lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Cena Życia II (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9197-cena-zycia-ii.html)

Widz 23-11-2010 18:08

Przeszedł pomiędzy ciałami, przeciągając je w jedno miejsce i zrywając z karków po jednej blaszce. Cholera wiedziała, czy ktoś jeszcze po nich przyjdzie. Czy kolejny pieprzony "John Doe" zostanie zapamiętany, skoro nie było nikogo, kto by mógł pamiętać. Albo co gorsza, pozbiera swoje nadgniłe członki i postanowi wstać i udać na żer.
Thomson nie chciał o tym myśleć, podobnie jak o tym, co zrobił Swen. O tym, że mu na to pozwolił, nie zbliżając się nadto. Wróg to wróg, co z tego, że dwa dni temu sam rąbnąłby harleyowcowi prosto w ten skurwysyński łeb. Teraz tego nie zrobił, choć dłoń niebezpiecznie krążyła wokół kolby pistoletu. To już nie była walka, tylko czyste i bezceremonialne morderstwo. Tamten zrobił to zbyt pewnie, by sądzić, że to był jego pierwszy raz. Nie, ten dupek już zabijał i to przychodzić musiało mu z dużą łatwością.
Zastanawiające dlaczego tolerował jego obecność. Aż tak się im wszystkim we łbach poprzewracało? Zabrał jeszcze lornetkę z rozwalonego wozu i zatrzymał przy Jorgenstenie.
- Gdyby to były inne okoliczności, to inaczej byśmy rozmawiali. Uważaj w kogo celujesz ze spluwy, a żyć będziemy na tyle szczęśliwie, na ile pozwolą okoliczności.
Klepnął go w ramię i poszedł do schroniska.

Nie działo się dobrze także i tu. Cierpliwość do Radcliffa kończyła się już wszystkim, ale także Green gadał jak posrany. A nie było nikogo, kto mógłby wziąć tą całą zgraję za mordy. Thomson nie zamierzał. Po kiego pchać się w gówno? Na słowa Swena skinął głową.
- Widzę. Ale teraz gadanie z nim to jak próba namówienia ściany na oddanie moczu. To cieć Umbrelli, poznaliśmy go wczoraj, jak żeśmy zrobili im wjazd. Swoich nie lubi, bo chcieli mu wpakować kulkę. Podejrzewam, że niewielu lubi. Tyle, że pomaga, a prócz pierdolenia, nie szkodzi.
Wzruszył ramionami. Zależało mu na nim tak samo, jak na martwym Prospekcie, którego śmierć nie obeszła go wcale. Ot, jeden młodociany gangster mniej, co za strata. Lepiej było tylko nie robić złych gestów, coby jego kumple nie wpadli w jakąś furię.
Co za zgraja!

Słyszał Marię. Wbrew słowom Greena, uważał, że mówiła z sensem. Jeśli tam był jakiś lab, to nawet bardzo z sensem. O szczepionce mogli zapomnieć, ale przecież nie o to chodziło a o sprzęt. Środki znacznie skuteczniejsze niż kupili w aptece. O rzeczy niezbędne, by jakoś przeżyć cały ten syf. Bez słowa wziął jeden z M-16, przeładował, sprawdził. Kieszenie wojskowej kurtki wypakował magazynkami.
- Mylisz się, John. Ona może przeżyć bez ciebie, ty masz marne szanse bez niej. Słyszycie mnie?
Rozejrzał się nagle, przyciągając uwagę wszystkich w pomieszczeniu.
- Jeśli nie uda się zrobić szczepionki, trudno, ale kurwa możemy spróbować. Bez niej wszyscy jesteśmy trupami, prędzej czy później, ale o spokojnej starości możemy zapomnieć. Ja mam zamiar tam iść. Nie dlatego, że robię komuś przysługę, że tak wypada, albo że mam dobre serce. Chcesz żyć, działasz. Czasy są wystarczająco popierdolone, wrogów także mamy wystarczająco. Kto ma zamiar się w takiego zamienić, niech lepiej odejdzie. Nathan, Dorothy. Przetrząśnijcie to schronisko, wszystko co może się przydać i się zmieści to do samochodów. Przygotujcie też coś do jedzenia. Z wozów dwa Humvee i Rover nam starczą. Green, z radiem się streszczaj. Szybko się zorientują, że coś tu jest nie tak, a następna grupa będzie większa.
Po cholerę tak gadał? Nikomu i tak nie zrobi to różnicy. Nie zamierzał też dowodzić, chociaż dawno temu na szkoleniu wbijali im kilka zasad do łba. Dziewięćdziesiąt procent ludzi chciało być kierowana, musiała wiedzieć, co robić. Tu było takich mniej, ale jednak. Mając też coś do roboty nie myśleli. A myślenie było chyba obecnie wrogiem najgorszym.
Zabrał jeszcze jeden plecak, zerkając na Marię. Był gotowy do drogi.
- Mike, obawiam się, że musisz nam pokazać. Każda minuta jest ważna, a nie chce mi się łazić po lesie i szukać wejścia.

