“Kiedy ludzie patrzą w ogień, ich oczy są bardzo szczere.”
Haruki Murakami -”Wszystkie boże dzieci tańczą”
To już nie był pospolity rajd, najazd hord stepowych jakich wiele już było, co li tylko po jasyr i łup obfity w ziemię polskiego królestwa wchodzą. Ci co jeszcze nadzieję mieli, że to zwykły kaprys tatarskich bejów, iż listopadową porą swe tabuny na północ gnają, wyzbyć się jej musieli, gdy tylko kolejne wioski, kościoły i dwory w ogniu stawały i rzeź krwawa się w nich dokonywała ręką dzikich pohańców czyniona. Ci zaś co jeszcze ostatki wiary mieli, że się najazd rychło wypali, abo że polskie chorągwie bunt stłumią, stracić je musieli, gdy zastępy infernalnych bestii wędrujące przez podmokłe poleskie pola ujrzeli.
Na ten widok jasnym wszem się stawało, że to wojna najprawdziwsza koronie polskiej wytoczona. Wojna niezwykła, gdyż sam sułtan otchłani bezdennych, armię ordyńców przeciw Rzeczpospolitej wysłał.
Wielka to zatem rzecz i w historyi całej nieznana, coby demony, ifryty i dżiny w jednym szeregu stały i do zguby całego kraju parły.
Kędy Lipek młody w mizmar długi i cętkowany zadął, wnet niebo czarne i bezgwiezdne grad strzał ognistych zakrył tak, że zdało się wszystkim iż to żar i gniew boży w czystej postaci na ziemię spada.
Obóz wojsk koronnych wnet ogniem się zajął, co jeszcze tylko chaos i bezhołowie panujące pogłębił. Wokół zaś nikogo, kto by komendę przejął i ludziom do rozumu przemówił.
Sroga godzina wybiła, a kostucha w białe szaty przyodziana na wzgórzu samotnym stanęła i kosę o kamień ostrzyła. Gdy kto w jej oblicze koszmarne spojrzał, żuchwę od śmiechu dygoczącą ujrzałby.
“Come come to the sabbath
Down by the ruined bridge
Witches and demons are coming
Just follow the magic call
Come come to the sabbath, down by the ruined bridge
Later on the master will join us
Called from the heart of hell”
Mercyful Fate "Come to the Sabbath"
Gabriel Czarniawa
Nie Luna, ni gwiazd blask srebrzysty mroki tej nocy rozświetlały, jeno ogień najprawdziwszy, najgorętszy, co z samego dna Tartaru pochodzi. Z jednej strony niezliczone miriady pohańskich strzał, co w niebo wzleciały, a z drugiej fronton krwistoczerwonych płomieni, co go przeklęty na wieki wąpierz siłą umysłu wzniecił.
Doprawdy iście piekielna sceneria na poleskich równinach się objawiła.
Dla obrońców polskiej koronny, zaiste potrzask to był i pewnikiem gwóźdź do trumny dla wielu z nich. Czarniawa w innym celu, jednakoż mur ten postawił. Nikt jednak jego konceptu nie znał, stąd też słusznym się zdawało wszystkim, że to pohańców robota i zmysł ich strategiczny, co wojska koronne w pierścieniu zamknąć.
Czarniawie jednak nie w głowie wojna infernalna, dobro Rzeczpospolitej, czy nawet los towarzyszy z sakramenckiej czeredy, co przeta w obozie stali. Umysł jego cały, dusza cała i pełnia jestestwa na jednym li tylko skupiona była. Duch nocy, krwiopijca straszliwy, przeklęte dziecko nocy, o niej tylko myślał. Lidkę, córkę wójta z Gruzdowa, ów rycerz mroku chciał ocalić. Niewinność jej nieskalaną ze szponów oćmy straszliwej i obleśnej chciał wyrwać.
Dla niej to wszytko robił, na żadne konsekwencyie, li implikacyie nie zważając.
Na koniu karym gnał więc wapierz przeklęty, Lidkę nietomną w ramionach tuląc, a wiatr włosy mu rozwiewał i w uszach szumiał. W szumie tym zaś szepty i głosy ukryte były, co jak węże do umysłu krwiopijcy się podkradały.
- Ratuj miły.
- Chodź, chodź ku mnie.
- Tu, tu.. wybaw mnie.
Pędził Czarniawa w szum się wsłuchując i mrok go do swej piersi tulił, tak jak on Lidkę swą ukochaną i coraz mniej szczegółów wokół widział i nim się spostrzegł, świat cały jakoby istnieć przestał. Jeno mrok i ciemność bez choćby najdrobniejszej okruszyny światła.
Rumak jego zwolnił, a po chwili zatrzymał się, drogi przed sobą nie widząc.
Jeno dudnienie końskiego serca i nierówny oddech dziołchy z Gruzdowa, namacalnym dowodem były, że świat się jeszcze nie skończył. Ni ksiąg nie musiał czytać, ni znaków dostawać, by wiedzieć co się stało.
