w przez Boga zapomnianych świątyniach zapomniałeś o co najmniej dwóch podstawowych zasadach: są poszukiwacze skarbów, którzy ze sobie znanych powodów chcą je zagarnąć, są również posiadacze, którzy chcą je za wszelką cenę chronić przed niepowołanymi osobami. Te prawidła poznałeś już dawno. Było to bolesne doznanie. Czy to dłuższy pobyt w cywilizacji stępił twe zmysły?

Dość, że zginął przez ciebie niewinny człowiek. Przez skromne wsparcie finansowe wdowie i sierotom stłumiłeś poczucie winy. Jesteś rozgrzeszony.

Zakłamany szalbierz!

Świat oszalał...

Castorze de Overneyes alias Bernandzie Funguines - demon? DEMON?! Demon...
Smakuję te słowo raz po raz przyzwyczajając się do jego brzmienia, barwy i wyrazu. Lecz samo słowo jest puste bez jego znaczenia, więc chcę zwizualizować Nienazwanego na podstawie tych kilku poszlak, krwawych śladów odciśniętych na drewnianych stopniach prowadzących na strych, lecz obraz ucieka, wymyka się wyobraźni. Bo jak można nazwać i nakreślić istotę nie z tego świata?

O Boże!

Dopada mnie już to samo obłąkanie, które ogarnęło Verniera! Ten wszystkowiedzący, zapatrzony w siebie egotyk zamierza puścić dom z dymem ubzdurawszy sobie, że sam jeden ma prawo o tym decydować.

Poza tym (...)
Skończywszy pisać odłożył pióro i mimo późnej pory wykonał jeszcze dwa telefony.

Po zakończonych rozmowach był już pewien swoich dalszych kroków. Sięgnął po papier listowy.

Armiel 10-01-2016 20:38

CARCASSONNE

Hotel „Le Grande” znajdował się tuż obok restauracji, w której pracował Gonzaga. W zasadzie restauracja była częścią hotelu.

Jak się okazało sam „Le Grande” nie przystawał do nazwy, ponieważ dysponował tylko dwunastoma pokojami. Szczęście jednak im sprzyjało i udało im się dostać „apartament rycerski”. Najdroższy i jedyny wolny w całym hotelu. Ze względu jednak na prowadzone „śledztwo” nie liczyli się z kosztami i zapłacili.

-Niestety, jutro do wieczora będą musieli panowie zwolnić pokój. Mamy rezerwację – poinformował ich recepcjonista.

Nie protestowali. Do jutra, jak sądzili, wiele mogło się wydarzyć.
Pokój był naprawdę elegancki, utrzymany w stylu odpowiadającym chyba każdemu z zamiłowaniem do historii.

Oczywiście trzeba było podzielić małżeńskie łóżko i dostawkę na trzech dorosłych mężczyzn. Innej możliwości przenocowania w hotelu nie mieli. Nie o tej porze roku, gdy ruch był największy.

Popołudnie spędzili jako wartościowi goście hotelu, niemal VIP-y. Wino, sery, kolacja – w ilościach wystarczających nie tylko na ich trójkę, ale i na większą ilość ludzi. Przy tym musieli przyznać, że kuchnia jest oszałamiająca. Nawet osoby o wyrobionych gustach i stołujące się w najlepszych restauracjach musiały poczuć zachwyt smakując te wykwintne, chociaż nietanie dania. Plotki i opinie, nawet konkurencji, na temat jej walorów okazały się być nawet nieco zaniżone w stosunku do rzeczywistości. Kuchnia serwowana w „Le Grande” była warta koronowanych głów, nie oczywiście nie zajęła się nimi Wielka Rewolucja Francuska.

Dyskretnie i mniej dyskretnie rozejrzeli się po hotelu i restauracji – przywilej gości – lecz niczego podejrzanego nie zauważyli. Ani bluźnierczych posagów, ani zwykłych posągów. Ani tajemniczych drzwi ukrytych gdzieś, nie wiadomo gdzie.

Nawet zdolności i doświadczenie Bertranda czy talenty Luisa w tym zakresie nie pomogły ustalić nic budzącego niepokój czy cień podejrzeń. Personel nic nie wie, bez udawania, a transporty przychodziły średnio dwa lub trzy w tygodniu, więc nikt specjalnie niczego nie wiedział. Jedynym śladem, jaki udało się im złapać była opowieść jednego garsona, który wspomniał że monsieur Gonzaga faktycznie miał jakiś przesyłkę, ale chyba prywatną bo przeładował ją na konny wózek i kazał gdzieś tam zawieść. Nic więcej nie wiedział na ten temat.

Nocne myszkowanie też niewiele dało. Hotel wydawał się być „czysty”. Nie nosił znamion siedziby morderczej sekty czy kryjówki jakiegoś tajemniczego bractwa ezoterycznego. Ot, miejsce jakich wiele we Francji.

W końcu nie pozostało im nic innego jak położyć się do łóżek, wsłuchać w ciszę Carcassonne jakże inną od portowej Marsylii i poczekać do rana.
Noc, jak na złość, minęła spokojnie. Nikt nie zainteresował się nimi bardziej, niż sądzili.

