Rozdział ósmy i ostatni, czyli Infernalis epilogus, abo tem, jak to książę piekielny Asmodeusz zawód miłosny w skrytości przeżywał, czyli bajania karczemne na poleskim polu snute
“Jeg fryser ikke mer.
Jeg varmes av månelyset.”
Burzum - “Enhver Til Sitt”
Deszcz srogi ciął bez litości od samego rana, tak poleskie pola i zagony, jak i trzy facjaty śniade, co bruzdami licznemi poznaczone. Właściciele owych fizis samotrzech konno przez dukty podmokłe bieżyli i na chłostę z nieba spadającą się wystawiali. Niczyje inne mordy to była, jak braci Śniadeckich, Jędrzeja, Marcina i Wacława, co w całem księstwie sławni ze swych swawoli, burd licznych i pijatyk nieustających. Chłopi pospołu z szaraczkami, co szable na postronku nosili, jaki i klechy i proboszcze okoliczne, a takoż żydowina każden, dość ich miał wielce i wszyscy oni modły do wszelkich instancyi wznosili, coby skaranie boże w końcu na swawolników spadło.
- Ech… Jędrzeju, rzeknij mnie proszę, bo pamięć mi ostatnio słabuje, za czyją to namową dwór Jedlińskich żeśmy opuścili - rzekł Marcin, deszczówkę z kołpaka lisim futrem obszytego wylewając.
- Właśnie, właśnie - w mig podchwycił wątek, brat jego Wacław - Ciepełko tam z kominka biło, miodku i tokaju pod dostatkiem, a i opór Katarzynki jużem z wolna kruszył i miłość ku mię rozbudzał. Czemuż to, rzeknij tu nam bracie miły, czemuż to w drogę ruszylim?
Jędrzej ust nie otworzył, jeno groźnie na braciszku łypnął i wodę, co mu po plecach ściekała, niczem jaki kot, abo burek zwykły strzepał. Chabeta jego w błocku brodziła i takoż swoje niezadowolenie okazała. Poznać ino nie było można, czy to na jeźdźca swego prycha, czy na jego braci nad swym losem biadolących.
Szła, więc trójka braciszków stępa, noga za nogą, na wschód zmierzając, gdzie jakie sioło, dwór, czy inszy przybytek cywilizacji, miarkowali naleźć. Wokół jednak jeno pola i pagórki smętne, a na nich drzewa, niczem kościotrupie łapy ku niebu wystające. Ciemno wszędzie, mokro wszędzie, a przetem zimno i do domu daleko.
Luna, co spomiędzy chmur, co i rusz się wychylała. rogal srebrzysty prezentując, łaskawie na nich spojrzała i cel, choć odległy, to kuszący niezwykle, wskazała.
- Jędrzeju! Jędrzeju proszę uszczypnij mię, bo febry chyba żem dostał i majaki mam - domagał się imć Marcin, nosem chorobliwie pociągając.
- Oj Jędrzeju, Jędrzeju! To i mię uszczypnij, abo kuksańca daj, bo i mię się zdaje, że delirium mną telepie i zwidy pod oczy podtyka.
Jędrzej znowuż ust nie otworzył, jeno spojrzał pierwej na braciszków swych, później na horyzont odległy i znowuż na przemoczonych, niczem wróble, kompanionów swoich. Oczy wierzchem dłoni przetarł i jak nie puścił się galopem przed, jak nie zaczął chabetę swą lejcami okładać, byle ja tylko do szybszego biegu przymusić.
Mości Marcin i Wacław głowami jeno pokiwali, wodę z wąsów ściekającą strząsnęli i z miejsca za swym bratem pognali.
***
Trójka swawolników z kulbak wyskoczyło i konie zziębnięte do słupa przywiązali. Wzrokiem niepewnym po obejściu powiedli i znać było, że strach i jakowyś naszedł i wątpliwość w sercu zasiał.
Przed nimi charta słomą kryta stała i na pierwszy rzut oka rzekłbyś, że to nic, a nic innego a karczma Okiennice jednako zawarte były, a z komina żadyn dym do nieba się nie wznosił.
