lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Sakramencka czereda (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/19194-sakramencka-czereda.html)

Ribaldo 13-09-2021 22:31


“The time to strike is now
Kill, kill, Oh !
Kill, kill, Oh !
Kill, kill, Oh !
Kill, kill, Oh !”
Manowar - “Battle Hymn”



Walna bitwa infernalna rozrywała na strzępy poleskie podmokłe łąki i zagony. Wilija krwią obrońców, pospołu z juchą tatarów zdradzieckich, co się siłom ciemności zaprzedali, spłynęła obficie. Nurt jej rwący poniósł rdzawe tumany spienione, wprost do Niemna rozległego, a nim wprost do morza samiuśkiego, by obwieścić całej Rzeczpospolitej jaki doniosłe rzeczy na poleskich polach się rozgrywały.

Dwie armie piekielne na śmierć i życie się ścierały i choć obie strony złemu służyły, to rzezały się równo nie bacząc na swe mroczne koligacyie i ciosów sobie wzajem nie żałując.
Szczęk szabel doniosły i dźwięczny ponad głowami walczących się unosił, niczym akompaniament śmierć i boleść zwiastujący. Krzyki i jęki konających wtórowały mu, jakoby chór z samego dna piekieł lament za ich dusze potępione wznosił. Bluzgi, złorzeczenia i kwilenie pożałowania godne, mieszały się z plugawymi zaklęciami ciskanymi przez magów obmierzłych, którzy w obu armiach w znacznej liczbie służyli.
Ich noc ciemna ziemię otulała, to pośród ścierających się szeregów, jasno było niczym w dzień. Jakże mogło być inaczej, kędy ifryty, pohańskie demony pustynne, co i rusz paszcze swe rozwierały, by ogniem wrzącym obrońców Rzeczpospolitej przypiekać i w proch obracać.

Trzon armii polskiej, nad którą komendę przejął imić Rogaliński, dzielnie odpór tatarskimi tabunom z zaciekłością szarżującym, dawał. Liczba ordyńców, co konno z impetem uderzała, pustynnych duchów i ghuli, co niczym inszym, jak ożywionymi trupiszczami byli, nie malała. Fala za falą, bez wytchnienia i chwili przestoju, napierała na zwarte szeregi obrońców. I choć każden jeden bies, każden jeden szlachetka, co na pospolite ruszenie się stawił i każden dziad borowy, co pośród pikinierów trwał chwacko, wszelkie siły i zdolności z siebie dając, ni zdrowia, ni życia nie szczędząc, to z każdą upływającą minutą kruszała pierwsza i jedyna linia polskiej obrony.
Trup się ścielił gęsto i choć mości Rogaliński sam pośród defensorów się znalazł i równo z nimi siekał ordyńców i zastępy pustynnych czortów, a i czarami swemi ciągle ich wspierał, to dla każdego oczywistym się stało, że odrzucić tatarskiej nawałnicy się nie uda.

Nadzieję pokładać można było jeszcze we flankowym ataku, któren mości Lewko miał poprowadzić i kontrnatarciu husaryi, która na wzgórzu ukryta na sygnał czekała.


“Gods of war
Judge and jury
Gods of war
Pain and fury now”
Judas Priest - “War”



Lewko
Diabeł, co się zowie, Mazur nad Mazury, ledwo podstęp tatarski ujrzał, już swych rezunów i piekielników do boju zagrzewać począł, coby duch, ni wigor w nich nie zgasł wroga w wielkiej liczbie napotkawszy.
Swój asumpt grzmiący, nie tylko powagą i mocą swej czarciej duszy przypieczętował, aleć takoż potęgą zaklęć piekielnych. Rymując formuły ohydne i zakazane z pary wątłej, co nad wodami rzeki się unosiła, mgłę gęstą uformował i tak nią pokierował, by osłoną dla całego jego oddziału była.

Widząc, jak tumany gęste jego żołnierzy okrywają i niczym płaszcz z oparów dymnych utkany, przed strzałami bisurmańców ochronę dają, wielce był kontent. Ostrogami Szafota pod boki ubódł i z okrzykiem bojowym, który po całym województwie echem się odbił, z szaleństwem w oczach lśniącym, na tatarskich zaprzańców ruszył. Za nim psy wierne ruszyli ci, co ledwo przed chwilą omal go na szablach swych nie roznieśli. Infamisy, swawolniki ducha bitewnego poczuli i krwi żądni z radością szczerbić i na kawałki ciąć kozojebców przeklętych.
Krew i odrąbane członki w górę wystrzeliwały, jako te conffetti w zapusty. Iście piekielną i morderczo krwawą zabawę mieli kompanioni, mości Lewki. Chorąży Czarciej Nowiny nie zamierzał ich w tych bestialskich zapędach hamować. Wszak tu o dobro ojczyzny chodziło, a ordyńce i ich infernalni sojusznicy innych argumentów niźli bestialskiej siły nie rozumieli.

Sam mości Lewko takoż w rąbaniu tatarskich łbów i przegniłych zezwłoków, magią szkaradną ożywionych, upodobał sobie wielce. Z szelmowskim uśmiechem gromił pohańców, to na odlew, to znów nomen omen krzyżem ścierwo mongolskie na tatar przerabiał.

Ku zdziwieniu całego oddziału robota lekka i przyjemna wielca była, choć jucha obficie z bisurmanów puszczona, twarze niczym karmin usta niewieście im zdobiła Ledwo się wiec każden jeden spostrzegł, a po zagonie tatarskim śladu nie było.
Mości Lewko na czele oddziału koło w miejscu zatoczył, Szafota do nienaturalnego ruchu mocnym ściągnięciem lejcy zmuszając. Po czym rozejrzał się bacznie i w mig spostrzegł, co w czasie, gdy on bitewnej swawoli zażywał, na placu boju się wydarzyło.

Z przerażeniem dostrzegł, że oddział mości Rogalińskiego niemal już w rozsypce. Na domiar złego z oddali spostrzegł też coś, co zacnemu diabłu, któren komendę nad całą chorągwią objął umknęło. Ziemia u podnóża wzgórza na którym to husaria się skryła i do kontrataku się szykowała, wielce wodą nasiąknięta była i prawdziwe grzęzawisko przypominała.
Koń, jaki i sam towarzysz husarski, coby nie mówić swoją wagę ma. Zaczął się więc mości Lewko obawiać, że szarża skrzydlatych towarzyszy w poleskim błocie utknąć może i tym samym klęskę obrońców Rzeczpospolitej przypieczętuje.
Tatarskie tabuny dziesiątkowały obrońców, którzy już li tylko dzięki magyi Pronobisa równą linię trzymali. Na drugim zaś brzegu zwarte kolumny janczarów, takoż jak i dżinów skrzydlatych i ifrytów ognistych w odwodzie spokojnie na rozstrzygnięcie natarcia czekały.
Obmyśliwał już Mazur, jak swoich diablich kompanów wspomóc, kędy imić Łaszcz do niego w te słowa się odzywa.
- Panie Lewko - krzyknął, a w jego głosie strach najprawdziwszy brzmiał - Tam! Hen na wzgórzu!

Spojrzał imić Lewko w stronę, którą młody infamis mu wskazał. Nad horyzontem odległym gęste i mroczne kłęby dymu się wznosiły, jako z ołtarza całopalnego. Gdy tylko wiatr powiał i woń z tamtej okolicy przyniósł, wnet pojął Mazur, co się święci.
To odór oćmy przeklętej, demona pradawnego, którego takoż w Gruzdowie naleźli, jaki przy żalniku prastarym.
Toć to przecie on za tym całym zamętem i bezhołowiem stoi. Wielgi dylemat i ciężar odpowiedzialności na ramion chorążego Czarnej Nowiny spadł niespodziewanie.
- Co czynić mamy? - spytał młody Łaszcz, głosem nadal z lęku drżącym - Janczary ku nam się sposobiom. Rozkazuj waćpan, bo zginiem tu marnie!
- Rozkazuj, mości Lewko - domagali się jednogłośnie swawolnicy i charakternicy hardzi - Rozkazuj, panie bracie, bo śmierć już kosę na nas ostrzy.


“Widziałem niepojętą tajemnicę duszy, która nie zna żadnego hamulca, żadnej wiary, żadnego lęku, a jednak walczy na oślep sama z sobą.”
Joseph Conrad - “Jądro ciemności”


Kocibor Kotowski
Potężna magyią, mości Kotowski władał i wielgi talent on miał do klecenia rymowanych zaklęć. Nic wtem dziwnego, że gdy tylko formułę czaru swym zwierzęcym pyskiem wyrzekł, gęsty mrok nie tylko jego, ale i całe wzgórze objął. Ciemność ta zaklęta, tak czarna była, że niemal oćmie, co ich w Gruzdowie pojmała, dorównywała. Ścieżki losu tak się wiły i plątały, że oto dwa mroki się ze sobą zwarły i mocować się poczęły. Oba pradawne, oba złowrogie i choć przeta braćmi dla siebie byli, to jeden drugiego zgładzić pragnął i sam niepodzielnie rządzić pragnął.

Moście Kotowski, któren w najohydniejszej wilczej postaci na szczyt wzgórza, pośród fałd ciemnistych się zakradał, nos swój wysoko trzymał, by woni wiedźmy, co w ciele zwykłej chłopki, córki wójta z Gruzdowa się kryła, nie zgubić.
Wolno krok za krokiem czaił się lycantrop przeklęty i węchem wiedziony do cholernicy, co zgubę na imić Czarniawę ściągnęła, zbliżał. Im zaś był bliżej, tym mocniej jego własne słowa w głowie mu się gromkim echem odbijały.