Być może kluczem do rozwiązania sprawy była konfrontacja z Gonzagą. Z tego co się dowiedzieli, szef Sali restauracyjnej zaczynał pracę w godzinach, kiedy restauracja otwierała podwoje na gości spoza hotelu, czyli godziny jedenastej przed południem i pozostawał zazwyczaj do późnych godzin wieczornych. Dla Gonzagi „Le Grande Hotel” był niczym drugi dom.


MARSYLIA

Trojka spadkobierców z Marsylii nie potrafiła znaleźć wspólnego języka. Marc Vernier wydawał się niemal szaleńcem dla bardziej rozważnej Sophie i twardo trzymającego się logiki znanego świata Claude’a. Z kolei Marc oskarżał swoich nowych kompanów o zbyt twarde trzymanie się ziemi, wbrew dla niego oczywistych sygnałów, że w domostwie Castora skrywa się siła nie z tego świata.

Tak czy owak cała trójka rozstała się raczej w nieprzyjemnej atmosferze wracając na noc do swoich pensjonatów i hoteli.

Wieczór i noc, poza rozterkami wewnętrznej natury, minęła im spokojnie. Co prawda mieli jakieś sny, ale po przebudzeniu rankiem, dnia następnego, zupełnie nie byli sobie w stanie ich przypomnieć.


Marc Vernier

Rankiem Marc wybrał się do domu de Overneyes, by sprawdzić, jak zadziałał jego fortel z mąką. Ostrożnie zajrzał do budynku i od razu zwrócił uwagę na ślady. Te same, co przy ciele kozy. Wszędzie. Po całym domu. W holu. W gabinetach. W pokojach. Czasami kończyły się przy ścianach, jakby tajemnicza istota przechodziła przez nie, nie przejmując się czymś takim jak cegła czy tynk.

Istota czy istoty? Bo patrząc na ilość tropów pozostawionych przez nieznanego stwora Marc zaczął powątpiewać, że ma do czynienia tylko z jedną istotą. Co więcej, faktycznie, żaden z licznych śladów nie prowadził poza dom.

Marc nie wiedział, czy ma się śmiać, czy wręcz przeciwnie, ze jego teoria zdawała się potwierdzać.

I wtedy go zobaczył. Mężczyznę, który stał po drugiej stronie ulicy i obserwował dom. Nieznajomy ubrany był w letnią marynarkę i kapelusz i wyraźnie interesował się domostwem de Overneyesa, mimo że fakt ten starał się maskować. Co więcej, Marc był pewien że kierując się do domu przy Rue Plersance widział już tego mężczyznę raz czy nawet dwa razy. Jego obecność była tutaj bez wątpienia nieprzypadkowa. Śledził Verniera – do tej pory skutecznie.


Sophie L'Anglais

Sphie po śniadaniu skierowała się wprost do biblioteki. Nurtowały ją sprawy daty i dzisiaj miała zamiar poszperać w księgach i tabelach, które mogły jej powiedzieć coś więcej. Ale nie powiedziały. Owszem, ustaliła że w ową noc księżyc będzie w pierwszej kwadrze, że nastąpi również koniunkcja księżyca i Wenus, ale nic więcej niezwykłego nie prognozowano. Data nie pokrywała się też z żadnymi mitami, religijnymi wydarzeniami, świętami pogańskimi – niczym, o czym wiedziałaby współczesna nauka.

I może właśnie w tym tkwił sekret. Może o tym wydarzeniu jeszcze nic nie widziano? Może jakaś planeta, ciało niebieskie czy kometa przejdzie wtedy przez interesujący Castora układ? Może pojawi się coś, czego astronomowie nie przewidzieli i nie dali radę wyliczyć ze względu na niewystarczające źródła wiedzy i techniki pomiaru? Tylko skąd by o takim czymś wiedział Cator? A może wchodziła na grząskie tereny ezoteryki, na których nie czuła się na tyle pewnie, by balansować z mistrzostwem i wirtuozerią.

Jeśli jednak wydarzenie miało charakter astronomiczny potrzebowała konsultacji z ekspertem! Nie powinna odpuszczać i skorzystać z tego samego źródła, z którego skorzystał lub zamierzał skorzystać zmarły Castor. Rufinno Zetticci był teraz w okolicach Mont Chaberton. Niespełna trzysta kilometrów do Marsylii. Może rozsądnym rozwiązaniem byłoby odwiedzić astronoma w jego „naturalnym środowisku”?


Claude Lévi-Strauss

Zachowanie Marca Verniera wytrąciło go z równowagi do tego stopnia, ze wieczorem poza kilkoma listami, niewiele więcej był w stanie zrobić. Arogancja Marca była dla wychowanego w duchu kooperacji Claude’a czymś nieakceptowanym. Czymś, czego stary wykładowca nie tolerował w żadnej postaci.

Dom przy Rue Plersance należał do niego. Po 12 października 1931 roku. Do tej pory stanowił współwłasność niezbywalną wszystkich spadkobierców. Nie mieli prawa niczego w nim burzyć ani tym bardziej planować podpalenia! To było niedopuszczalne! Chore w pewien niezrozumiały sposób.