I uznałby pewnikiem każdy, że to jaki porzucony przybytek i tyle. Jednak z wnętrza karczmy rubaszny śmiech dobiegał, liczne głosy dudniące, co toasty na część księcia Radziwiłła wznosiły i stukot kuflów dębowych blachą obitych.
Wokół jeno mrok, ziąb i strugi deszczowe, co ciało niczem anielskie bicze chłostały. Jak okiem sięgnąć, ni żywego ducha, czy choćby zwierza jakiegoś, nie uświadczysz.
- Tfu… - splunął imić Marcin w kierunku karczmy tajemnej - Ki diobeł! Toż to czary jakieś muszą być.
- Racja, braciszku. Czary, jak nic. W środku pewni sabat jest jakiś, abo co gorszego - dodał mości Wacław, krok do tyłu dając.
- Głupiś jeden z drugim - huknął najstarszy z braci, Jędrzej - Na dukcie, kędy ulewa straszliwa, im źle. Popas pod sosną rozłożystą, im takoż nie w smak, zimno, bo mokro i w rzyć igły się wybijają. A teraz jeszcze to… Przed karczmą stoją i deliberują, czy że ona zaklęta jest, czy w niej diobły rezydują. Cóż to wam za różnica? W środku, to i sam Lucyper z Borutą siedzieć może i co nam to szkodzi? Wejdziem, miodku się napijem, bigosu pojemy i tela. Co tu roztrząsać? Diabla, nie diabla ta karczma ważne, że ciepło i sucho w środku, a i pewnikiem napijem się tam czegoś.
Tako orzekł Jędrzej Śniadecki i autorytetem swego starszeństwa przypieczętował. Po czem na braciszków się nie oglądają do środka karczmy wszedł przez drzwi ciężkie i skrzypiące nad którymi szyld koślawy wisiał. Na desce sękatej ktoś węglem drzewnym wypisał nazwę tajemnego przybytku.”U Osmółki”
Marcin z Wacławem spojrzeli po sobie i choć mnogość wątpliwości w ich serca się gnieździło i strach niemały ruchy krępował, to obaj ramionami wzruszyli i za swym bratem postąpili.
***
Żar z paleniska bił tak niepojęty, że rzekłbyś iż to ogień z samego piekła z kominka zionie. Braciszkowie Śniadeccy nic przeciw temu nie mieli, a wręcz z wielką lubością taki stan rzeczy przywitali do karczmy wchodząc.
- Witam jaśnie wielmożnych - rzekł wyłoniwszy się zza czarnego kontuaru, niski i pokraczny jegomość w szerokie portki ubrany.
- Jacy my tom wielmożn… - spróbował zaripostować mości Wacław, ale Jędrzej takiego mu kuksańca pod ziobro zasadził, że całe powietrze z niego uszło i już nijak słowa nie mógł wyrzec, a oczy mu przytem na wierzch wyszły, jakby zaraz eksplodować miały.
- Czołem - rzekł najstarszy z braci, po izbie karczemnej bacznie się rozglądając. Stołów w niej sześć było i dwakroć tyle ław przy nich. Przy każdym niemal abo dwóch, abo trzech jegomościów siedziało. Każden w czarne szaty przyodziany, jako mnich, abo inszy kleryk, czy też rabin. Głowy nisko spuszczone mieli, że nie szło twarzy ich dostrzec. Chłód jednakoż jakowyś przedziwny od nich bił i jakby woń siarczana.
- Jam Osmółka - rzekł czort bydlęcy, co teraz za człowieka chciał uchodzić i wszelkie swe piekielne przymioty, czy to w szerokich szarawarach ukrył, abo też pod czupryną czarną i gęstą - Witajcie waszmościowie w moich skromnych progach. Czymże służyć wam mogę?
- Piwa nam nalej - zaordynował Jędrzej nieśmiało, co nijak do niego podobne nie było. Wszak nigdy mu języka w gębie nie brakowało i nawet przed Karmazynami pokłonów nie bił. Teraz, choć rosły chłop z niego był, mniejszy niźli tenże tajemniczy gospodarz się stało.
- Siadajcie waszmościowie - rzekł Osmółka, stół przy samym kominku dłonią kosmatą, skrytą pod ścierką lnianą, wskazał.