- Nie… Nie! To być nie może! Co to za bóg co zamiast wybaczać każe zabijać.

- Szatan mi więcej dobroci i zrozumienia okazał niż całe wasze krześcijańskie bóstwo.

- Pokój mi dajcie. Nie jestem mordercą.

- Ja żem nie pies, że do mnie mówić „bierz ją” i jak tresowane zwierze na wroga posyłać.


Sam to ciotuchnie Rozalii w jej ostatnich chwilach życia w twarz prosto wykrzyczał i jeszcze broszę świętą, co bronią przeciw złemu miała być odrzucił. I pojął swój błąd ogromny lycantrop przeklęty i zawył przeciągle, jak to w zwyczaju wilcy mają, kędy się Luna w pełni na niebie objawia. Skomlenie jego straszliwe.w całym województwie słychać było i wszytkie litewskie oseski, co w swych kołyskach błogo spały, na dźwięk ten upiorny z wrzaskiem i płaczem przeogromny się pobudziły. Matki i piastunki za nic ich uspokoić nie mogły, w taką histeryię niemowlęta wpadły. Wszytkie tędy niewiasty, matrony, piastunki i mamki na kolana padły i przed obrazami świętymi modły do Boga Najwyższego zanosić poczęły, gdyż każda z nich czuła, że to sam diabeł ich niemowlęta tak wielce przestraszył.

Lycantrop choć błąd swój sobie uświadomił, to wycofać się już nie mógł. Nie tylko niehonorowo by to było, aleć po prostu fizycznie niemożliwym się to stało. Za jego plecami bowiem cała horda Tatarów, jak i ghuli paskudnych się kryła, a przed nim… Przed nim oćma, demon prastary i przeznaczenie z którym musiał stanąć twarzą w twarz.

- Jesteś - posłyszał głos Lidki, który choć dźwięczny i dziewczęcy, prehistoryczną grozą był podszyty. Zimnym, trupim jadem, co przez wieki w ziemi głęboko zakopany tkwił, aż w końcu nalazł sposób, coby z kajdan się wyrwać i śmiertelne ciało w absolutne władania objąć.
- I ja jestem.

Lycantrop przeklęty, choć dziewki nie widział, to całym sobą, całym swym zwierzęcym jestestwem czuł jej wiedźmi odór parszywy. Tuż obok niego stała, kroków zaledwie trzy i pół. Pomiędzy nimi zaś mroki dwa, co się ze sobą mocowały, niczym zapaśnicy antyczni.
Jeden sus, skok wilczy go dzielił, by swe kły w jej gardzieli zatopić i juchę szkaradną upuścić. I już gotów był to uczynić, gdy słowa ciotuchny Rozalii, znowuż mu pod czaszką się echem rozległy.

Ladacznicę zabij, a siebie zbawisz i kraj cały ocalisz.

To oręż twój, nim szeregi pohań…


Oręż.... sam się go wyzbył i za sobą bez żalu ostawił, a teraz jeno swe kły krwi łaknące miał. Nic więcej.

- Zaprawdę godny konkurent z ciebie, lupusie - syknęła Lidka głosem wężowym - Takich heros nam trzeba. Z takimi wojami, nie tylko Rzeczpospolitą podbijem, ale i Moskwa i Paryż u naszych stóp klękną i pokłon oddadzą. Zegnij więc swój łeb wilczy i dołącz do nas, nim będzie za późn…

Wiedźma swej mowy nie skończyła, gdyż jęk okrutny i w swej naturze do szpiku kości demoniczny, niebiosa i ziemię na pół rozerwał. Popłoch wśród obrońców polski, jaki samych ordyńców wielgi wywołując.

Woń przedziwna do nozdrzy lycantropa przeklętego uderzyła. Lidki to był zapach, jeno najprawdziwszym lękiem podszyty. Ilekroć lycantrop czuł woń taką, wiedział, że jego zdobycz śmierci się obawia.

- Dołącz do mnie lupusie - syknęła Lidka, niczem wąż jadowity - Razem świat cały pobijemy.



“Błogo mi jest, bo prawdę rzekłszy, po miodzie i węgrzynie nie masz jak słońce na stare kości.”
Henryk Sienkiewicz - “Ogniem i Mieczem”


Arkadiusz Bimbrowski
Najprawdziwsze theatrum absurdum w trzewiach mości Bimbrowskiego się rozgrywało. Nie dość, że klejnot magiczny, co się szafirowym blaskiem mienił w jego kiszkach tkwił Nie dość, że w owym artefakcie demon prastary tkwił i bój śmiertelny z duszą neofity, a takoż charakternika zdradzieckiego, co się Lucypera wyrzekł i przed bożym tronem pokłony bić zaczął, toczył. To jeszcze jaźń diabelska samego pijanicy z piekła rodem, rajdy po śledzionie, otrzewnej i inszych zakamarkach pokarmowego układu uskuteczniała.

Sam Szatan, kędy by ową zagmatwaną historyię posłyszał, za głowę, tudzież rogi swoje by się złapał i z niedowierzaniem kręcił. Wszak kto to widział, żeby takie hece na ziemi wyprawiać i w wielkim poważaniu mieć, nie tylko fizyczne prawa i zasady, ale takoć godność ludzką i diabelską i logiki wszelkie prawidła.

Samemu mości Bimbrowskiemu, za nic to było i jeno tylko kolejną hecą, co się w rozumie nie mieści w jego piekielnej egzystencji.
Kędy na falach wzburzonej okowity, co przez jego przełyk płynęła, sunął już w swym demonicznym umyśle układał dykteryjki, któremi będzie bawił gawiedź infernalną i biesy pospolite.
Ani strachu imić Arkadiusz nie odczuwał, ni lęku żadnego, czy obawy najmniejszej. Pewny był swego, jak nikt nigdy. Sam był sobie panem i na swem terytorium wroga przyjmował i rozgromić go zamierzał.

Z wielce bojowym i grzmiącym okrzykiem “Naprzód! Okowito prowadź!” Gnał Otyły Pan, a po prawdzie jeno jaźń jego goła, wprost na spotkanie przeznaczenia swego.

NI sam Szatan, ni Lucyper, ni nawet sam mości Bimbrowski konsekwencyi czynu tak heroicznego i chwackiego przewidzieć nie mógł. Jeno prosty i skromny starosta piekielny, co miano Ribaldo nosił, w swym umyśle pokręconym, zmiarkował, jak te mecyje infernalne się skończą.

Fala berbeluchy, niczem tsunami orientalne z wielga mocą i hukiem nieziemski przez stomachus diabelskie sunęła, a na grzywie spienionej sam Otyły Pan bieżył. Pięść swą mentalna zacisnął i w stronę artefaktu skierował. Kamień ów pośrodku fundus ventriculi tkwił i choć go kwasy trawienne otaczały do żadnej krzywdy on, ani byty tkwiące w jego wnętrzu nie doznawały.

Kułak pijanicy w idealnie wyszlifowaną ścianę minerału uderzył z mocą przepotężna. Wnet rysa na tej perfekcyjnej powierzchni się ukazała i rychły jego kres zwiastując . Gdy więc po chwili gorzałczany żywioł wzburzony w artefakt uderzył, los pohańskiego tworu definitywnie przesądził.

Rozprysnął się ów szafir na miliony drobniutki kawałeczków. Odłamki w każdą możliwą stronę wystrzeliły. Zawył pijanica demoniczny z radości, a po prawdzie jeno jaźń jego naga ową radość wyartykułowała.
Krótki to był wiktoryi zew, gdy umilkł w chwili, gdy mości Bimbrowski spostrzegł z przerażeniem, że bebzun jego pod naporem milionów ostrych odłamków pękać począł, jako balon nadmuchany.

I zawył ze złości wielgiej i bólu, co do samego jądra jaźni i egzystecyi sięgał. Wraz z nim szloch i jęk bezgraniczny z gardeł demona prastarego i polskiego szlachetki, co się Adam Duniewicz wołał , wydobył i w jednej chwili niebiosa i ziemię na pół rozerwał.

Eksplozja demonicznych bebechów, cała ziemią zatrzęsła, a falki co wewnątrz tkwiły w promieniu kilkudziesięciu mil rozrzuciło.

Leżał mości Bimbrowski na dnie krateru z bebechem rozerwanym, a przy nim tkwił wierny sługa, bies bydlęcy, Osmółka. Za dłoń swego pana trzymał i ślepiami pełnymi miłości i oddania na niego spoglądał.
- Panie, miłościwy, to nic. - zapewniał kłamliwie czort pospolity - Okład się z chleba i pajęczyny poczyni i do jutra śladu nie będzie. Nie z takich ran, panie ludziska się wylizywali..

Mości Bimbrowski czuł, że gaśnie. Ciało jego śmiertelne naporu sił demonicznych nie wytrzymało. Wiedział jednak Otyły Pan, że dobrze uczynił i wielce się i piekłu i Rzeczpospolitej przysłużył. Widział oczyma swej jaźni, jak demon prastary w odmętach okowity tonie i swe ostatnie tchnie oddaje. Mości Duniewicz zaś, a w zasadzie jeno dusza jego nieśmiertelna, przez aniołów na sąd ostatecznych zabrana została.