Nawet noc nie ukoiła zdenerwowania Claude’a. Wręcz przeciwnie.
Kiedy szykował się do wyjścia właścicielka pensjonatu poinformowała go, ze na dole czeka jakaś dama.

I faktycznie, czekała.

Młoda, atrakcyjna, nawet piękna. Kształt oczu, linia nosa kogoś mu przypominała i dopiero po chwili zorientował się, że to krewniaczka Catora Charlotte De Voltau.

Claude znał ją chociaż miał okazję nieczęsto widywać.

- Dzień dobry, monsieur Levi-Strauss – przywitała się energicznym, melodyjnym głosem. – Przypłynęłam kilka godzin temu, zaraz po tym, jak tylko wieści o śmierci Castora dotarły do mnie. Od razu pomyślałam, że zajdę do domu a po drodze był pensjonat, w którym, jak wiedziałam, zatrzymałeś się ty, monsieur. Czy zechcesz mi towarzyszyć w drodze na Rue Plersance i opowiedzieć to i owo o reszcie spadkobierców. Mam nadzieję, że jeszcze nie otwieraliście piwnic. Mam jeden z kluczy, a stryjaszek wręcz paranoicznie lękał się tego, co w niej skrywał.



Ottone Lèmmi, Bertrand Prunier, Luis Deullin


Wyspani i wypoczęci zeszli na śniadanie do sali restauracyjnej dając swoim kubeczkom smakowym kolejną porcję wyśmienitej kuchni serwowanej w „Le Grande”. Nawet zwykłe, francuskie śniadanie wydawało się tutaj smakować dużo lepiej.

Dyskutując o sprawach błahych – polityce i pogodzie – zauważyli, że są obserwowani. Dyskretnie, z wprawą przez niepozornego osobnika o fizjonomii zmęczonego gryzipiórka lub urzędnika.

Poza oczami. Bystre, czujne, uważne i inteligentne zdawały się obserwować uważnie nie tylko ich trójkę, ale także resztę gości. Przypomnieli sobie, że widzieli go wczoraj wieczorem na kolacji i że ten człowiek, podobnie jak oni, jest gościem hotelu.

Przez restaurację przeszedł jakiś mężczyzna w stroju komiwojażera. Przechodząc obok nich spojrzał na ich stolik, a prze jego brodatą twarz przebiegł dziwny grymas - emocje, które nie mogły być przypadkowe. jakby brodacz rozpoznał ich lub któregoś z nich chociaż widzieli go po raz pierwszy w życiu.

- Philipe! - jeden z kelnerów zobaczył brodatego mężczyznę. – Natychmiast leć na górę. Monsieur Jan-Claude chce z tobą porozmawiać. I miałeś nie wchodzić główną salą – powiedział to na tyle cicho, że tylko nieliczni goście – w tym spadkobiercy mieli szanse go usłyszeć. – Obsługa wchodzi od zaplecza. Pamiętasz?

Anonim 17-01-2016 13:04

Marc Vernier pewnym krokiem szedł chodnikiem. Był przygotowany na kolejne starcie z Claudem, Sophie, a nawet z nasłaną przez nich policją. Wcale nie byłby zdziwiony, gdyby tamci wymienili zamki, a mąkę i naftę kazali usunąć w środku nocy. Wszakże mieli możliwości ku temu, a przy tym byli wyjątkowo bezczelni.

Wchodząc na teren posesji Vernier z lekką ulgą zauważył, że nie było tam nikogo. Żadnego Clauda, żadnej Sophie i żadnej policji. Był sam. Jeszcze czekało go tylko zweryfikowanie, czy jego klucz wciąż jest w stanie otworzyć zamek. Włożył, przekręcił - drzwi stały otworem.

Wewnątrz okazało się, że wcześniejsze obawy sprawdziły się. Czegoś takiego nie dało się wytłumaczyć nawet najbardziej szalonymi teoriami, o człowieku używającym specjalnego obuwia do robienia takich śladów (o czym Marc pomyślał z samego rana mimo wszystko przejmując się wcześniejszą rozmową z Levi-Straussem i L'Anglais). Wyjaśniła się również okoliczność jak to możliwe, że istota zamknięta na klucz na strychu zdołała zabić kozę w kuchni - okoliczność, o której nawet wcześniej nie pomyślał. Robił się stary, więc jego mózg nie rejestrował wszystkiego tak jak należało. Popełniał błędy. Jedyne z czego był w tym momencie zadowolony to to, że żaden ślad nie prowadził na zewnątrz budynku. Marc nie wchodząc do środka zamknął ponownie drzwi na klucz.

Pozostały dwie sprawy do wyjaśnienia: czy koza w ogrodzie nadal żyła i cóż to za osoba śledziła go wcześniej. Postanowił skonfrontować się z tym człowiekiem nie chcąc iść na tył budynku, w miejsce odosobnione, aby tam zostać zamordowanym przez tego typka. Bezpieczniej było na ulicy.