Eleanor 23-11-2010 23:07

Górskie schroniska nie były miejscem przystosowanym do oblężenia. Jakoś nikt chyba nie przewidywał takiej ewentualności. Miały chronić przed przykrymi niespodziankami pogody, nie przed nacierającą armią...
No może z ta armią to trochę przesadziliśmy, jednak nadjeżdżający żołnierze jawili się przecież Liberty jako zagrożenie zdecydowanie większe niż grasujące po lesie grupy zombie.
Nie mieli czasu na jakiekolwiek plany i przygotowania. Wyszkolony i gotowy do likwidacji przeciwnika amerykański żołnierz nadciągał był wykonać swoje zadanie. Szybko, bez pytania i wątpliwości. Kobiety i dzieci? Tacy sami wrogowie jak inni skoro tak właśnie mówią rozkazy. Pozbawiona własnego zdania maszynka do zabijania!
Bezmyślna i głupia!
Tak właśnie głupia, skoro wierzyła, że zwykła maska przeciwgazowa może ją obronić przed zabójczym wirusem. Ponad pół wieku wcześniej wierzyła jednak przecież także, że poruszanie się po terenie skażonym kilka godzin wcześniej detonacją jądrową, jest zupełnie bezpieczne. Skoro dowódca tak mówił to znaczyło że miał rację, bo dowódca zawsze ma rację.

Liberty oddała cały czas płaczącego chłopczyka w objęcia matki, która pospiesznie obwiązała ranę Nathana. Potem skinęła w kierunku dziewczynki wyciągając rękę:
- Co myślisz słonko by się ukryć za tym metalowym piecem w kuchni? - Wskazała dłonią solidne urządzenie, które pamiętało pewnie lepsze czasy, ale jako prowizoryczna ochrona przed zabłąkanymi kulami mogło służyć idealnie.
Zanim zdążyły dojść skończyła się chwila spokoju i znowu rozpętało piekło. Kobieta chwyciła dziewczynkę, przytuliła do siebie i doskoczyła za urządzenie. Serce waliło jej jak szalone.

Z zewnątrz dobiegały do nich przytłumione odgłosy kanonady. Byli na wojnie, choć nikt nie wypowiedział wojny ich krajowi. No może nie do końca, przecież Umbrella rozprowadziła niebezpiecznego wirusa. Od dawna już znano moc broni biologicznej. Na pewno nie był to przypadek sądząc po rozmiarach zjawiska i postępowaniu „czyścicieli” korporacji. Coraz bardziej wyglądało to wszystko na zgrabnie zaplanowana akcję. Tylko w jakim celu?
Potężne eksplozje wywołały nagły wstrząs drobnego ciałka tulącej się do Liby Nathali. Kobieta czuła wilgoć na szyi gdzie spoczywała głowa dziewczynki. Wzmocniła uścisk i pogłaskała ją po plecach:
- Zaraz się skończy. Wszystko będzie dobrze kochanie. - Kolejne gładkie kłamstwo. W ciągu ostatnich dwóch dni wypowiedziała ich chyba więcej niż przez całe swoje życie.
Choć może nie...
Jeśli wygrają żołnierze, wejdą do środka i zastrzelą ich wszystkich. Szybka prosta śmierć, może wcale nie taka najgorsza...
jednak jeszcze nie nadeszła...
Wyglądało na to, że żołnierze zostali zaskoczeni niespodziewanym oporem ze strony grupki cywilów.