Deszatie 14-09-2021 08:46



I was born to burn.
Black Wind always follows
Where my black horse rides.
Fire´s in my soul
Steel is on my side.
Born of Black Wind, Fire and Steel!


Manowar Black wind, fire and steel

Krew pohańska plamiła zbrocze szabli, krwawym strumieniem. Lewko bił się ja szatan, w amoku chlastał przeciwników gasząc ich żywota, jak upiorny żniwiarz polne kłosy. Ostrze błyskało migotliwie, oczy czarta rozpalone nienawistnie szukały coraz to nowych ofiar. Nic nie było w stanie zaspokoić jego żądzy krwi. Nieumiarkowany, niczym jego kompan Bimbrowski w pijatyce, Mazur inszy dziś trybut składał na polu bitwy złożony z karminowej jak wino posoki. Ostatni Tatar z okrzykiem rzucił się do ucieczki, chcąc susem przesadzić okop, acz Lewko przyszpilił go chorągwią jak barwnego motyla i uniósł wysoko jako widomy znak okrucieństwa i dzikiego tryumfu. Nie miarkował dziś się w żadnej mierze, pardonu nikomu nie dawał, bo ci którzy złamali granice piekielnej Rzeczpospolitej nie zasługiwali na żadną łaskę. Gdyby nie brak czasu chętnie, by przyprawił im więcej tortur, jak choćby temu nieszczęśnikowi, który właśnie konał nadziany na sztandar łęczycki. Jucha z odkrytych trzewi plamiła herbowe materie, a agonalny krzyk niknął w wezbranym bitewnym szale i litanii infernalnych odgłosów. Tatarskie ścierwo miotane ostatnimi spazmami znieruchomiało w końcu, jako nieme świadectwo, że żadne pakta dziś nie obowiązywały i jeńców dziś po żadnej stronie brać się nie będzie… A sztandar łopotał dziko, jak rozdrażniona, niesyta mantykora domagając się dalszej krwi ofiar, bo ta zdążyła już wsiąknąć w magiczny proporzec.

Napawając się tym widokiem, Lewko nagle pojął, że zniesienie zagonu to tylko kropla w morza odmętach, która grozy położenia sił Koronnych nie poprawiła. Nadal w wielkich opałach się znajdowały, ostatkiem sił impet natarć odpierając jeno diablą dzielnością i siłą woli. A sytuacja na polu beznadziejna się zdawała i znikąd odsieczy nie można było się spodziewać. Co prawda najsilniejszy oręż, który ówczesne pola bitew znały, czyli husarskie chorągwie, co niezliczoną liczbę starć na korzyść Rzeczpospolitej rozstrzygnęły, za wzgórzem skryte do szarży się pewnikiem gotowały. Lecz błota rozmiękłe mogły pozbawić największego atutu jeźdźców skrzydlatych i zaprawione rumaki ich bojowe w łęgach usidlić, jak we wnykach. Czarci umysł Lewki desperacko jakiegoś konceptu szukał, ale w tym momencie Łaszcz zawołał doń, skupienia pozbawiwszy.

- Co czynić mamy? – z ust jego padło, a gdzieś zniknęła ta buta i bezczelność, z której nie tak dawno słynął.

Daleko wiedźma, co z pradawnego kurhanu rodowód swój wiodła, odprawiała jakowyś rytuał plugawy. I ona to, domyślił się młody czart, też stała za tym zdradliwym atakiem sił nieczystych ze wschodnich stepów, a wcześniej ich czeredę pragnęła przekabacić i na swą stronę przeciągnąć. Oparli się tej pokusie, ale i tak jęga blisko dopięcia swych zamierzeń była, bo wróg o krok od zwycięstwa się przecie znajdował.

- Rozkazuj, mości Lewko – zadźwięczało mu w uszach.
- Rozkazuj, panie bracie, bo śmierć już kosę na nas ostrzy. – dziwnym było słyszeć te słowa od hultajstwa, które wcześniej za nic żywot innych miało…

- To w tany pójdziem z nią, kości rachując! – zawołał dziarsko do potępionej braci. – Raz was matka rodziła, wy czarcie syny i siepacze. Wyrąbiecie sobie drogę do piekielnych zaszczytów. Dziś jeszcze w Łęczycy ucztować będziem pospołu!

Chorągiew biła mroczną siłą, wiary charakternikom dodając, a Lewko mienił się niczym rzymski konsul, co nad armią władny w bitewnej potrzebie. Ze zdumieniem Łaszcz patrzył jak kolczuga ciało Chorążego oplata, ryngraf piekielny czarny jak smoła tors ochrania, jak przecudna lśniąca misiurka ostatecznie głowę jego wieńczy.

I spojrzeli po sobie infamisi, że rynsztunek zbrojny takoż i ich korpusy okrył.

- Naprzód za mną! Wpierw odsiecz naszym braciom piekielnym przynieśmy, bo o włos oni od klęski. A potem… to już Boruty wola, na kogo gniew nasz słuszny spadnie, jak katowski miecz!

Poprowadził Lewko zastęp kompanów, co już nie jak kupa swawolników wyglądał, lecz teraz iście niczym najprawdziwszy hufiec towarzyszy pancernych się prezentował.

- Z okrzykiem: Bij! – runęli na tyły wrogiej hordy, by nadzieję wlać w obrońców rogate dusze.


Lynx Lynx 16-09-2021 17:36

-Warrr...to było.- wystękał ostatkiem Otyły Pan. Kończy się tak przygoda jego na świecie, ale co popił i pojadł to jego. Rzec tylko trzeba, że smutny towarzyszy opuszczać. Na szczęście spotkają się jaszcze kiedyś w cieple piekielnych otchłani.

Rot 17-09-2021 09:19

Wilkodłak czuł wiedźmę i słyszał ją wyraźnie. Jednak głucha żałość się w jego sercu kołatała. Siebie teraz widział jako chłopca małego którego matka na naukę do kościoła posyłała wierząc, że to co pomoże i dusze dziecięcia od złego ocali.
W końcu wzrok wzniósł do nieba ciemnym mrokiem osnutego.
-Panie, ja żem o wybaczenie proszę. Ja słaby, ja grzeszny. Ni wilk, ni człowiek. Ukarz mnie za moją pychę i me przewinienia, ale kraj kochany oszczędź. Niegodny jestem być narzędziem twoim, ale jeśli twoją wolą jest by tą wiedźmę powstrzymał, cały twój jestem. – Następnie bursztynowe swoje ślepie w Lidkę utkwił.
-Giń wiedźmo! – Warknął i rzucił się na nią by jej śmiertelną powłokę rozszarpać na miazgę strasznie krwawą.

Ribaldo 20-09-2021 00:08


“Układ przypadków to właśnie przeznaczenie
Wiesław Myśliwski - “Traktat o łuskaniu fasoli”



Mrok gęsty spowijał ziemię, a bitwa piekielna o losie Rzeczpospolitej mająca zdecydować, na polskim polu się rozgrywająca, trwała w najlepsze. Czorty wszelkiego autoramentu rzezały się pospołu równo, a ich śmiertelni kamraci takoż ran, ni krwi przelanej nie szczędzili. Szczęk oręża, jak i jęki rannych i mordowanych pod niebiosa się wznosiły i postrach w okolicy siały.

Wojna nie od dzielności żołnierzy jednakoż zależy. Bystrość umysłu i talent strategiczny nieraz większe znaczenie ma. Po prawdzie zaś, choć to wielu nie spodobać się może, to zakulisowe ustalenia o zwycięstwie przesądzać mogą.

Infamisy, hultaje i mordercy, co się tym jeno od zwykłych gwałtowników tym różnią, że się herbem pieczętują i rodowodem wiekowym poszczycić się mogą, chwacko w boju stawali. Krwi wiela pohańcom upuścili, aleć i sami strat znacznych doznali. Takoż diabły polskie, kamraci sławetnego Boruty, co w łęczyckim zamku rezyduje, odpór ifrytom i ghulom dawali. Jucha diabla w obfitości w ziemię i tak już ze wszech miar wilgotną, wsiąkała. Czy trud ich daremnym nazwać można, skoro o losie wilijskiej batalii, insze okoliczności zadecydowały?
Nie mnie to osądzać, wszak jam jeno starosta pospolity, choć rodowodem piekielnym poszczycić się mogę. Werdykt niech słuchacz każden jeden sam w swem sumieniu wyda, z przebiegiem zdarzeń się zapoznawszy.

A było to tak…


“Dla nich liczy się strategia, dla nas chaos, amok zemsty
Biją z wiarą w piersi, lecz po naszej stronie anioł śmierci
Rano staną twarzą w twarz z prawdą, pierwsi padną pierwsi
Nieświadomi własnej klęski spadkobiercy“
3W - “Architekci Placów Boju”


Lewko
Czarne zastępy piekielników, ze świstem skrzydeł kruczych do pleców przytroczonych, na bisurmanów niczego nie podejrzewających uderzyły, jako grom z jasnego nieba. Nie kto inny, jeno sam mości Lewko, Mazur, co się zowie, chorąży Czarnej Nowiny i dobry kompan samego Boruty, do boju ich wiódł. Z okrzykiem, co po całej ziemi się lotem błyskawicy niósł, tatarskim łucznikom, ifrytom i zezwłokom ożywionym, zagładę ostateczną zwiastował. Niczem natchniony anioł śmierci, braciom swym czarcim w sukurs przybył, mocą swej charyzmy, a takoż i czarów potężnych i siłą szabli infamisów i wideł czortów borowych, co pod nim służyli, gromił, siekał i w pyl roznosił zastępy stepowej zarazy, co rękę na Rzeczpospolitą odważyła się podnieść.