Marc Vernier stanął na trotuarze i dostrzegłszy tamtego zawołał go do siebie. Tamten zmrużył oczy i rozejrzał się wokół, ale ulica była pusta. Poza ich dwójką nie było nikogo.
- Coś się stało, monsieur?! - odkrzyknął mężczyzna. Vernier z łatwością dostrzegł, że tamten zdenerwował się. Lekko, ale jednak.
- Przepraszam pana bardzo, ale tak się zastanawiałem, czy jest pan może stąd? W sensie mieszka pan w Marsylii? - zapytał Marc z uśmiechem.
- Nie... a co? - wyraźnie stał się podejrzliwy. Niespokojnie rozglądał się na boki jakby szukając drogi ucieczki.
- Ach, to przepraszam. Widzi pan, sam jestem z Martyniki i czasem nie rozeznaje się z zasadami i przekonaniami panującymi na kontynencie. Interesuje mnie jaką renomą cieszy się ta okolica, żeby wycenić dom zanim jeszcze zwrócę się o to do rzeczoznawcy. No, ale skoro i pan nie jest stąd to nie będzie pan wiedział. Jeszcze raz przepraszam za zabranie czasu. - Marc przeprosił z uśmiechem i stał oczekując na dalszy ruch jegomościa.

Mężczyzna wahał się. W końcu podrapał po głowie.
- Mówi pan, że chce pan go kupić? - wyglądało tak jakby zainteresowanie było szczere.
- Proszę pana, raczej sprzedać. Widzi pan, jestem jednym ze spadkobierców niedawno zmarłego właściciela. Dziwne, bo osobę tą znałem dawno temu, a i to niezbyt dokładnie, a jednak zostałem spadkobiercą ledwie parę dni temu. Znał pan może właściciela tego domu? Castor de Overneyes nazywał się… - Marc kontynuował rozmowę skoro i tamten chciał rozmawiać dalej.
- Spadkobiercom... - mężczyzna dziwacznie akcentował słowa, co lekko - nie wiedzieć czemu zaniepokoiło Marca - Znaczy, pan dziedziczy piniondze po zmarłym i inne dobra?

Mężczyzna postąpił krok w stronę Marca przyglądając mu się z nową uwagą, ale Marc nie dał się zastraszyć
- No niestety, ale nie. Żadnych pieniędzy, żadnych dóbr, a tylko współwłasność tego domu za mną (swoją drogą jest tam nieporządek w środku). A skoro nawet nie znam tutaj rynku to właściwie nie wiem ile jest wart. Ech, może porozmawiam z sąsiadami na ten temat.. - Marc nie dawał po sobie poznać zaniepokojenia, choć w tym momencie to już był gotów na atak. Pomyślał sobie, że rozmawia z jakimś rzezimieszkiem. Postanowił dodatkowo zakończyć jak najszybciej rozmowę o ile to będzie możliwe. Oczekiwał jednak na dalsze słowa tego człowieka.

- Może i znam kogoś, kto może wycenić, pomóc? Reflektujesz to, pan?
- Nie, ale bardzo dziękuję za ofiarowanie pomocy. Ech, nie chce mieć z tym domem nic wspólnego. Tylko same kłopoty, a do tego inni spadkobiercy przynieśli jakieś skrzynie na strych i w nocy to stoi niepilnowane. Mówiłem im, że ktoś się włamie i będziemy musieli kupować nowy zamek, ale oni sobie nic z tego nie robią. Nie będę już pana zatrzymywał. Dziękuję za rozmowę. Miłego dnia. - Marc pożegnał się z rozmówcą i skierował się do sąsiadów. Tych wcześniej, którzy przywitali jego i pozostałych spadkobierców, gdy ci pierwszy dzień spędzali w domu Castora wspólnie. Zapukał do ich drzwi.

Cattus 17-01-2016 13:45

Carcassonne, Restauracja hotelu De la Grande. Ottone, Bertrand, Luis.

Gdy przechodzący przez pomieszczenie brodaty mężczyzna wpatrzył się w nich, przystając na krótką chwilę, Luis odwzajemnił spojrzenie, dokładnie mu się przyglądając. Również powtórzył parę razy w myślach jego imie, aby lepiej powiązać je z twarzą. Mina brodacza jasno na coś wskazywała i z pewnością nie była przypadkowa. Lecz co miała oznaczać? Choć Luis widział tego człowieka po raz pierwszy, to wydawał się on bardzo podobny do portretu pamięciowego, który wczoraj pokazał im Bertrand, a skoro byli obserwowani to jasnym było, że każdy bardziej zamieszany w tę sprawę będzie wiedział jak wyglądają. W jak niekorzystnej sytuacji by to ich obecnie nie stawiało, to przynajmniej dawało im jakiś trop.