Widziała jak to zrobił...
Stała przy oknie wpatrując się bezmyślnie w pobojowisko. Nie było w tym jakiegoś konkretnego celu. Po prostu potrzebowała chwili odprężenia spokoju. Dwa dni temu sama myśl, że obraz zalanych krwią zwłok może wydawać się kojący graniczyła z absurdem, a jednak... ten obraz oznaczał, że po raz kolejny wygrali z systemem, że mimo marnych szans udało im się przetrwać...
Potem zobaczyła jak ten motocyklista każe wyjść rannym żołnierzom. Byli tacy młodzi. Jeden chyba niewiele starszy od Nathana. Nie miała pojęcia, że jacyś przeżyli, ale pomyślała sobie, że to dobrze, że może dowiedzą się od nich czegoś ważnego.
Rzeczywiście, najwyraźniej zaczął z nimi rozmawiać.
Nawet kiedy zaczęli się rozbierać nie myślała o niczym strasznym. Po prostu ich ubrania rzeczywiście mogły się przydać. Nie myślała, nie zastanawiała się co bezie z nimi dalej, aż do momentu, gdy kazał im się odwrócić i...
Zrobił to bez wahania. Nie widziała z tej odległości jakie miał oczy, ale musiały być stalowe...
Wszyscy wzdrygnęli się na widok strzałów. Dorothy spojrzała jej w oczy. Liby wiedziała, że ona wie.
- Swen rozwala trupom czaszki – powiedziała na głos Liberty widząc, że Nat kieruje się do okna – i dobrze, będzie pewność że już się nie podniosą.

Potem odezwała się Marie i jak zwykle Daniel wyskoczył z jakąś pokręconą odpowiedzią, która była całkiem prosta i logiczna w porównaniu z zawiłą i dość dziwaczną wypowiedzią Greena, a na koniec David jak zwykle rzeczowo podsumował sytuację. Był chyba jedyna osoba w ich grupie, która potrafiła potrafiła zachowywać się rzeczowo i dawać innym poczucie normalności... no powiedzmy pseudo normalności w pokręconych czasach.
- Zdecydowanie jedyna nasza szansa na przetrwanie, i to nie jednego dnia, czy kilku dni, ale przetrwanie i dalsze w miarę normalne życie, to pomoc Marie. Nie jestem tylko pewna czy powinniśmy się rozdzielać. Może będzie bezpieczniej jeśli pójdziemy tam wszyscy?