***
Zegar już dawno północ wybił, a trójka panów braci pojadłszy i popiwszy, rezon odzyskała i dowcip cięty, któren znakiem ich rozpoznawczym, jako Leliwa herbem rodu. O zimnie braciszkowie zapomnieli i o deszczu, co im twarze chłostał i lęku, których ich serca targał, kędy przed karczmą stali.
- Knypku - ryknął na całe gardło mości Wacław - Piwa! Piwa, bo susza we dzbanie.
- Piwo ! Piwa dajcie ! Jak nie to spierdalajcie ! Piwo ! Piwa dajcie ! Po stołach nie rzygajcie! - zaintonował, a po prawdzie mówiąc zaryczał, jak zarzynany wieprz imić Jędrzej
- Chcem piwa! Chcem piwa! Do paaaaszczy! Do ryyyyyjaaaa! - wtórował mu imić Marcin, wymachując przy tym pustym kuflem niczym wódz buławą, któren chorągwie po bitewnym polu rozstawia.
Osmółka, czort bydlęcy, co teraz za człowieka chciał uchodzić i swoje powołanie odnalazł w karczmy prowadzeniu, różnych opojów w swych progach gościł. Żaden z nich jednak nie odnosił się do niego z taką pogardą, jak tych trzech braciszków. Cóż jednak było robić. Zacisnął, więc Osmółka wargi, kłęby pary z wściekłości nosem wypuścił, jako byk jaki i dzban piwem napełniwszy, do stołu Śniadeckich podszedł.
A przy nim sławna trójca, właśnie inscenizowany pojedynek na szable odbywała. Imić Jędrzej tak się tym wyimaginowanym fechtunkiem przejął, że niczem wiatrak łopatami swemi, on ręką prawą wymachiwał i krzyczał przytem:
- I ja go wlew, a on mię odbił. Żelazo ku mnie leci i już by mi łeb niechybnie rozcięło, gdym w bok nie odskoczył. Jak żem ciosu śmiertelnego uniknął, to jużem go miał. Nie spodziewał się drań, żem taki gibki i szybki. Litości, więc nie mają w jego odsłoniętą skroń siekłem o taaaak!
- najstarszy z braciszków Śniadeckich dłoń uniósł, jakby faktycznie przed nim jaki rosły drab stał i jak nie huknie pięścią w stół, by siłę ciosu swego dobitnie pokazać. Pech chciał, że w tym właśnie momencie Osmółka, piwo we dzbanie doniósł. Cios imić Jędrzejak tak był mocarny, że się cały stół tak zatrząsł, jakby w niego jaki koń wściekły kopnął. Cynowy dzban ledwo stołu dotknął, a już w górę poszybował, jakby mu skrzydła urosły. Vis gravitatis w mig go na dół ściągnęła i ledwo, co garniec pod powała fruwał, a już roztrzaskany w drobny mak po całej podłodze się wala. Piwo zaś, co w nim było, wokół złocistą falą sie rozlało, jako morza wody.
- Ożesz ty kurduplu zapyziały - warknął imić Jędrzej i biednego Osmółkę już za fraki prawie złapał, by nim wszyćkie kąty powycierać dokładnie, gdy między nim, a czortem bydlęcy, jaki potężny jegomość stanął.
- Siadaj waszmość - rzekł ów mąż spokojnie, zimne niczym stal spojrzenie całej trójce braciszków Śniadeckich posyłając - Siadaj i rączki przy sobie trzymaj, a nie na gospodarza je wyciągasz.
- Siadaj? Jak śmiesz? Nowiuśkie hajdawery, co żem je na rynku w Tarnowie kupił. Całe mokre - biadolił i dyszał ze wściekłości imić Jędrzej.
- Właśnie, właśnie. Nowiuśkie, ledwo dwa roki minęły, jak je pod Kurzokrostami od żydowina starego kupili. - wtórował mu imić Wacław.
- Satysfakcji, ja żądam - zawył Jędrzej gniewnie, niczym ranny basior.
- Ode mnie, czy od naszego gospodarza? - zapytał niezwykle spokojnym głosem jegomość, co w obronie Osmółki stanął - A może od obu? - zakończył szyderczo.