- Sława! - ryknął Rogaliński, kędy mości Lewkę w szale bitewnym ujrzał - Sława mości Lewko! Nie zawiodłeś mnie! Na kogo, jak na kogo, ale na Mazura piekielnego zawsze liczyć można. Rąbać psubratów parszywych! Rżnąć kurwich synów plugawych bez litości! - grzmiał mości Rogaliński na ostałych przy jego boku żołnierzy.

Ci zaś widząc posiłki, co na tyły wroga spadli, rezon i siły odzyskali i w mig w czyn słowa swego diabelskiego dowódcy wcielać poczęli. Jucha tatarska z ran wielu, niczem wodotryski, co we Wersalu stoją, pod niebo wystrzeliła i wkrótce w karmazynowym deszczu infernalni wszytcy defensorzy ojczyzny byli.

Surmy osmańskie zagrały, jakby sami anieli złamanie siedmiu pieczęci ogłaszali. I zadudniła ziemia pod równą marszruta przez tysiące stóp wybijaną. To piechota janczarska, pospołu z demonami pustynnymi do kontrataku się gotowała. Doborowi żołnierze, zuchwałe na Polaków z piekła rodem ruszyli. Pewni swego wszak byli, bo i siła ludzi za nimi stała, a i moc magyi czarnej ich wspierała, a takoż demonów pustynnych całe mrowie. Zgnieść zamierzali nielicznych obrońców, co się w kupę zebrali, a tem samym łacny cel dla nich stanowili.

Jednego wszak, ni osmańscy żołdacy, ni dejowie co ich do boju wiedli, nie przewidzieli. Bo i niby, jak przewidzieć mogli, skoro cała trójca zdarzeń, co się w jeden splot okoliczności połączyła, poza ich pole widzenia, a nawet poza dziedziną bitewną, się rozegrała.

Pierwej o żarliwym poświęceniu się mości Bimbrowskiego wspomnieć należy. Tenże pijanicy infernalny, na dno samego siebie zstąpił, poprzez gęste sploty kiszek własnych się przedzierał, by na koniec na wzniosłej okowity fali w drobny mak pohański kryształ roztrzaskać, a wraz z nim jednego spośród demonów orientalnych, które ziemię polską nawiedziły.

Po wtóre, rzecz przez nikogo niespodziewana, niczem w antycznej tragedyi, jak to uczeni mawiają, deus ex machina, sam król polski z licznemi chorągwiami się objawił. Cała armia na horyzoncie się pojawiła, a sztandary biało-czerwone z herbem czterodzielnym, co symbol Korony zawierały, czyli orła w złocistej koronie na polu karmazynowym oraz dwa pola z wizerunkiem Pogoni, która to znakiem odwiecznym jest Wielkiego Księstwa Litewskiego, na wietrze listopadowym łopotały, niczem skrzydła aniele.

Na ostatku, co żadną miarą nie znaczy, że to okoliczność, najmniejsze znaczenie mająca, wspomnieć należy o wyczynach lycantropa przeklętego, który się Kociebor Kotowski woła.
O tem jednak więcej słów wyrzec się godzi, bo to co się na samotnym wzgórzu wydarzyło, ni w ludzkim, ni też diablim rozumie pomieścić nie podobna.



“Anioł nigdy nie upada. Diabeł upada tak nisko, że nigdy się nie podniesie. Człowiek upada i powstaje.”
Fiodor Dostojewski


Kocibor Kotowski
Mości Kotowski, co najohydniejszą formę wilczą przybrał, by w bój ostateczny się rzucić, nie tylko z Oćmą i Lidką, co ją rzeczona ciemność opętała, aleć takoż z samym sobą wielką wojnę stoczyć musiał.

W duszy i umyśle własne słowa mu dudniły i jako kamień młyński ciążyły. Wiódł więc ów człek biedny w lupusa ciele zaklęty, zacięty spór, niczem retor rodem z Rzymu lub Aten antycznych, a nikt inny poza nim owej zmagań śledzić nie mógł.

Światu jeno rozstrzygnięcie sporu owego, ogłoszone zostało. Zawył lycantrop po raz wtóry do Luny, co ją chmury ciemne wciąż skrywały, a w zawodzeniu tem ból najprawdziwszy się krył na poły z żalem wielgim i takoż skargą bluźnierczą, co ją lat kilkadziesiąt później wieszcz narodowy, co się Porajem pieczętować będzie, w usta bohatyra poematu swego włoży.
Od wycia tego anieli zapłakali, a łzy ich na ziemię poleską spadły i juchę pohańska z twarzy defensorów obmywać jęły. Tron boży, co się pośród chmur siódmego nieba skrywa, w posadach zadrżał, a i sam Lucyper z żałości i bezsilności do wilczego wycia się przyłączył. Taką to siłę owo mości Kotowskie wycie i słowa, co je lycantropim gardłem wyrzekł, miały.

- Panie, ja żem o wybaczenie proszę. Ja słaby, ja grzeszny. Ni wilk, ni człowiek. Ukarz mnie za moją pychę i me przewinienia, ale kraj kochany oszczędź. Niegodny jestem być narzędziem twoim, ale jeśli twoją wolą jest by tą wiedźmę powstrzymał, cały twój jestem.

To rzekłszy wbił, herbowy wilkołak, ślepia od rządy mordu krwiste w wątłe ciało Lidki, córki wójta z Gruzdowa, co ją demon prastary opętał, a jedno uderzenie serca owej niewiasty później, kły lśniące w jej szyi zatopił. Po czem jął szarpać bez opamiętania, na strzępy krwiste, mięśnie od kości oddzielając i na boki w furii straszliwej je rozrzucając.
- Obyś zdechł - zdążyła jeszcze Oćma prastara, wprost do wilczego umysłu wyszeptać, by po chwili w paszczy przeklętego siódmego syna ojca swego, żywota dokonać.

Akolici demoniczni, co wokół stali z niedowierzaniem wielgim, poprzez mrok niczem mgła opadający, jak ich władca plugawy w niebyt odchodzi.
Kości jego, co przy ogniu ofiarnym leżały w proch się jęły rozpadać, takoż jak uprzednio umysł, co w krysztale był zaklęty, jak i serce, co biedną Lidkę opętało.
Ci słudzy zła starożytnego w żalu i bezsilności swej na wilkołaka się rzucili i zamiarem ubicia bestii przeklętej
Wielu z nich żywota na owym wzgórzu dokonało, wszak mości Kotowski w morderczej furii był i na ciosy mu zadane, po stokroć silniej odpowiadał. Mnogość wielgą oszalałych fanatyków na strzępy rozerwał, nim sam pod naporem przeważającej liczby wrogów padł bez czucia.



“Święty spokój nad równiną porachunków
Krew żarliwa ścięta w galaretę błota”
Jacek Kaczmarski - “Pobojowisko”



Lewko, a takoż Kociebor Kotowski
Pierwsze promienie słoneczne z wolna przez mroczne chmurzyska, co nad horyzontem wisiał, jęły się przedzierać, kędy niedobitki z demonicznej hordy, żołnierze króla polskiego w niewolę brali.
Ifryty, dżiny skrzydlate, a z nimi wraz ocaleni z rzezi Tatarzy i Nogaje dzicy, pokłon przed Jego Królewską Miłością, Janem Kazimierzem, z Bożej łaski królem Polski, wielkim księciem litewskim, ruskim, pruskim, mazowieckim, żmudzkim, inflanckim, smoleńskim, siewierskim i czernihowskim, a także dziedzicznym królem Szwedów, Gotów i Wandalów, Królem Prawowiernym, składali.

Czarcie zastępy zaś, co i ch łzy anielskie z juchy pohańskiej obmyły z pyszna się miały i na całe to widowisko z niedowierzaniem poglądali. Nie dość, że ktoś im wiktoryię ukradł i sobie przypisywał, to jeszcze ślozy przeczyste, niebiańskie ich splugawiły. Mości Rogaliński, imić Lewko, jak i cała reszta łęczyckiej kompanii, niczem zmokłe kocięta wyglądali. Infamisy, charakternicy i jawnogrzesznicy, co zgoła przed chwilą w czarcich, mrokiem i czeluścią piekielną, lśniących pancerzach pomstę na wrogach wywierali teraz abo na kolana popadali i o łaskę Boga prosili, abo na tyłkach usiedli i nad swem losem płakali.
Z całej lewkowej załogi, co to znaczne zasługi w gromieniu pohańców miała, jeno imić Mściwój Łaszcz i jego kompan wierny, mości Będziński, Rymarzem zwany. przy diable czeredzie się ostała i Szatana się nie wyrzekła.

- Co nam teraz czynić wypada? - zapytał w końcu cicho, młody infamis.
- Nic tu po nas, panie bracie - odparł imić Rogaliński dłoń na ramieniu swego druha, Lewki, kładąc - Do Łęczycy czas wracać i oblać tę wiktoryię, jakże smutną.

Już miał konia spinać i na dwór Boruty pognać, kędy goniec od samej Jego Królewskiej Mości przybył. Pokłonił się jak należy, czapką, po ziemi od krwi i deszczu namokłej, szorując, choć strach w jego oczach i rąk drżenia, aż nazbyt widoczne były.
- Bądźcie że pozdrowione ich czarcie i piekielne ichmości. Król prosi waszmościów, cobyś raczyli się przed Jego oblicze stawić i słowa uznania za dzielny wasz udział w tejże bitwie straszliwej przyjąć.