Gdy kelner zawołał brodacza, Luis podniósł się ze swojego miejsca. - Poczekam poza salą. Jeśli nie, to będę w pokoju. Powiedział cicho do towarzyszy i wychodząc spojrzał jeszcze przeciągle na mężczyznę o czujnym spojrzeniu, oraz aż nadto pospolitym i niewyróżniającym się wyglądzie, jak na lokal w którym się znajdowali.
Za głównymi drzwiami Deullin zatrzymał się na moment, przygotowując swoje cygaro i poczekał chwilę. Na towarzyszy? Może na człowieka o czujnym spojrzeniu? Czas miał pokazać, ale jeśli nic się nie wydarzy to tak czy inaczej musiał się spakować i wynieść z wynajętego pokoju.

Zombianna 17-01-2016 14:31

Obłęd… jakże łatwo wpada się w jego ramiona i poddaje się kojącym podszeptom, sączonym kryształowym głosem przez ucho prosto do serca. Świat nagle staje się jasny, klarowny; znikają tajemnice, a mrok niewiedzy rozjaśnia światełko poznania. Ludzie boją się ciemności, skrywającej niewidoczne i niepoznane. Nienazwany… szantażysta, dowcipniś, nowy gatunek fauny, czy rzeczywiście siła nadprzyrodzona? Co prawda starożytni z wielu kultur składali cześć i ofiary duchom, demonom i bożkom, chcąc zjednać sobie ich łaskę, lecz najczęściej owe twory stanowiły personifikację zjawisk których żyjący kilka tysięcy lat wstecz ludzie nie potrafili rozgryźć. Zaćmienia słońca, fazy księżyca, zmiana pór roku otaczano mistyczną czcią, nie rozumiejąc ich prawdziwej, wytłumaczalnej natury. Wbrew pozorom większość przypadków spadających obrazów i stukania na strychu dało się racjonalnie wyjaśnić… zazwyczaj.

Gdzie kończyła się rozwaga, a zaczynało szaleństwo - na to pytanie Sophie nie potrafiła znaleźć jednoznacznej odpowiedzi, nie teraz. Wiedziała jedno: wystarczyło raptem kilka dni, aby Vernier oszalał. Z początku wydawał się logicznym, poukładanym człowiekiem, więc to wizyta w podejrzanym domostwie pomieszała mu zmysły… a może był szalony już przed przyjazdem do Marsylii? Nie znała go wcześniej, nigdy nawet nie słyszała nazwiska. Gdzieś w głebi serca poczęła rodzić się w niej wątpliwość odnośnie jego intencji - już po wizycie w domu nieodżałowanej pamięci de Eugene, towarzyszący wtedy L’Anglais zaczęli typować mordercę. Czy Vernier zamordował kuzynkę Castora? Wątpiła w to, lecz mógł chcieć zagarnąć wszystko dla siebie. Egoistów i ślepców nie brakowało.

Postanowiła więc ograniczyć zbędne kontakty i dać sobie czas na spokojne poukładanie wszystkiego w głowie, przy okazji podejmując próbę uzupełnienia posiadanych danych. Nie znosiła podróży, lecz czymże było trzysta mil wobec wieczności i satysfakcji ułożenia puzzli do końca? Łapała się na tym, że przez brakujące fragmenty obrazu nie może usnąć, zupełnie jakby normalnie dobrze sypiała. Ciągle coś jej nie pasowało, umykało i chowało się pozornie na wyciągnięcie ręki, ale wrażenie było złudne. Poruszała się po omacku, jak dziecko błądzące we mgle.

Wizyta w Mont Chaberton wydała się jej słuszna. Konieczna. Decyzję podjęła gdzieś pomiędzy poranną kawą, a wyjściem na spacer. Nogi odruchowo zaprowadziły ja w stronę biblioteki, mimo to nie dotarłą do niej. Zawróciła, układając w głowie plan na najbliższe godziny. Bagażu nie posiadała, na szczęście zapas gotówki pozwalał na improwizację. Musiała zakupić bilet i zostawić Claude’owi informacje gdzie i po co sie wybiera. Polubiła zrównoważonego, starszego jegomościa, zaś poza nim do wyboru pozostawał raptem Vernier - kiepska alternatywa o ile nie chciała zostać posądzona o opętanie i wpływ złego ducha. Dosyć bzdur wysłuchała poprzedniego popołudnia. Z solennym zamiarem zerknięcia na otrzymane w spadku obrazy, skierowała się na dworzec. Spieszyć się nie musiała, dzień zaś dopiero się zaczynał.

Fyrskar 17-01-2016 17:58

Carcassonne, Restauracja hotelu De la Grande. Ottone, Bertrand, Luis.

Kiedy brodaty mężczyzna zniknął z oczu Ottona, ten przestał wodzić oczami i upewniać się, że kelner, który rozmawiał z tajemniczym facetem wciąż jest w sali. Wstał z opuszczonego przez pozostałych stolika i lawirując pomiędzy nakrytymi stołami zaszedł garsonowi drogę.