Mości Jędrzej poczerwieniał cały i usta w złowrogim grymasie wykrzywił i już po szablę sięgał, już się do mordu rwał, gdy wybawiciel biednego czorta, dłoń w górę uniósł ciszę i pokój gestem tym nakazując.
I kędy cicho się wokół zrobił, że skwierczenie knota od świecy słychać było, w te oto słowa odezwał się do braciszków Śniadeckich.
- Waszmościowie mili, pokój dajcie, bo popiliście sobie snadnie i krew się w was gotuje. Burd tu nikomu, nie trzeba. Osmółka, co żeś go waszmość kułakiem huknął, tym samym piwo przedni marnując, to czort, co się zowie….
- Czort? - zapiszczał lękliwie imić Wacław.
- Czort, panie bracie. Czort najprawdziwszy. Bydlęcy, co prawda, ale wskutek swoich czynów chwalebnych w hierarchii piekielnej awansował.
- Hola, hola, panie bracie, jakże to tak? Miejsce czortów, to w piekle jest chyba. Człeka pobożnego, to może i one podszeptami wstrętnymi kusić mogą, ale jakim prawem po ziemi one chodzą. - oburzył się imić Marcin.
- Oj, panie bracie… mąż może z ciebie sławny, zawalidroga i hultaj przedni, aleć o infernalnych obyczajach toć ty nic, a nic nie wiesz.
- No, nie wiem.. bo i skąd? - odparł szczerze imć Marcin, ramionami wymownie wzruszając.
- O sakramenckiej czeredzie, pewnie też żeś acan, ani słowa nie słyszał.
- No nie.
- Ja tyż nie - dorzucił imić Jędrzej na ławie, w mokrych portkach zasiadając i ciekawsko ucha nastawiając.
- O rapcie infernalnym, o wielkiej bitwie z demonami pustynnymi, co się na tem polu odbyła, o romansie straceńczym między wąpierzem przeklętym, a chłopską dziołchą, co lico miała jak tyn anioł, nie przymierzając, pewnie tyż waszmościowie nie.słyszeli.
- No nie - odparli chórem, wszyscy braciszkowie
- Siadaj waszmość - rzekł imić Jędrzej dłonią miejsce wskazując - Napij sięz nami i opowiadaj, jak to z tą sakrymencką czeredą było.
- Dobrze - odparł jegomość, miejsce przy stole zajmując. Nim słowa historyi infernalnej wyrzekł, wąsa podkręcił i gestem Osmółce kufle nakazał napełnić, by się lepiej opowieść plotła, a i słuchać jej było snadniej.
***
Słońce złociste nad poleskimi zagonami się już ukazywało, gdy jegomość wąsaty do samego końca epopeję infernalną opowiedział.
- Tak to właśnie było, mości panowie i na tym polu się to wszytko zakończyło - rzekł na oparcie ławy opadając ze wycieńczenia.
- Tutej? Na tym polu? Pomiędzy temi krzywymi topolami i kupą krowiego łajna? NIe może to być. - rzekł mości Wacław, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Kto wie? Może to i prawda… przecież Osmółka pokazał rogi i ogon. Jak on jest czortem, to może i cała reszta prawda. - dumał imić Marcin, mocząc wąsy w piwnej pianie.
Najstarszy zaś z braciszków Śniadecki, po skroni się drapał i widać było, że myśli intensywnie o czymś, bo aż mu się czoło pofalowało, jak Bałtyk w czasie sztormu.
- Chwilunia, chwilunia - rzekł w końcu Jędrzej - Skoro rapt się nie udał, to co na to Jego Piekielność książę Asmodeusz? Co z Urszulą, która jego wybranką była?
Jegomość, co opowieść infernalną przez pół nocy snuł, zasępił się na chwilę, jakby pytanie o cnotliwą córkę Duniewicza ból mu sprawiło.
- Cóż…. o Urszulkę pytacie? - westchnął ciężko, po czym cały kufel jednym haustem opróżnił, by na koniec głośno nim o stół uderzyć - Powiadają, że w Niebiosach już ona, że przy stopach chrystusowych, obok świętej Marii Magdaleny siedzi. Ni Duniewicz, ni sakramencka czereda, ocalić jej nie zdołali. Biedulka z rąk pohańców zginęła, kiedy armia demonów padła. Powiadają, że to ostatni rozkaz Oćmy był. Ponoć tem sposobem pomsty chciała ona dokonać i ból wielgi księciu Asmodeuszowi zadać.