Kędy łęczycka kompania, pospołu z infamisami królewskiego posłańca przyjmowała, na odległym wzgórzu z którego wciąż cuchnący trupem i siarką dym się unosił, mości Kotowski oczy swe otworzył.
Lekko na duchu mu było, jak jeszcze nigdy w życiu i wesołość i werwę niepojętą w całym ciele czuł.
Mrok, który w duszy jego od lat wielu tkwił, jakby przepadł wraz z pierwszymi promieniami słońca.

- Powstań, mości Kotowski - rzekł boży posłaniec, co na tle wschodzącego nieba stał, przez co jeno sylwetkę jego Kociebor wiedział - Powstań,, rzekłem!

I wstał ni człowiek, ni wilk, co własnymi rękami demona prastarego w niebyt odesłał.

- Nowinę ci przynoszę. - oznajmił anioł - Wielce twe słowa Boga na niebiosach poruszyły i w miłosierdziu Swym, ofiaruje ci szansę, jaką żaden inny człowiek na ziemi nie otrzymał. Oto życie nowe przed tobą, niczym przed Łazarzem, co go sam Syn Boży z martwych wzbudził. Takoż i teraz twego ducha martwego, co się na służbę złemu zaciągnął, Ojciec na Niebiosach z czeluści piekielnych wyciąga. Przed tobą siedem lat czasu próby i szansy, byś dowiódł, że życia wiecznego jesteś wart. Ruszaj zatem i zła się wystrzegaj, bo choć zasługi twoje wielkie, to twe czyny plugawe w zapomnienie nie poszły i nadal piekielne wyroki nad tobą ciążą, a z Otchłani tej diabły twe imię wołają. Idź zatem i czyń, co twej osobie wypada i należy.

Mości Kotowski oczy od jasności obolałe zmrużył, a kędy je na nowo otworzył bożego posłańca na ziemi już nie było.

Deszatie 20-09-2021 19:09

Ani nie bronię się pogardą,
Ani nie brudzę się popiołem,
Lecz będę żył i umrę – hardo,
Chcąc nie chcąc – z podniesionym czołem

Jacek Kaczmarski „Diabeł mój”


Spadli na karki Mahometa wyznawców jak ogień i smoła wrząca z murów obronnych. I takoż samo w ich szeregach siali spustoszenie. Lewko siekł bez opamiętania, rzezał tę nawałę tatarską bez litości. Jakby czuł, że to już ostatni raz i więcej okazyia mu się nie nadarzy, by szabli w swym piekielnym żywocie dobyć. Magiczne ostrze, rozpalone ciernistym krwawym okręgiem, głodne krwi było, niczym wąpierz, co lata w letargu czekał i łabędzio białe szyje mu nagle wystawiono pod kły. Juchą ubabrany po karwasze i z misiurką co już tylko gdzieniegdzie przeświecała złotem znad rdzawej okrasy, Mazur niczym wojowniczy Spartanin wyglądał, co krwawą łaźnię podwładnym Kserksesa uczynił. Acz po chwili jasnym się stało, że to porównanie do bitwy antycznej pod Termopilami wielce dorzeczne było, kiedy to ledwie garstka Rzeczpospolitej defensorów, przez mrowie sił i demonów Osmana otoczona została, by poświęcić swe życie za wieczny honor, dumę i ojczyźnie szaleńcze oddanie. Stali tam ramię w ramię: Rogaliński szermierz niezrównany, Wideradzki okrutnik, z ran wielu krwawiący czarną posoką, olbrzym Trzcinka z okiem wyłupanym, co ledwie już na nogach się trzymał pokąsany przez zębiska i żywioły demoniczne, Pronobis, który już niemal całą xięgę zaklęć przewertował i zdolny był jeno mamrotać pod nosem przeklęte czarostwa, Rokicki, co z Tatarami harcował jeszcze przed bitwą i pokotem ich kładł przymiotom sztuki jeździeckiej i przewag dając wymowny dowód. Wreszcie klecha Zawisza, co godne miano nosił rycerskie i kuśtykając do szeregu łęczyckiego ostatni dołączył, splamioną buławą się podpierając. A wśród nich Lewko z ziemi rawskiej, co sztandar z dumą podnosił, jawnie wroga kłujący w oczy, niczym skała samotna zewsząd falami przyboju otoczona, lecz żywiołowi się nie poddająca.

Jednakowoż inne dziejowe rozstrzygnięcie tej nocy nastąpiło i historia inaczej potoczyła się, niż w greckiej legendzie snutej przez Herodota…

***

Deszcz anielski obficie ziemię litewską zrosił, tym samym pióra ze skrzydeł kruczych zlepił czartom z diablej kompanii. Lewko z miną nietęgą i rozczarowaniem głębokim patrzył na ten pobitewny tryumf godny Grunwaldzkiej batalii. Obraz, jeśliby go jakiś zdolny akwarelista wymalował, husarskie skrzydła i Jana Kazimierza w centrum by umieścił, a wrogów sztandary i przeciwników niedobitki u stóp jego, jako hołd lenny składające i wcześniejszej pychy całkiem wyzbyte. Czartów, infamisów i synów potępionych, co znaczne przecie zasługi położyli, trudno byłoby się doszukać i ślad jakowyś znaleźć w tej malarskiej ilustracyi, która jeno utrwalać splendor pomazańca bożego na tle promienistej jutrzenki z firmamentu spozierającej za zadanie miała.

- Tak, na nas pora bracia, ten fetor angiołów zmyć z siebie smolistą kąpielą, miodów antały z otmętów piwnic wytoczyć, diablice chętne sprosić i w czarcich igrzyskach się zatracić.

Kiedy ochotnie przyklasnęli temu pomysłowi, mimo ran i zmęczenia, jakiś ruch ze strony obozu Jana Kazimierza dostrzegli.

Przybyły posłaniec królewski niespodzianie tyradę swą wygłosił, Lewko uśmiechał się gorzko i jedynie przez chwilę krótką czuł pokusę, by przed majestat ziemski się stawić, hełmem, szablą i rynsztunkiem dzwoniąc, by nadworny malarz zyskał mistrzowską perspektywę, aby czartowską jego postać ująć należycie i z rozmachem.

Jednak na pośmiewisko nie chciał się wystawiać, co by kompanionowie łęczyccy szydzili zeń przez wieki całe, że Mazur hreczkosiej w królewskie łaski chciał się wkupić i szyku zadać, by chełpić się tym uczynkiem.
Miast tego ryngraf czarny zerwał gwałtownie ze zbroi, przy ruchu tym celowo diablich swych pazurów ślad na nim wydzierając.

- Masz heroldzie! Jeno uważaj, bo parzy… – oznajmił rzuciwszy go przestraszonemu słudze - Przekaż go swemu umiłowanemu władcy na pamiątkę tego wydarzenia. I słowa w pamięci zanotuj:
Cytat:

- Dziękujemy rzewnie Majestatowi za zaproszenie, lecz pilniejsze sprawy nas wzywają. Rzeczpospolita i na czarny kwiat szlachecki liczyć może, któren rozkwita kędy taka potrzeba najdzie. Tedy na występki swawolne niech Król Jegomość czasem łaskawiej spojrzy, aby tej wiernej siły zbytnio nie przetrzebić katowskim wyrokami. Rzekł to Lewko Chorąży Czarnej Nowiny zaufany sługa Kniazia Boruty, Pana Łęczyckiej Dziedziny.
Odjechali prędko, błotem chlapiąc naokoło, szczerze dość już mając tej, poleskiej krainy, jak biesy spragnieni biesiady i ognia bijącego z podziemi łęczyckiego zamku.

Lewko oddzielił się od kompanów, tłumacząc tylko że sprawę ma i rychło winni się go spodziewać z powrotem.

Odnalazł Kociebora bez trudu, bo ślad anielski biedak zostawiał, sam pewnie o tym nie wiedząc.

- Czołem! - rzekł, kiedy dawnego kompana naszedł. Szafot parskał gniewnie, drażniony obecnością odmienionego człeka. – Wiem, że i tyś do wiktorii się zacnie przyczynił, ale, co oczywiste braćmi z czeredy już być nie możemy… Jeśli jednak uświęcony żywot i rzymska pokuta ci zbrzydnie, wiesz do jakiej karczmy zawitać Acan, a może i swą klaczkę odzyskasz w piekielnych łęczyckich stajniach… – zaśmiał się gromko i uniósł kołpak z wilczego futra, rogi swe w całej krasie ukazując. – Bywaj, Mościanie!

Rot 21-09-2021 19:14

Kociebor do zmysłów wrócił na mokrej ziemi. I to Polskiej ziemi jak czuł we wszystkich swoich kościach i radość w jego sercu gościła, że udało, tak udało się kraj kochany ocalić!

Leżał tak z oczami zamkniętymi czując tylko, że „wygrali”.

I... Jakieś niewyraźne wspomnienia formułowały mu się w umyśle. Ujrzał Lidki sylwetkę niknącą w krwawej mgle i ludzi, całe mrowie ludzi, co ich gryzł i szarpał gryzł i szarpał, bez wytchnienia bez odpoczynku, aż ciemność zeszła…

I… Przed sekundą był w samym piekle. Tak był tego pewien i mógłby nawet przysiąść, że przez chwilę mignęła mu tam twarz mości Bimbrowskiego.