- Pan wybaczy. - Włoch uśmiechnął się i odgarnął z czoła zbłąkane włosy. - Chciałem w imieniu swoim i moich przyjaciół podziękować za fachową obsługę. Posiłek był wliczony w całościową cenę pobytu, ale zasłużył pan na napiwek. Może to mało eleganckie wręczać go do rąk własnych, ale cóż. - Możliwie nienachalnie podsunął kelnerowi banknot o nominale dwudziestu franków. - Zna pan może tego jegomościa… Philipe’a? Odnoszę wrażenie, że skądś go znam, a on też dość uważnie mi się przyjrzał wchodząc do sali. Pracuje może w firmie działającej również w Marsylii?

- Cieszę się, ze monsieur jest zadowolony. Nasza kuchnia jest naprawdę warta polecenia. Przyjeżdżają jej posmakować ludzie z najdalszych zakątków Francji czy nawet spoza jej granic. Co do naszego Phlilipe, oczywiście że go znam. To nasz zaopatrzeniowiec. Wyszukuje potrzebne w kuchni przyprawy, produkty w tym te najbardziej wyszukane czy też w hotelu elementy wyposażenia i pilnuje, by wszystko grało, jak należy. A czym monsieur się zajmuje? Bo może poznał pan Philipe właśnie z jakiś negocjacji lub aukcji? - Zasugerował dość sprawnie.

- Prowadzę antykwariat, monsieur. Nie mogę wykluczyć, że tak jak pan mówi znam pana Philipe’a z jakiejś aukcji. - Ottone uśmiechnął się i zastanowił, czy aby rzeczywiście tak nie. - Jeszcze raz dziękuję, mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę. Miłego dnia. - Ottone pożegnał się i ruszył znaleźć któregoś z kompanów.

Armiel 18-01-2016 17:08

MARC VERNIER

Vernier pukał do drzwi, ale – pechowo – nikt z sąsiadów nie otworzył. Rue Plersance na całej długości wydawała się być cicha i wyludniona. Tylko na jej końcu jakiś mężczyzna prowadzący osła ciągnącego wózek pukał od drzwi do drzwi sprzedając warzywa. Jednak domostwo de Overneyesa leżał na samym jej końcu, na wzniesieniu opadającym łagodnie w stronę serpentyny kolejnej ulicy kilkanaście metrów niżej, a sprzedawca dopiero zaczynał swój nieśpieszny obchód.

Można było powiedzieć, że Marc był na ulicy sam.

Mężczyzna, który wzbudzał jego obawy nie odszedł. Wręcz przeciwnie. Ruszył w stronę Marca, jakby podjął jakąś decyzję. Ruszył gwałtownie chowając rękę w kieszeń.

Matko przenajświętsza!

Nieznajomy najzwyczajniej w świecie zamierzał zaatakować Verniera. Był ledwie kilkanaście kroków przed nim , sprawny i nagle jakiś taki dużo bardziej groźny, niż na ulicy.

Dłoń w kieszeni! A w dłoni? Co w dłoni?

Mężczyzna nie zatrzymywał się a jego intencje nie pozostawały złudzeń.


SOPHIE L'ANGLAIS

Na stacji panował spory ruch, co nawet odpowiadało Sophie. Lubiła samotność. Lubiła towarzystwo swoich myśli. A miała nad czym rozmyślać.

Uprzejmy kierownik zmiany konduktorskiej wyszukał najbliższe połączenie do Montgenevré, ostatnią stacją przed granicą z Italią. Pociąg jechał do Wenecji i przez chwilę w głowie Sophie pojawiła się kusząca myśl, aby pojechać dalej i dać odpocząć myślą na lekko kołyszącej gondoli. Jednak to nie było w jej stylu. Nie porzucała raz rozpoczętych badań, a za takie właśnie uważała sprawę spadku. Bo to, że za nią kryła się jakaś mroczna i straszna tajemnica było więcej niż pewne.

Pociąg miała za niecałą godzinę. Wystarczający czas by zakupić bilet i odpocząć przy kawie.

A potem wsiadła do wygodnego przedziału, wyjęła książkę i prosząc konduktora by dał jej znać, kiedy zbliżą się do stacji docelowej, zajęła pracą.
W przedziale, poza nią, siedziała jeszcze jakaś zakonnica oraz śpiący, starszy mężczyzna o sporym brzuchu. Nieuciążliwe towarzystwo.

Od Montgenevré dzieliło ich ponad dwieście siedemdziesiąt kilometrów, co pociągowi relacji międzynarodowej zajęło niecałe cztery godziny. I już o pierwszej z kawałkiem po południu Sophie wysiadła w małej, górskiej miejscowości. Urokliwiej i pięknej, otoczonej przez postrzępione Alpy.

Zgodnie z informacją pozyskaną drogą telefoniczną poszukiwany przez nią ekspert zajmował się obserwacją gwiazd gdzieś w okolicach Mont Chaberton czasami schodząc do miasteczka Claviere leżącego niespełna trzy kilometry od miejsca, w którym się znajdowała lecz już po drugiej stronie granicy.

Teraz musiała podjąć decyzję czy iść w góry, znalazłszy sobie uprzednio przewodnika, czy też przejść granicę i odwiedzić pensjonat w którym zatrzymywał się astronom.

Świeże górskie powietrze pachniało pięknie. Czysto i rześko. Pod jego wpływem Sophie poczuła się naprawdę zadowolona.