Jak ongiś we dworze Duniewiczów, tak teraz i tu oćma go dopadła. Pohańska, obca siłą, co za całą awanturą z raptem i wojną piekielną stała. Kto zacz? Skąd on? Abo oblicze jej jakie? Tego Czarniawa nie wiedział, bo i skąd.
Jednego li tylko pewien był. Tu się sprawa rozsądzi. Tu się żywot jego nieśmiertelny dokona i abo on duszę dziewczęcą, niewinną z łap Oćmy wyrwie, abo ona ich oboje pożera, a później pewnikiem i kraj cały.
Drobne ziarenka piasku przesypywały się w boskiej klepsydrze, a im dłużej szum ich słychać było, tym więcej szczegółów wąpierz przeklęty z ciemności wydobywał. Pojął, że w labiryncie się kamiennym znajduje, a w sercu tegoż Lidka najprawdziwsza na niego czeka, a z nią wraz demon przedwieczny, co mrokiem włada.
Niewiele widział Czarniawa, jeno zarys ścian delikatny, jakoby ktoś węglem szkic jeno ich uczynił. Wzroku nie potrzebował, gdyż serce go prowadziło i więź mentalna, co ją ze swą ukochaną miał i po niej, niczym po przędzy Ariadny szedł on wolno w kierunku centrum zawiłej budowli.
Stanął w końcu Czarniawa u celu. Wokół li tylko lepka i wilgotna, niczym łapska dewianta co to chory pociąg do dzieciątek niewinnych czuje, ściana mroku olbrzymia. Oćma go otaczała, niczym sfora psów wygłodniałych. Ocierała się o niego i do wnętrza wejść próbowała. Umysł wąpierza, jednakoż twierdzą był mocarniejszą niźli Kamienic Podolski, co rubieże Rzeczpospolitej osłaniał i Miastem Niezwyciężonym był zwany.
Pulsowała oćma i dyszała ciężko, jako zwyrodnialec obleśny, co się na samotną młódkę zasadza. Na nic jednak jej próby i starania. Niewzruszon pozostał Czarniawa, bo bliskość Lidki czuł i dla niej wszelkie napory i ataki gotów był wytrzymać.
- Mocnyś - posłyszał szept plugawy tuż za swym uchem - Dobrze… Chcesz ją? - pytanie zadudniło w mroku niczym dzwon Zygmunta z wawelskiej katedry - Bierz! - ryknęła oćma, aż się cały świat zatrząsł.
Diament maleńki na ziemię upadł, ledwo pół kroku od Czarniawy się zatrzymując i choć ni jeden promień słońca na niego nie padał, to lśnił on w ciemności, jak gwiazda zaranna.
- Bierz, bacz jednak że ratunku ni dla ni dla ciebie nie ma. Bóg was nie weźmie boście duszę Złemu zaprzedali. Szatan was wyklnie, boście go zdradzili i miłością waszą on gardzi i rzyci ma wasze amory. Tędy sami na dnie Szeolu będziecie i po wsze czasy trwać tam będziecie w cierpieniu i smutku. Takiego ratunku dla niej chcesz?
Wybrzmiało pytanie Oćmy wprost w sam środek jaźni wampirzej i człowieczej wyszeptane.
I cisza zaległa niebywała, nieludzka. Bezdźwięk z nie z tego świata. Diamentowy okruszek duszy migotał u stóp Czarniawy, a Oćma krążyła wokół nich, na podobieństwo bestii wygłodniałej.
“Cóż za śmiałość w tych Polakach! “
Napoleon Bonaparte
Arkadiusz Bimbrowski, Lewko, a również Kocibor Kotowski
Róg, co jak koza zarzynana brzmiał, sygnał do ataku dał. Niebiosa zapłonęły i larum wielgie się w całym obozie koronnym rozległo, jakby kto dusze rycerzy polskich na strzępy rozrywał.
Strzały ogniste na namioty i wozy spadły, wnet pożary wzniecając. Dudniący rechot ifrytów na wiele mil słyszalny się rozległ i resztki rozumu obrońcom Rzeczpospolitej odebrał.
Zaiste straszliwszego widoku żaden kronikarz nie widział, kędy husarze, piechota i wszyscy waszmościowie, co na pospolite ruszenie się stawili, biegali wokół niczym ogłupiałe dzieci, jedni do Boga modły wznosząc, inni złorzecząc mu i grożąc. Jedni się po ziemi tarzali, a inni w ogień skakali ulgi w objęciach śmierci szukając.
Mości Lewko toast ostatni wychylił i kielichem o glebę gruchnął, że aż zadzwoniło. Po szablę sięgnął i młynka nią zakręcił do boju z siłami pohańskich demonów się szykując.