Hesus 23-11-2010 23:32

Mroźne, krystaliczne, górskie powietrze wpływało do jego płuc. Szelest kurtki tak doskonale słyszalny podczas biegu zlewał się z buczeniem silników ciężkich, wojskowych samochodów. Wydawało mu się że słyszał nawet jak opona zaryła w piaszczyste podłoże, a może tak to sobie tylko wyobraził. Faktura ścian schroniska i upragnionych drewnianych drzwi była dla Marka doskonale widoczna. Adrenalina działa cuda, wyostrza zmysły, precyzuje doznania. To jedno nawet nie było nieprzyjemne, ukłucie bólu tylko chwilowe i rozlewające się po nogawce ciepło zdawało tylko drobnym dysonansem, nic nie znaczącym, chwilowo. Wiedział, że mu się uda, nie było alternatywy, musiał przeżyć więc cały świat będzie się układał podłóg tego pragnienia, mógł wszystko. Dopiero w zamkniętym pomieszczeniu tuż przy parapecie okna pod którym się kulił rzeczywistość wracała do normy. Serce waliło mu jak oszalałe. Dostał, czuł promieniujący ból w prawej nodze. Przez głowę przebiegły mu sceny chyba wszystkich filmów w których widział postrzały. Meandry psychiki zaprowadziły go nawet w rejony sali operacyjnej gdzie będą mu amputować nogę. Jak będzie się poruszał, na protezie, może na wózku jak stryj Leon?
Wsparł się na karabinie i wpółsiedząc z wyprostowaną sztywno nogą wychylił się przez okno. Nie słyszał strzałów, obawiał się, że ruszyli za nim i będą chcieli dopaść go w środku. Nic bardziej mylnego, dostrzegł jak Swen przymierzył i otworzył ogień. On sam nawet nie próbował strzelać, kiedy jeden z żołnierzy przeciągnął serią po ścianach budynku zdał sobie sprawę, że to marna ochrona. Trochę mu zajęło zanim przemieścił się w głąb pomieszczenia. Akurat tyle, żeby usłyszeć wybuch a potem krótką wymianę ognia i ciszę jaka po tym wszystkim zapadła. Znajome głosy uświadomiły mu, że chyba koniec, że odparli atak i są bezpieczni. Podniósł się powoli i ze zdziwieniem skonstatował, że rana nie jest tak poważna jak mu się wydawało. Lekko utykał i przy gwałtowniejszym ruchu piekło jak diabli, ale rana była powierzchowna no i krwawa, spodnie do niczego już się nie nadawały. Pokuśtykał do okna zobaczyć co się dzieje. Dwa Humviee kilka leżących ciał i mgła która odrealniała całą ta sytuację. Najwyrażniej jeszcze się nie skończyło. Pojedyńcze strzały poniosły się echem przynosząc nie do końca jasne podejrzenia.
Podążył za głosami i dołączył do reszty. Starał się nie zwracać na siebie uwagi ale i tak oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę kiedy wszedł na szczęście tylko na krótką chwilę. Uśmiechnął się i bez słowa usiadł na krześle przy ścianie. Zasyczał z bólu i przesunął się na skraj tak aby opierać się tylko zdrowym pośladkiem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę że w spoconej dłoni nadal ściska karabin i że dziewczynka nie spuszcza z niego wzroku. Popatrzył na nią krótko i zaraz zawiesił wzrok na ścianie. Niedobrze mu się zrobiło a woda stała na stole zaraz obok smarkuli. Zaczął oglądać sufit. Potem Maria poprosiła ich o pomoc. Nie bardzo wiedział co powiedzieć, właściwie to nawet nie chciał się odzywać. Atmosfera była jakaś dziwna, nie wiedzieć skąd cały czas czuł zagrożenie, dyskomfort, który nie pozwalał mu się skupić na słowach. Kiedy rozpoczęła się dyskusja wykorzystał sytuację i podszedł do apteczki, kątem oka zerknął na dziewczynkę, na szczęście zajęła się czymś innym więc zgarnął także butelkę wody. Chciał wyjść, ale zatrzymał się wpół kroku i spojrzał ponownie na chłopaka na stole. Nie żył. Trup leżał na stole a reszta zdawał się nie zwracać na to uwagi. Przyglądał się jeszcze chwilę z ciekawością patrząc na ciało. Tu i ówdzie wykwity czerwieni pod opatrunkami. Jego twarz wydawała się maską nieruchomą, zastygła. Wyglądał jak nie człowiek. Mark potrząsnął głową odrywając wzrok od Prospekta. Strażnik właśnie wychodził rzucając krzycząc coś jeszcze na odchodne. Dziewczynka chyba wznowiła zainteresowanie Strattonem bo nie odrywając wzroku szeptała coś matce do ucha. Zabierając potrzebne rzeczy Mark prawie wybiegł z budynku.
Potrzebował znaleźć miejsce żeby się przebrać i opatrzyć. Uśmiechnął się na widok Swena. Poklepał go w odpowiedzi po ramieniu.

- Nie powinno być z tym większego problemu – przyjrzał się – tylko doprowadzę się do porządku – wskazał palcem zakrwawioną nogawkę – nic poważnego – miał taka nadzieję, jeszcze nie widział jak głęboka była rana.

Sekal 28-11-2010 18:56

Środa, 26 październik 2016. 12:57 czasu lokalnego.
Park Narodowy, stan Waszyngton.