Jednak nim słowo z nim zamienić zdążył zalała go światłość, tak wielka i tak potężna, że zupełnie go oślepiła i ponownie w mrok zapadł. Mrok w którym teraz tkwił.

Jednak ta ciemność była przyjazna delikatna, co sen ino zwiastuje i nie ma w niej żadnych złych duchów.

Wtem głos boskiego posłańca usłyszał i wstał jak mu kazano. Oczy ręką chroniąc bo blask anioła silny był strasznie i oczy mu łzawiły od niego.

Milczał słuchając nowiny jak zaklęty nie wiedząc co powiedzieć mu przy takiej chwili przystoi. No i nim słowa jakie znalazł posłaniec zniknął tak jakby go w ogóle nie było.

Podrapał się po głowie Kotowski. Myśląc sfrasowany teraz co mu czynić wypada. Prośba jego spełniona została i wiedźmę zniszczył, a kraj cały ocalony został. Mało tego! Jeszcze życie mu zwrócono. Jemu, co grzeszny był i słaby i w godzinie ostatniej mógł kraj cały na zniszczenie wystawić z powodu pychy własnej.

Spojrzał Kociebor ze wzgórza na armię polską i diabelską co w dole stała. Pomyślał o kompaniach swoich. Myślał czy bitwę tą przetrwali. I wachał się chwile by zejść tam do nich i pożegnać się należycie.

Ale szybko do wniosku doszedł że jego widok mierził by ich pewnie i w konsternację wprawiał. No i może o dane słowo by się go spytali. A on. On wszak zginął tutaj więc wszystkie jego przysięgi do samej śmierci spełnione tym aktem zostały.

Wtem dojrzał konia. W pierwszej chwili myślał, że Helenkę ujrzał.
Ale zaraz potem i sylwetkę jeźdźca dojrzał i wiedział, że Szafot do niego z Lewkiem na grzbiecie zmierza. Uniósł rękę w pozdrowieniu niepewny czy go dawny kompan zaraz silni nie zruga, za czyny jego.

Jednak nic takiego miejsca nie miało i Kociebor uśmiechnął się ciepło. Doceniając gest kamrata, że przyszedł do niego i wsparcie w tej przedziwnej sytuacji mu oferował. W końcu odkrzyknął.

-Dziękuje mości Lewko! Pamiętać będę!
I gdy Mazur konia zawrócił patrzył za nim długo, aż sylwetka wierzchowca tak mała się stała jak mrówka najzwyklejsza, aż w końcu i ją z oczu stracił.

I teraz głowił się głęboko Kociebor Kotowski co z tymi danymi 7 latami zrobić. Jak je przeżyć. I… w oczach własną rodzinę ujrzał, żonę solidną i dobrą i synka małego.

Ale machnięciem ręką marę odgonił. Przeto wdowę z małym dzieckiem by zostawił a to niegodne jest i samolubne wielce.
Wtedy znowu własną matkę ujrzał i 6-braci swoich i ojca starego. Tak jak i wieś całą co z wilkodłakiem żyła w strachu, aż w końcu odejść mu kazali, bo im starszy tym groźniejszy się jawił. I doszedł do wniosku, że rad by znajome kąty zobaczyć.

Tak … Tam pierwej swe kroki skieruje.

Patrzył jeszcze chwilę ze wzgórza na kwiat państwa polskiego na biesy polskie i w końcu kroki przed siebie skierował.

Szedł do domu. Do domu swojego.

Ribaldo 06-10-2021 21:47



Rozdział ósmy i ostatni, czyli Infernalis epilogus, abo tem, jak to książę piekielny Asmodeusz zawód miłosny w skrytości przeżywał, czyli bajania karczemne na poleskim polu snute


“Jeg fryser ikke mer.
Jeg varmes av månelyset.”
Burzum - “Enhver Til Sitt”



Deszcz srogi ciął bez litości od samego rana, tak poleskie pola i zagony, jak i trzy facjaty śniade, co bruzdami licznemi poznaczone. Właściciele owych fizis samotrzech konno przez dukty podmokłe bieżyli i na chłostę z nieba spadającą się wystawiali. Niczyje inne mordy to była, jak braci Śniadeckich, Jędrzeja, Marcina i Wacława, co w całem księstwie sławni ze swych swawoli, burd licznych i pijatyk nieustających. Chłopi pospołu z szaraczkami, co szable na postronku nosili, jaki i klechy i proboszcze okoliczne, a takoż żydowina każden, dość ich miał wielce i wszyscy oni modły do wszelkich instancyi wznosili, coby skaranie boże w końcu na swawolników spadło.
- Ech… Jędrzeju, rzeknij mnie proszę, bo pamięć mi ostatnio słabuje, za czyją to namową dwór Jedlińskich żeśmy opuścili - rzekł Marcin, deszczówkę z kołpaka lisim futrem obszytego wylewając.
- Właśnie, właśnie - w mig podchwycił wątek, brat jego Wacław - Ciepełko tam z kominka biło, miodku i tokaju pod dostatkiem, a i opór Katarzynki jużem z wolna kruszył i miłość ku mię rozbudzał. Czemuż to, rzeknij tu nam bracie miły, czemuż to w drogę ruszylim?

Jędrzej ust nie otworzył, jeno groźnie na braciszku łypnął i wodę, co mu po plecach ściekała, niczem jaki kot, abo burek zwykły strzepał. Chabeta jego w błocku brodziła i takoż swoje niezadowolenie okazała. Poznać ino nie było można, czy to na jeźdźca swego prycha, czy na jego braci nad swym losem biadolących.

Szła, więc trójka braciszków stępa, noga za nogą, na wschód zmierzając, gdzie jakie sioło, dwór, czy inszy przybytek cywilizacji, miarkowali naleźć. Wokół jednak jeno pola i pagórki smętne, a na nich drzewa, niczem kościotrupie łapy ku niebu wystające. Ciemno wszędzie, mokro wszędzie, a przetem zimno i do domu daleko.
Luna, co spomiędzy chmur, co i rusz się wychylała. rogal srebrzysty prezentując, łaskawie na nich spojrzała i cel, choć odległy, to kuszący niezwykle, wskazała.

- Jędrzeju! Jędrzeju proszę uszczypnij mię, bo febry chyba żem dostał i majaki mam - domagał się imć Marcin, nosem chorobliwie pociągając.
- Oj Jędrzeju, Jędrzeju! To i mię uszczypnij, abo kuksańca daj, bo i mię się zdaje, że delirium mną telepie i zwidy pod oczy podtyka.
Jędrzej znowuż ust nie otworzył, jeno spojrzał pierwej na braciszków swych, później na horyzont odległy i znowuż na przemoczonych, niczem wróble, kompanionów swoich. Oczy wierzchem dłoni przetarł i jak nie puścił się galopem przed, jak nie zaczął chabetę swą lejcami okładać, byle ja tylko do szybszego biegu przymusić.
Mości Marcin i Wacław głowami jeno pokiwali, wodę z wąsów ściekającą strząsnęli i z miejsca za swym bratem pognali.


***

Trójka swawolników z kulbak wyskoczyło i konie zziębnięte do słupa przywiązali. Wzrokiem niepewnym po obejściu powiedli i znać było, że strach i jakowyś naszedł i wątpliwość w sercu zasiał.
Przed nimi charta słomą kryta stała i na pierwszy rzut oka rzekłbyś, że to nic, a nic innego a karczma Okiennice jednako zawarte były, a z komina żadyn dym do nieba się nie wznosił.
I uznałby pewnikiem każdy, że to jaki porzucony przybytek i tyle. Jednak z wnętrza karczmy rubaszny śmiech dobiegał, liczne głosy dudniące, co toasty na część księcia Radziwiłła wznosiły i stukot kuflów dębowych blachą obitych.

Wokół jeno mrok, ziąb i strugi deszczowe, co ciało niczem anielskie bicze chłostały. Jak okiem sięgnąć, ni żywego ducha, czy choćby zwierza jakiegoś, nie uświadczysz.
- Tfu… - splunął imić Marcin w kierunku karczmy tajemnej - Ki diobeł! Toż to czary jakieś muszą być.
- Racja, braciszku. Czary, jak nic. W środku pewni sabat jest jakiś, abo co gorszego - dodał mości Wacław, krok do tyłu dając.
- Głupiś jeden z drugim - huknął najstarszy z braci, Jędrzej - Na dukcie, kędy ulewa straszliwa, im źle. Popas pod sosną rozłożystą, im takoż nie w smak, zimno, bo mokro i w rzyć igły się wybijają. A teraz jeszcze to… Przed karczmą stoją i deliberują, czy że ona zaklęta jest, czy w niej diobły rezydują. Cóż to wam za różnica? W środku, to i sam Lucyper z Borutą siedzieć może i co nam to szkodzi? Wejdziem, miodku się napijem, bigosu pojemy i tela. Co tu roztrząsać? Diabla, nie diabla ta karczma ważne, że ciepło i sucho w środku, a i pewnikiem napijem się tam czegoś.

Tako orzekł Jędrzej Śniadecki i autorytetem swego starszeństwa przypieczętował. Po czem na braciszków się nie oglądają do środka karczmy wszedł przez drzwi ciężkie i skrzypiące nad którymi szyld koślawy wisiał. Na desce sękatej ktoś węglem drzewnym wypisał nazwę tajemnego przybytku.”U Osmółki”

Marcin z Wacławem spojrzeli po sobie i choć mnogość wątpliwości w ich serca się gnieździło i strach niemały ruchy krępował, to obaj ramionami wzruszyli i za swym bratem postąpili.