Pijanica, demon najprawdziwszy, co na weselu w Kanie winem się delektował, odorem z gęby swej hetmana powalił i po atrybut jego władzy sięgnął. Już buława w jego dłoni tkwiła, gdy mości Duniewicz na ostatni akt odwagi się w swym życiu zdobył. Z kolan się zerwał i z całym impetem w mości Bimbrowskiego wpadł. Otyły Pan zaskoczon był wielce, bo czego jak czego, aleć takiego prymitywnego ataku ze strony nawróconego charakternika, to się nie spodziewał.
I spadli obaj z wielgi hukiem do karteru, co go magiczny kamień pohański uczynił i w głębiach gęstego dymu, co się z niego wydobywał zniknęli, jakby nigdy nie istnieli.
Lycantrop przeklęty, imić Kotowskim zwany z namiotu ciotuchny Rozalii wyszedł dokładnie w momencie, gdy ten od tatarskiej strzały ogniem się zajął. Instynkt zwierzęcy się wnet obudził i uciekać kazał. Jeno siłą swojej stalowej woli odruch ten pierwotny zdołał on stłumić i nerwowo rozejrzał się wokół.
Poza bezhołowiem i chaosem wszędy panującym, spostrzegł imić Kotowski, że chorągiew z samego piekła ku nim z wielgi impetem zmierza. Na jej czele diabeł rogaty jechał w kontusz paradny przyodziany, co to złotem, czernią i karmazynem lśnił. Diabeł ó szablą młynki kręcił i krzyk donośny z gardła dobywał, tak wielgi, że zmarłych by on pobudził.
- Do mnie szaraczki! Do mnie lichoty śmiertelne! Nie Bóg was ocali jeno ja! Do mnie komu życie i ojczyzna miła! Do mnie szaraczki! Jam Rogaliński i komendę nad tą zgrają przejmuję! Hannibal ante portas! Do szabel bracia! Kto żyw, za broń niech chwyta i za mną! Pogonimy psichsynów!
Tuż obok Rogalińskiego, diabeł o twarzy posępnej i surowej, gnał co koń wyskoczy. Siwe włosy, co ramion mu sięgały na wietrze falowały, niczym tajemnicze babie lato. Szlachcic ów księgę wielgą w skórę oprawioną dzierżył i plugawe zaklęcia z niej odczytywał.
Doczekał się w końcu mości Lewko swym łęczyckich kompanów przybycia i jedno im przyznać należy, że wejście mieli doprawdy paradne. Za ich plecami cała plejada biesów, czortów i słowiańskich bestyi pędziła, gotowa na bój śmiertelny ze stojąca po drugiej stronie rzeki hordą pohańską.
“Te blizny przypomną Ci kim jesteś i skąd masz być
Ogień w sercu pali się
Nie ma lekko taki ślad blizna charakteru znak
Płynie wódka albo krew”
The Gits - “Blizny i Szramy”
Arkadiusz Bimbrowski
Bebzun tłusty może nie dodawał urody, ni też w bystrości w ruchach, aleć niezastąpion był jeźli o tak przykre okoliczności chodzi, jak upadek z wysokości znacznej. Pewnikiem, gdyby imić Bimbrowski nie był dumny posiadaczem wielkiego kałduna, co go ledwo pas słucki opleść zdołał, to by skończył jak charakternik do Boga nawrócony, pan Duniewicz.
Biedak na ostatni zryw i akt odwagi się w swym życiu zebrał i na demona piekielnego ruszył, by go buławy hetmańskiej nie dopuścić i na nic się to zdało, gdyż czerep jego teraz roztrzaskany tuż obok szafirowego kamyczka leżał. Całe wnętrze czaszki na zewnątrz się wylała i na podobieństwo ohydnej jajecznicy u stóp mości Bimbrowskiego leżała.
Zaiste przykra to śmierć i rzec, by nawet można haniebna, a na pewno szlachcica nie godna.
Wśród kłębów szarego i gęstego dymu ujrzał demoniczny pijanica, jak dusza mości Duniewicza do nieba, o dziwo ulatuje. Jak mawiają psalmy w Świętej Księdze zapisane “Łaskawy i miłosierny jest Pan, nierychły do gniewu i pełen łaski” Doprawdy wielkie zdziwienie na licu pana Bimbrowskiego się ukazało, gdy to spostrzegł. Oczy jednak jeszcze większe mu się zrobiły, gdy ujrzał jak dusza pana Duniewicza, niczym sokół myśliwski na powrót ku ziemi pikuje.
- Czyżby jednak Szatan się o twą duszę upomniał, mości panie? - mruknął pod nosem pijanica.
Anime imić Adama, jednak nie do piekła spadła, a w sam środek kamienia pohańskiego, co to szafirowym blaskiem wciąż się jarzył.
Kędy jaźń szlachecka w klejnot uderzyła, wielgim blaskiem on rozbłysnął. jasność była tak potężna, że imić Bimbrowski musiał oczy przesłonić, żeby całkowicie wzroku nie stracić.
Przez jedno uderzenie serca spostrzegł tylko, jak uwolniony od ciała imić Duniewicz z kimś się wewnątrz kamienia mocuje i za łby bierze, jakby to jaka bijatyka w karczmie była.