CARCASSONE


BERTRAND PRUNIER

– Panie Philipe. Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale zafascynowała mnie … jak by to ująć … pańska fizjonomia. Jestem, nie chwaląc się, malarzem. Czy nie zechciałby Pan po zakończeniu swoich spraw odwiedzić mnie w moim pokoju, w “Le Grande”. Zrobiłbym parę szkiców. Odpłatnie ma się rozumieć. - Bertrand wstał i podał mężczyźnie dłoń na przywitanie.

– Prunier, Bertrand. – przedstawił się - Pan Philipe … nie dosłyszałem nazwiska?

- Philipe Gastange - spojrzał nieufnie, jakby węszył podstęp, ale szybko się rozpromienił. - Znaczy, zapłaci pan czy co?

- Oczywiście.

- Dobra. to pozałatwiam tylko swoje sprawy i dogadamy się. A teraz, pan wybaczy. Praca.


* * *

Trójka spadkobierców zakończyła śniadanie, zarzucając jednocześnie kilka haczyków na dwóch podejrzanych, którzy niespodziewanie pojawili się w „Le Grande Hotel”.

Jeden z nich już nawet niezbyt ukrywał fakt, że się nimi zainteresował. Drugi – posiadacz brody, poszedł załatwiać jakieś sprawy na zapleczu i, jak na arze, przestał interesować się badaczami tajemnic. Wyglądał niewinnie, ale … błysk w jego oczach mówił wyczulonemu Bertrandowi, że brodacz nie jest tak niewinny, za jakiego chciałby uchodzić.

Za to Luis podjął inną grę. Wyszedł przed hotel i zapalił cygaro udając człowieka, który syty podziwia piękno średniowiecznej zabudowy. Po prawdzie, to dużo udawać nie musiał. Był najedzony, a Carcassonne miało swój zabytkowy urok, który łatwo udzielał się ludziom otwartym na takie rzeczy.

- Piękne miasto, prawda? – zagadnął ktoś Luisa.

Ten nie musiał się nawet odwracać, by zorientować się, że wąsacz, który obserwował ich zza stolika wyszedł przed hotel, podobnie jak i oni.

- I owszem –odpowiedział Luis z rezerwą.

- Louis de Genefies – przedstawił się nieznajomy wyciągając papierosa i zapalając go prostą, wojskową zapalniczką z wprawą zdradzającą nawyk. – Mogę zapytać, czemu tak bardzo interesował panów monsier Gonzaga?

Luis nie zdążył się nawet zawahać, kiedy mężczyzna wyjął bilet wizytowy wręczając go inżynierowi. Zrobił to tak, by Luis mógł zauważyć kaburę z bronią noszoną pod marynarką.

Na blankieciku napisane było

Cytat:

Louis de Genefies – Prywatny detektyw
I adres z Nantes.

Nim Luis zdążył zareagować ujrzeli Gonzagę. Szef restauracji zbliżał się ulicą, ubrany w jasny, elegancki, letni garnitur z dobrze dobranym do niej kapeluszem pozdrawiając co niektórych mijanych ludzi. Z daleka wyglądał na artystę – charyzmatycznego aktora, polityka lub pieśniarza operowego. Sprawiał wrażenie kulturalnego, eleganckiego i spokojnego człowieka. Jak zawsze.

- Oho. Proszę. Już pewnie ktoś mu dał znać, że w hotelu o niego pytano. Macie szczęście, panowie. Albo i nie. Nie wiem ile wiecie o ty człowieku, ale powiem tylko tyle, niech nie zwiodą was pozory.

Cattus 21-01-2016 20:32

Carcassonne. Luis, Ottone.


Luis również przedstawił się nieznajomemu i wziął z jego ręki wizytówkę. - Detektyw… Powtórzył w zastanowieniu, patrząc na rozmówcę. - Gdzie pan służył? Kiedyś miałem niemal identyczną zapalniczkę, ale… ehh. Urwał, chowając kartonik do kieszonki w marynarce.
- Odejdźmy trochę od wejścia. Wolałbym uniknąć przypadkowych słuchaczy, jeśli to panu nie przeszkadza. Powiedział nieco przyciszonym głosem i wolnym krokiem ruszył wzdłuż ulicy, delektując się cygarem i podziwiając urokliwą zabudowę.

Mężczyzna poszedł za nim spokojnie, jakby znali się już ładnych kilka lat.
- Kawaleria. Trzeci pułk szwoleżerów drugiej armii. - Wyjaśnił pochodzenie zapalniczki Louis.

-Lotnictwo. Ósma eskadra tej samej armii. Mało brakło, a oddelegowano by mnie do współdziałania z kawalerią. Uśmiechnął się Deullin. - Choć koniec końców to kawalerzyście zawdzięczam życie. Stare czasy… Wypuścił obłok dymu i wpatrzył się w rozżarzony koniec cygara.