***

Żar z paleniska bił tak niepojęty, że rzekłbyś iż to ogień z samego piekła z kominka zionie. Braciszkowie Śniadeccy nic przeciw temu nie mieli, a wręcz z wielką lubością taki stan rzeczy przywitali do karczmy wchodząc.

- Witam jaśnie wielmożnych - rzekł wyłoniwszy się zza czarnego kontuaru, niski i pokraczny jegomość w szerokie portki ubrany.
- Jacy my tom wielmożn… - spróbował zaripostować mości Wacław, ale Jędrzej takiego mu kuksańca pod ziobro zasadził, że całe powietrze z niego uszło i już nijak słowa nie mógł wyrzec, a oczy mu przytem na wierzch wyszły, jakby zaraz eksplodować miały.
- Czołem - rzekł najstarszy z braci, po izbie karczemnej bacznie się rozglądając. Stołów w niej sześć było i dwakroć tyle ław przy nich. Przy każdym niemal abo dwóch, abo trzech jegomościów siedziało. Każden w czarne szaty przyodziany, jako mnich, abo inszy kleryk, czy też rabin. Głowy nisko spuszczone mieli, że nie szło twarzy ich dostrzec. Chłód jednakoż jakowyś przedziwny od nich bił i jakby woń siarczana.

- Jam Osmółka - rzekł czort bydlęcy, co teraz za człowieka chciał uchodzić i wszelkie swe piekielne przymioty, czy to w szerokich szarawarach ukrył, abo też pod czupryną czarną i gęstą - Witajcie waszmościowie w moich skromnych progach. Czymże służyć wam mogę?

- Piwa nam nalej - zaordynował Jędrzej nieśmiało, co nijak do niego podobne nie było. Wszak nigdy mu języka w gębie nie brakowało i nawet przed Karmazynami pokłonów nie bił. Teraz, choć rosły chłop z niego był, mniejszy niźli tenże tajemniczy gospodarz się stało.

- Siadajcie waszmościowie - rzekł Osmółka, stół przy samym kominku dłonią kosmatą, skrytą pod ścierką lnianą, wskazał.



***

Zegar już dawno północ wybił, a trójka panów braci pojadłszy i popiwszy, rezon odzyskała i dowcip cięty, któren znakiem ich rozpoznawczym, jako Leliwa herbem rodu. O zimnie braciszkowie zapomnieli i o deszczu, co im twarze chłostał i lęku, których ich serca targał, kędy przed karczmą stali.
- Knypku - ryknął na całe gardło mości Wacław - Piwa! Piwa, bo susza we dzbanie.
- Piwo ! Piwa dajcie ! Jak nie to spierdalajcie ! Piwo ! Piwa dajcie ! Po stołach nie rzygajcie! - zaintonował, a po prawdzie mówiąc zaryczał, jak zarzynany wieprz imić Jędrzej
- Chcem piwa! Chcem piwa! Do paaaaszczy! Do ryyyyyjaaaa! - wtórował mu imić Marcin, wymachując przy tym pustym kuflem niczym wódz buławą, któren chorągwie po bitewnym polu rozstawia.

Osmółka, czort bydlęcy, co teraz za człowieka chciał uchodzić i swoje powołanie odnalazł w karczmy prowadzeniu, różnych opojów w swych progach gościł. Żaden z nich jednak nie odnosił się do niego z taką pogardą, jak tych trzech braciszków. Cóż jednak było robić. Zacisnął, więc Osmółka wargi, kłęby pary z wściekłości nosem wypuścił, jako byk jaki i dzban piwem napełniwszy, do stołu Śniadeckich podszedł.
A przy nim sławna trójca, właśnie inscenizowany pojedynek na szable odbywała. Imić Jędrzej tak się tym wyimaginowanym fechtunkiem przejął, że niczem wiatrak łopatami swemi, on ręką prawą wymachiwał i krzyczał przytem:
- I ja go wlew, a on mię odbił. Żelazo ku mnie leci i już by mi łeb niechybnie rozcięło, gdym w bok nie odskoczył. Jak żem ciosu śmiertelnego uniknął, to jużem go miał. Nie spodziewał się drań, żem taki gibki i szybki. Litości, więc nie mają w jego odsłoniętą skroń siekłem o taaaak!
- najstarszy z braciszków Śniadeckich dłoń uniósł, jakby faktycznie przed nim jaki rosły drab stał i jak nie huknie pięścią w stół, by siłę ciosu swego dobitnie pokazać. Pech chciał, że w tym właśnie momencie Osmółka, piwo we dzbanie doniósł. Cios imić Jędrzejak tak był mocarny, że się cały stół tak zatrząsł, jakby w niego jaki koń wściekły kopnął. Cynowy dzban ledwo stołu dotknął, a już w górę poszybował, jakby mu skrzydła urosły. Vis gravitatis w mig go na dół ściągnęła i ledwo, co garniec pod powała fruwał, a już roztrzaskany w drobny mak po całej podłodze się wala. Piwo zaś, co w nim było, wokół złocistą falą sie rozlało, jako morza wody.
- Ożesz ty kurduplu zapyziały - warknął imić Jędrzej i biednego Osmółkę już za fraki prawie złapał, by nim wszyćkie kąty powycierać dokładnie, gdy między nim, a czortem bydlęcy, jaki potężny jegomość stanął.
- Siadaj waszmość - rzekł ów mąż spokojnie, zimne niczym stal spojrzenie całej trójce braciszków Śniadeckich posyłając - Siadaj i rączki przy sobie trzymaj, a nie na gospodarza je wyciągasz.
- Siadaj? Jak śmiesz? Nowiuśkie hajdawery, co żem je na rynku w Tarnowie kupił. Całe mokre - biadolił i dyszał ze wściekłości imić Jędrzej.
- Właśnie, właśnie. Nowiuśkie, ledwo dwa roki minęły, jak je pod Kurzokrostami od żydowina starego kupili. - wtórował mu imić Wacław.
- Satysfakcji, ja żądam - zawył Jędrzej gniewnie, niczym ranny basior.
- Ode mnie, czy od naszego gospodarza? - zapytał niezwykle spokojnym głosem jegomość, co w obronie Osmółki stanął - A może od obu? - zakończył szyderczo.
Mości Jędrzej poczerwieniał cały i usta w złowrogim grymasie wykrzywił i już po szablę sięgał, już się do mordu rwał, gdy wybawiciel biednego czorta, dłoń w górę uniósł ciszę i pokój gestem tym nakazując.
I kędy cicho się wokół zrobił, że skwierczenie knota od świecy słychać było, w te oto słowa odezwał się do braciszków Śniadeckich.
- Waszmościowie mili, pokój dajcie, bo popiliście sobie snadnie i krew się w was gotuje. Burd tu nikomu, nie trzeba. Osmółka, co żeś go waszmość kułakiem huknął, tym samym piwo przedni marnując, to czort, co się zowie….
- Czort? - zapiszczał lękliwie imić Wacław.
- Czort, panie bracie. Czort najprawdziwszy. Bydlęcy, co prawda, ale wskutek swoich czynów chwalebnych w hierarchii piekielnej awansował.
- Hola, hola, panie bracie, jakże to tak? Miejsce czortów, to w piekle jest chyba. Człeka pobożnego, to może i one podszeptami wstrętnymi kusić mogą, ale jakim prawem po ziemi one chodzą. - oburzył się imić Marcin.
- Oj, panie bracie… mąż może z ciebie sławny, zawalidroga i hultaj przedni, aleć o infernalnych obyczajach toć ty nic, a nic nie wiesz.
- No, nie wiem.. bo i skąd? - odparł szczerze imć Marcin, ramionami wymownie wzruszając.
- O sakramenckiej czeredzie, pewnie też żeś acan, ani słowa nie słyszał.
- No nie.
- Ja tyż nie - dorzucił imić Jędrzej na ławie, w mokrych portkach zasiadając i ciekawsko ucha nastawiając.
- O rapcie infernalnym, o wielkiej bitwie z demonami pustynnymi, co się na tem polu odbyła, o romansie straceńczym między wąpierzem przeklętym, a chłopską dziołchą, co lico miała jak tyn anioł, nie przymierzając, pewnie tyż waszmościowie nie.słyszeli.
- No nie - odparli chórem, wszyscy braciszkowie
- Siadaj waszmość - rzekł imić Jędrzej dłonią miejsce wskazując - Napij sięz nami i opowiadaj, jak to z tą sakrymencką czeredą było.
- Dobrze - odparł jegomość, miejsce przy stole zajmując. Nim słowa historyi infernalnej wyrzekł, wąsa podkręcił i gestem Osmółce kufle nakazał napełnić, by się lepiej opowieść plotła, a i słuchać jej było snadniej.


***

Słońce złociste nad poleskimi zagonami się już ukazywało, gdy jegomość wąsaty do samego końca epopeję infernalną opowiedział.
- Tak to właśnie było, mości panowie i na tym polu się to wszytko zakończyło - rzekł na oparcie ławy opadając ze wycieńczenia.
- Tutej? Na tym polu? Pomiędzy temi krzywymi topolami i kupą krowiego łajna? NIe może to być. - rzekł mości Wacław, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Kto wie? Może to i prawda… przecież Osmółka pokazał rogi i ogon. Jak on jest czortem, to może i cała reszta prawda. - dumał imić Marcin, mocząc wąsy w piwnej pianie.