WSZYSCY

Żołnierze nie wiedzieli wiele. A może wiedzieli, tyle, że nie docenili ich determinacji w zachowaniu tych informacji w tajemnicy przed przepytującym ich Swenem? Co innego zupełnie mówiły ich twarze, maski zgrozy i autentycznego przerażenia. Ten młodszy, szeregowy, najwyraźniej posikał się w spodnie, naznaczając jeden z mundurów "samym sobą". To było za dużo dla tych dzieciaków.
- Jesteśmy z bazy przy Everett! Nazwa kodowa WL-37. Stacjonowała nas tam tylko setka, gdy wczoraj się wszystko zaczęło, ale chyba powołano nowych, ściągnięto posiłki. Mieliśmy tylko jeździć ze szczepionką, pomagać! Ale potem przyszły rozkazy o pościgu, to znaczy za wami, a dokładniej za kobietą która wam towarzyszy. Maria Boven? To... to ona wyhodowała to świństwo! Nie wierzcie w to co mówi, należy do spisku, tak samo jak ci, którzy to rozprzestrzenili! Przy niej nawet... bin Laden to nikt! Widzieliście to, co dzieje z tymi ludźmi. A teraz objęło całe Stany, tak przynajmniej wnioskujemy z raportów. Jej wirus!
Mówił bez większego składu, ale na pewno w wypowiadane słowa święcie wierzył. Aż do chwili śmierci, szybkiej i ponoć bezbolesnej. Kolejne trupy dołączyły do tych ułożonych z boku przez Thomsona.

Dyskusja nie trwała długo. Bo i po co miała trwać. Idziesz albo nie, Marie bowiem już dawno podjęła decyzję i żadne słowa nie mogły jej zmienić. Popatrzyła tylko na Greena, kręcąc smutno głową.
- Nie rozumiesz, prawda? Boston znajduje się teraz na drugim końcu świata. Dostarczyć wiadomość...
Nie przestawała kręcić głową, wyraźnie zabrakło jej słów. Odwróciła się, ignorując Radcliffa i kiwając z wdzięcznością Davidowi.
- Będziemy potrzebowali jakichś plecaków czy worków. Nawet jak nie uda się zdobyć tych delikatniejszych materiałów, to na pewno będą mieli tam bardziej specjalistyczne przyrządy, zaczynając od mikroskopu.
Z plecakami akurat problemu nie było. Wzięli także broń, sprawdzili amunicję.

John w tym czasie prowadził działania poszukiwawcze, odnajdując bez problemu najpierw zwykły, stacjonarny telefon, obecnie całkiem głuchy, a kilka chwil później stare, zakurzone radio z wysuwaną anteną. Kto wie, ile lat temu tego ostatnio używano do wezwania pomocy służb ratowniczych, czy jakiejkolwiek innej? Najwyraźniej bliskość ludzkich osad rozsianych po górach umożliwiła tu bezproblemowe założenie zwykłej sieci. Radiostację udało się włączyć, przy czym wydało głośny, przenikliwy pisk, a potem skupiło się na jednostajnym szumie. No właśnie, co dalej. Umiejętności Greena z zakresu obsługi i ewentualnej naprawy takiego sprzętu właśnie się wyczerpały, a niezależnie od kręcenia gałką, szum pozostawał taki sam. Pozostali już wychodzili , Radcliffe przysypiał, Jorgensten i Stratton zajęli się wymontowywaniem uszkodzonych części w Humvee. Odnalazł go natomiast Nathan, przyglądając się niemrawym poczynaniom murzyna.
- Miałeś z nimi iść, to idź. Spróbuję coś z tym zrobić, zdaje się, że znam się na elektronice lepiej od ciebie.


MONTROSE, THOMSON, GREEN

Mike, nie bez wahania, poprowadził wgłąb lasu, kierując się jednym ze szlaków, oznaczonym kolorem zielonym. Tylko kilka minut dzieliło ich od tabliczki z napisem "Stacja uzdatniania wody" i drugiej, tuż obok "Wstęp surowo wzbroniony". Dalej stał niewielki budyneczek, ale gęste zarośla, przez które prześwitywały niebieskawe kolory, wskazywały na to, że są tam także inne, ukryte głębiej, a sama stacja musi mieć pokaźną, niespotykaną wielkość. Mężczyzna zdecydowanie nie chciał iść dalej, unosząc dłonie w obronnym geście i cofając się. Nie było potrzeby, by szedł. Powrót będzie dziecinnie łatwy.