***


Gdy zatrzymali się po krótkiej chwili, Deullin przeniósł spojrzenie na Gonzagę, który jak mało kto wyróżniał się spośród innych przechodniów.
- Już od jakiegoś czasu żadne pozory odnośnie Gonzagi nas nie zwiodą. O to proszę się nie bać. Interesujemy się nim bo wszedł w posiadanie rzeczy, która nie należy do niego, a i wygląda na to że wiąże się on również z innymi, nieprzyjemnymi sprawami. Powiedział dość ogólnikowo. - Jeśli wolno spytać to czemuż pan interesuje się monsieur Gonzagą? Zlecenie, czy może prywatne śledztwo? Wszak nie sprawiał pan wrażenia, jakby był gościem De la Grande tylko z powodu kuchni.

- Zlecenie - wyjaśnił ogólnikowo robiąc zakłopotaną minę. - Zaginięcie. Tropy doprowadziły mnie do Carcassonne. Śledztwo do monsieur'a Gonzagi. A panowie?

- Prywatne przedsięwzięcie. Wiemy że Gonzaga wszedł niedawno w posiadanie pewnego przedmiotu, który nam powierzono i bardzo nam zależy na jego odzyskaniu. Skoro węszymy wokół jednej osoby to czemu nie pomóc sobie nawzajem? My niedawno straciliśmy posąg, bądź obelisk. Spory i dość ciężki. Przedwczoraj Gonzaga przywiózł z Marsylii dużą i ciężką pakę, przepakował na samochód i odwiózł najprawdopodobniej w stronę De la Grande. Tutaj nasz trop się urywa. Wolno spytać kogo pan szuka? Jeśli na coś trafimy to z chęcią pomogę w śledztwie. Deullin strzepnął popiół z cygara, dając rozmówcy chwilę na przemyślenie propozycji.

- W Carcassonne zaginęło ostatnio kilkanaście osób. W tym córka moich klientów. Bez śladu. Kilkutygodniowe śledztwo doprowadziło mnie do Gonzagi. Chociaż, przyznam, nie było łatwo. Początkowo podejrzewałem, że Gonzaga szmugluje piękne kobiety do Afryki. Do Saudów. Teraz jednak potwierdza się, ze zaginęło bez wieści kilku mężczyzn, co wywróciło moją hipotezę. A co do poszukiwanego przez panów przedmiotu. Faktycznie, była dostawa. Ale Gonzaga osobiście przekierował ją z Le grande do niewielkiego antykwariatu w mieście. Tam zaopatruje się wielu naprawdę wpływowych ludzi z Prowansji, Natnes i Lotaryngii.

Tymczasem restaurację opuścił też Ottone, chcąc odetchnąć chwilę od zatłoczonej sali. Przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu zegarka, zauważył swojego kompana rozmawiającego z nieznanym mu mężczyzną. Machnął Luisowi ręką, ale postanowił, że z podchodzeniem doń chwilę zaczeka.

- Z tym antykwariatem to bardzo interesująca sprawa. Byłby pan tak miły wskazać mi kierunek, bądź podać nazwę? Zainteresował się Deullin. - Jednak sam jeszcze nie jestem w stanie odwdzięczyć się równie istotną informacją. Chociaż… Nie wiem jak będzie to pomocne, ale czy słyszał pan o niedawnym morderstwie w Marsylii? Oficjalnie wiadomo o okrutnych torturach młodej kobiety, ale niewielu zdaje sobie sprawę że wiązało się to z chęcią zdobycia naszej zguby. Zguby z którą już pare osób widziało Gonzagę. Mówił przyciszonym głosem.
- Jeśli to nie problem, chciałbym się teraz udać do tego antykwariatu z przyjaciółmi. Czy mógłby mi pan polecić jakiś przyjazny hotel w okolicy? W ten sposób moglibyśmy zostawiać sobie wiadomości na recepcji, aby nie stracić kontaktu.

- Mogę panów zaprowadzić - zaproponował detektyw. - Porozmawiamy w drodze. O tym morderstwie nie słyszałem, ale marsylia jest dosyć daleko stąd. Może panowie opowiedzą mi coś więcej po drodze?

- Czemuż nie? Na miejscu pisała o tym pewnie już każda gazeta. Jednak najpierw musimy zabrać nasze rzeczy z hotelu. O! Mój przyjaciel właśnie wyszedł z restauracji… Luis pomachał ręką do Ottona, zapraszając go bliżej.
- No i wypadałoby poczekać na Bertranda. Wszystko to może zająć parę chwil. Pomyślmy… Pettitte Papilon! Spotkajmy się tam za chwilę i poczekajmy aż nasz towarzysz wyjdzie. Wtedy z chęcią odwiedzimy ten antykwariat, a i będzie to okazja na spokojniejszą rozmowę. Ze stolików przy oknie świetnie widać front De la Grande. Zaproponował.


Spakowanie się zajęło Luisowi nie więcej niż pięć minut, biorąc pod uwagę niewielką ilość rzeczy jakie ze sobą zabrał. Niedługo będzie musiał coś dokupić, bo tak długiego wyjazdu nie planował… Lecz chwilowo jak najszybciej udał się ponownie do Małego Motyla, aby poczekać na nieco ociągającego się Bertranda.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:28.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172