Najstarszy zaś z braciszków Śniadecki, po skroni się drapał i widać było, że myśli intensywnie o czymś, bo aż mu się czoło pofalowało, jak Bałtyk w czasie sztormu.
- Chwilunia, chwilunia - rzekł w końcu Jędrzej - Skoro rapt się nie udał, to co na to Jego Piekielność książę Asmodeusz? Co z Urszulą, która jego wybranką była?

Jegomość, co opowieść infernalną przez pół nocy snuł, zasępił się na chwilę, jakby pytanie o cnotliwą córkę Duniewicza ból mu sprawiło.
- Cóż…. o Urszulkę pytacie? - westchnął ciężko, po czym cały kufel jednym haustem opróżnił, by na koniec głośno nim o stół uderzyć - Powiadają, że w Niebiosach już ona, że przy stopach chrystusowych, obok świętej Marii Magdaleny siedzi. Ni Duniewicz, ni sakramencka czereda, ocalić jej nie zdołali. Biedulka z rąk pohańców zginęła, kiedy armia demonów padła. Powiadają, że to ostatni rozkaz Oćmy był. Ponoć tem sposobem pomsty chciała ona dokonać i ból wielgi księciu Asmodeuszowi zadać.
- A to się książę piekielny naprawdy zakochał w tym dziewczęciu cnotliwym? - dopytywał mości Jędrzej.
- Tego to nie wiem, ale Osmółka sam wam może powiedzieć, jak się książę zachowywał, kędy wiadomość o jej śmierci posłyszał.

Czort bydlęcy, co od dłuższego czasu na kontuarze siedział i nogami leniwie machał, uśmiechnął się szeroko na myśl, że w końcu w centrum uwagi się znalazł. Przez dłuższą chwilę delektował się faktem, że wszystkie oczy na niego zwrócone i aż go wszyscy musli upomnieć, by rzekł, jak to przy asmodeuszowym tronie było.

- Kędym do piekieł zszedł, by jak na rozkaz meldunek zdać z tego, co żem widział, a przeta w samiuśkim środku tych cudów piekielnych byłem, do samego końca przy moim dobrodzi… tfu… przy moim Otyłym Panie czuwał, by towarzystwa mu w chwili agonii dotrzymać… Nie smuciłem się, bom wiedział, że go jeszcze ujrzę, wszak on diabłem najprawdziwszym był, a eksplozja jeno jego materialne ciało rozerwała…
- Zlitujże się Osmółko drogi, do rzeczy, do rzeczy, bo świta już - upomniał czorta po raz kolejny jegomość, co opowieść snuł.
- Już, już wybacz panie, ale jak się rozgadam to wszytko na raz kcem powiedzieć i tak płynę, jak ten galeon po morzach i oceanach.
- Zatem do brzegu czorcie, do brzegu - rzekł imić Jędrzej, którego ciekawość wielga zżerała, jaki opowieść ma finał.
- No i gdym przed książęcym tronem stanął, to mnie jakaś taka duma d środka wypełniła. Tak się czułem, jakbym oblicze samego Bo… tfu… jakby mnie taka jakaś piekielna moc uwzniośliła. Cały dygotałem, bo i strach mnie wziął, że przed takim majestatem, ja zwykły czort bydlęcy Osmółka, staje. Język mi kołkiem w gardle stanął, ale gdym tylko głos herolda usłyszał, co moje imię wypowiada, przed oblicze książęce żem wystąpił i pokłoniłem się nisko, jako obyczaj nakazuje. I rzekł do mnie książę Asmodeusz:
- Gadaj czarcie, co żeś widział i co wiesz. - a głos jego brzmiał, jak dzwon potężny i od tego dźwięku, to mi tak serce zaczęło bić z radości i dumy jakieś, że aż trudno to w słowa ubrać.
Znowu żem się pokłonił i po kolei mówię, com widział i co wiem. I gdy o panience Urszuli wspomniałem, to książę wzrok na mnie uniósł i pyta:
- Co wiesz o niej? Gadaj prędko!
- Panie piekielny, książę czarcich zastępów, cóż rzec mogę… ja sam, to nie widziałem, bo i jak, gdym ciągle Panu Arkadiuszowi wierni służył i przy jego boku trwał. Aleź opowiadał mi jeden żołnierz, co mu z kolei jego krewniak mówił, któren ponoć bisurmańca pochytał, któren to znał strażnika, który Urszuli w podziemnej celi pilnował. I ten żołnierz właśnie mi powiedział, że jak chorągwie, co Oćmie służyły padły, to wszyscy nogi za pas zaczęli brać, byle tylko w niewolę się nie dostać. Śmieć oni ponoć po tysiąckroć woleli niźli u Lachów w jasyr popaść. I ci co pieczę nad Urszulą trzymali, choć strachem zdjęci, to z gołymi rękami z wycieczki wracać nie chcieli. Tędy im do głowy przyszło, żeby tą bladolicą niewiastę ze sobą zabrać. Urszula zaś wiadomo… harda była i za nic z nimi pójść nie chciała. Szarpać się zaczęła, pomocy agniołów wzywać i modły do Boga zanosić. Przelękli się pohańce, że taki narwany jasyr, to im więcej kłopotów może przynieść niźli zysku. Poużywali, więc sobie na niej, a na sam koniec ubili. Trupa w ruinach zostawili, aleć jak odjeżdżali to z rumowiska, gdzie truchło niewieście leżało, blask nieziemski bił. Pewnikiem to Bóg agnioły po jej duszę zesłał i stąd ta łuna.
Słysząc te słowa książę Asmodeusz zafrasował się straszliwie i ryknął, aż się posady piekieł zatrzęsły.
- Won! Wszyscy won!
Godał mi potem jeden bies, co strażnikiem przy książęcej komnacie był, że dwie niedziele piekielny władyka płaczem się zanosił.

- Z miłości to wszyćko? - nie dowierzał dalej mości Marcin.
- Tego to nie wiem - wzruszył ramionami Osmółka - Jedni godają, że z miłości. Inni zaś, że to z żalu. Śmierć Duniewicza i córki jego, podobno wielkie plany książęce pokrzyżowała. Przebąkują tu i ówdzie, że o szturm na tron niebieski chodziło, abo że o to, że tym ślubem z Urszulką, to książę Asmodeusz kciał jaki sojusz z Niebem zawrzeć. Trudno rzec, gdzie prawda leży. Pewne jeno to, że śmierć Urszuli straszliwie go poruszyła i że łzy rzewne za nią wylewał, tako jak jej ocie.

- O! O! O! - zakrzyczał imić Jędrzej, palec wskazujący do góry unosząc - A co z mości Duniewiczem. Gdzie jego dusza trafiła?
- Ponoć anioł Pana Adama przed tron boży zaniósł. Ponoć Bóg Ojciec i Syn Boży i takoż Duch Święty długo debatowali, co z nieszczęśnikiem, charakternikiem co się zowie, aleć też anachoretą i neofitą prawdziwym, co demona ubił swoje życie poświęcają, czynić im wypada. Bóg miłościwy jest i z miejsca chciał mości Adam w poczet świętych przyjąć, ale sam Lucyper krzyknął veto i cyrograf, jako probationem culpae przysłał. Nie było, więc innej rady, jak imć Duniewicza do purgatorium posłać, gdzie do Dni Ostatnich cierpieć będzie, by grzechy swoje plugawe zmazać. Ponoć jeno modlitwa szczera za jego duszę, ukojenia może mu przynieść.

Imić Wacław ręce do modlitwy złożył i coś pod nosem zaczął mamrotać. Choć dziwnym zdać się mogło zachowanie jego to, nikt uwagi na to nie zwrócił. Jeno znowuż imić Jędrzej z pytaniem wyskoczył.
- A tyn Lewko? Tyn Mazur chytry, jako lis? Co z nim?
- Chorąży Czarnej Nowiny do dziś z całą łęczycką kompanią baluje. Ponoć czarownice, to już wszyćko boli od tych ich zabawa.
- Tak im się tańcować kce? - dopytywał mości Marcin, powieki obiema dłońmi przecierając, bo go już sen straszliwie morzył.
- Oj gupiś ty, braciszku! Oj gupiś! - zganił go Jędrzej.
- Jak gupiś? Jak gupiś? To wyjaśnij, jak takiś mądry? Jak tam na infernalnych zwyczajach się nie znom, a tyś chwilę opowieści o diobłach posłuchał i już znowca wielgi.
- Ja ci zaraz wyjaśnię! Oj, wyjaśnię! - syknął imić Jędrzej dłoń w pięść zaciskając. Po czym wzrok w stronę jegomościa, co infernalną opowieść snuł, zwrócił i tak do niego rzecz - Doprawdy, niewiarygodne, to wszystko. Magyia prawdziwa, cuda i czarcie sztuczki i wiktoryia wielga chorągwi naszych nad pohańskim ścierwew. Jedno mię tylko jeszcze panie bracie nurtuje.
- Cóz takiego mości Jędrzeju?
- Skąd waszmość, tak wszytko dobrze wiesz, co i jak się wydarzyło?
Uśmiechnął się jegomość, wąsa podkręcając.
- Jak skąd? Jam ci Kociebor Kotowski.



FINIS





Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172