- A to się książę piekielny naprawdy zakochał w tym dziewczęciu cnotliwym? - dopytywał mości Jędrzej.
- Tego to nie wiem, ale Osmółka sam wam może powiedzieć, jak się książę zachowywał, kędy wiadomość o jej śmierci posłyszał.
Czort bydlęcy, co od dłuższego czasu na kontuarze siedział i nogami leniwie machał, uśmiechnął się szeroko na myśl, że w końcu w centrum uwagi się znalazł. Przez dłuższą chwilę delektował się faktem, że wszystkie oczy na niego zwrócone i aż go wszyscy musli upomnieć, by rzekł, jak to przy asmodeuszowym tronie było.
- Kędym do piekieł zszedł, by jak na rozkaz meldunek zdać z tego, co żem widział, a przeta w samiuśkim środku tych cudów piekielnych byłem, do samego końca przy moim dobrodzi… tfu… przy moim Otyłym Panie czuwał, by towarzystwa mu w chwili agonii dotrzymać… Nie smuciłem się, bom wiedział, że go jeszcze ujrzę, wszak on diabłem najprawdziwszym był, a eksplozja jeno jego materialne ciało rozerwała…
- Zlitujże się Osmółko drogi, do rzeczy, do rzeczy, bo świta już - upomniał czorta po raz kolejny jegomość, co opowieść snuł.
- Już, już wybacz panie, ale jak się rozgadam to wszytko na raz kcem powiedzieć i tak płynę, jak ten galeon po morzach i oceanach.
- Zatem do brzegu czorcie, do brzegu - rzekł imić Jędrzej, którego ciekawość wielga zżerała, jaki opowieść ma finał.
- No i gdym przed książęcym tronem stanął, to mnie jakaś taka duma d środka wypełniła. Tak się czułem, jakbym oblicze samego Bo… tfu… jakby mnie taka jakaś piekielna moc uwzniośliła. Cały dygotałem, bo i strach mnie wziął, że przed takim majestatem, ja zwykły czort bydlęcy Osmółka, staje. Język mi kołkiem w gardle stanął, ale gdym tylko głos herolda usłyszał, co moje imię wypowiada, przed oblicze książęce żem wystąpił i pokłoniłem się nisko, jako obyczaj nakazuje. I rzekł do mnie książę Asmodeusz:
- Gadaj czarcie, co żeś widział i co wiesz. - a głos jego brzmiał, jak dzwon potężny i od tego dźwięku, to mi tak serce zaczęło bić z radości i dumy jakieś, że aż trudno to w słowa ubrać.
Znowu żem się pokłonił i po kolei mówię, com widział i co wiem. I gdy o panience Urszuli wspomniałem, to książę wzrok na mnie uniósł i pyta:
- Co wiesz o niej? Gadaj prędko!
- Panie piekielny, książę czarcich zastępów, cóż rzec mogę… ja sam, to nie widziałem, bo i jak, gdym ciągle Panu Arkadiuszowi wierni służył i przy jego boku trwał. Aleź opowiadał mi jeden żołnierz, co mu z kolei jego krewniak mówił, któren ponoć bisurmańca pochytał, któren to znał strażnika, który Urszuli w podziemnej celi pilnował. I ten żołnierz właśnie mi powiedział, że jak chorągwie, co Oćmie służyły padły, to wszyscy nogi za pas zaczęli brać, byle tylko w niewolę się nie dostać. Śmieć oni ponoć po tysiąckroć woleli niźli u Lachów w jasyr popaść. I ci co pieczę nad Urszulą trzymali, choć strachem zdjęci, to z gołymi rękami z wycieczki wracać nie chcieli. Tędy im do głowy przyszło, żeby tą bladolicą niewiastę ze sobą zabrać. Urszula zaś wiadomo… harda była i za nic z nimi pójść nie chciała. Szarpać się zaczęła, pomocy agniołów wzywać i modły do Boga zanosić. Przelękli się pohańce, że taki narwany jasyr, to im więcej kłopotów może przynieść niźli zysku. Poużywali, więc sobie na niej, a na sam koniec ubili. Trupa w ruinach zostawili, aleć jak odjeżdżali to z rumowiska, gdzie truchło niewieście leżało, blask nieziemski bił. Pewnikiem to Bóg agnioły po jej duszę zesłał i stąd ta łuna.
Słysząc te słowa książę Asmodeusz zafrasował się straszliwie i ryknął, aż się posady piekieł zatrzęsły.
- Won! Wszyscy won!
Godał mi potem jeden bies, co strażnikiem przy książęcej komnacie był, że dwie niedziele piekielny władyka płaczem się zanosił.
- Z miłości to wszyćko? - nie dowierzał dalej mości Marcin.
- Tego to nie wiem - wzruszył ramionami Osmółka - Jedni godają, że z miłości. Inni zaś, że to z żalu. Śmierć Duniewicza i córki jego, podobno wielkie plany książęce pokrzyżowała. Przebąkują tu i ówdzie, że o szturm na tron niebieski chodziło, abo że o to, że tym ślubem z Urszulką, to książę Asmodeusz kciał jaki sojusz z Niebem zawrzeć. Trudno rzec, gdzie prawda leży. Pewne jeno to, że śmierć Urszuli straszliwie go poruszyła i że łzy rzewne za nią wylewał, tako jak jej ocie.
- O! O! O! - zakrzyczał imić Jędrzej, palec wskazujący do góry unosząc - A co z mości Duniewiczem. Gdzie jego dusza trafiła?
- Ponoć anioł Pana Adama przed tron boży zaniósł. Ponoć Bóg Ojciec i Syn Boży i takoż Duch Święty długo debatowali, co z nieszczęśnikiem, charakternikiem co się zowie, aleć też anachoretą i neofitą prawdziwym, co demona ubił swoje życie poświęcają, czynić im wypada. Bóg miłościwy jest i z miejsca chciał mości Adam w poczet świętych przyjąć, ale sam Lucyper krzyknął veto i cyrograf, jako probationem culpae przysłał. Nie było, więc innej rady, jak imć Duniewicza do purgatorium posłać, gdzie do Dni Ostatnich cierpieć będzie, by grzechy swoje plugawe zmazać. Ponoć jeno modlitwa szczera za jego duszę, ukojenia może mu przynieść.
Imić Wacław ręce do modlitwy złożył i coś pod nosem zaczął mamrotać. Choć dziwnym zdać się mogło zachowanie jego to, nikt uwagi na to nie zwrócił. Jeno znowuż imić Jędrzej z pytaniem wyskoczył.
- A tyn Lewko? Tyn Mazur chytry, jako lis? Co z nim?
- Chorąży Czarnej Nowiny do dziś z całą łęczycką kompanią baluje. Ponoć czarownice, to już wszyćko boli od tych ich zabawa.
- Tak im się tańcować kce? - dopytywał mości Marcin, powieki obiema dłońmi przecierając, bo go już sen straszliwie morzył.
- Oj gupiś ty, braciszku! Oj gupiś! - zganił go Jędrzej.
- Jak gupiś? Jak gupiś? To wyjaśnij, jak takiś mądry? Jak tam na infernalnych zwyczajach się nie znom, a tyś chwilę opowieści o diobłach posłuchał i już znowca wielgi.
- Ja ci zaraz wyjaśnię! Oj, wyjaśnię! - syknął imić Jędrzej dłoń w pięść zaciskając. Po czym wzrok w stronę jegomościa, co infernalną opowieść snuł, zwrócił i tak do niego rzecz - Doprawdy, niewiarygodne, to wszystko. Magyia prawdziwa, cuda i czarcie sztuczki i wiktoryia wielga chorągwi naszych nad pohańskim ścierwew. Jedno mię tylko jeszcze panie bracie nurtuje.
- Cóz takiego mości Jędrzeju?
- Skąd waszmość, tak wszytko dobrze wiesz, co i jak się wydarzyło?
Uśmiechnął się jegomość, wąsa podkręcając.
- Jak skąd? Jam ci Kociebor Kotowski.
FINIS