O ile będzie powrót.
Już z dość daleka widać było prawie wyrwaną z zawiasów bramę, która to stała na przeszkodzie uciekającym i goniącym ich. A może byli tylko goniący? Pierwszego trupa znaleźli w trawie tuż za bramą, martwego i na poły ogryzionego prawie do kości. Ubrany w czarny kombinezon Umbrelli, hełm i kamizelkę kevlarową, jawnie mienił się strażnikiem. Tyle, że nie było nigdzie jego broni. Podobnie jak u dwóch kolejnych, znalezionych w szerokim, dwuskrzydłowym wejściu do drugiego z budynków, ukrytego za sprytnie całkiem posadzonymi drzewami i krzakami. Ciekawe było też to, że jeden z nich miał przestrzeloną szybkę hełmu, mającą na celu chronić twarz. Tu nie do końca się sprawiła.
- Na pewno mieli rozkazy nie wypuszczać nikogo na zewnątrz. Spójrzcie.
Wskazała w dół, gdzie kierowały znajdujące się za drzwiami schody. Migała tam na czerwono alarmowa lampa.
- Déja vu? Ciekawa jestem, jak wiele laboratoriów w ten sposób zakończyło swój żywot...

Poszli dalej, przechodząc przez ciche schody i znajdujące się u ich końca drzwi, teraz otwarte i tak pozostawione. Wiąż paliły się światła, a gdzieś daleko szumiał miarowo generator, napędzający całą tę placówkę. Uderzyła w nich sterylna biel, skażona teraz w wielu miejscach krwią, kawałkami czegoś, czego lepiej było nie oglądać z bliska i kolejnymi dwoma martwymi, tym razem kobieta i mężczyzna, oboje w białych, okrwawionych kitlach. Personel, któremu się nie udało.
Był tu korytarz, a z jego boku - pokoje. Drzwi niemal każdego były otwarte, ale do środka pozwalały zajrzeć także pancerne szyby. A w środku? Prycze, kabiny prysznicowe, niewielka ilość mebli. Dobre telewizory. Migoczący napis przed wejściem w każdy korytarz głosił "Blok A", "Blok B" etc. Skojarzenia? Pierwsza wypowiedziała je Marie.
- Tu musieli ściągać... testerów. Bezdomnych najczęściej, ludzi o których się nie pyta...
Przechodzili dalej, zatrzymując się przed ostatnim pokojem. Dalej już były tylko stalowe drzwi z elektronicznym zamkiem na kod. Wcześniej jednakże był ten ostatni pokój.

Zamknięty i pełny pokój.
Trzech mężczyzn i kobieta, wychudzeni, w przypadku mężczyzn także zarośnięci. Brudni, chociaż obok były prysznice. Tyle, że nie były puste. Leżał tam trup, rozłożony na wznak, z rozbitą głową. Barek, w którym wcześniej pełno było dobrego alkoholu, teraz zawierał tylko puste, poprzewracane butelki. Wtedy także oni ich dostrzegli, swoim wciąż pijanym, a może tylko obłędnym wzrokiem. Rzucili się do szyb, krzycząc, choć do korytarza przedostawały się tylko ciche, choć wyraźne dźwięki.
- Wypuście nas! Na litość, wypuście! Bądźcie ludźmi!
Jeden z nich wskazywał na drzwi z elektronicznym zamkiem.
- Znam kod, widziałem jak wpisywali! Wypuście mnie a powiem! Kod do naszych drzwi też pamiętam. 5639!
Ich drzwi także były zamknięte na elektroniczny zamek. Najwyraźniej próbowali je wyważyć pryczą, co się nie powiodło, za to teraz wygięte były nieco na zewnątrz. Kod można było wpisać oczywiście tylko od strony korytarza. W sumie to tylko niewinne ofiary.
Z których chyba wszystkie miały na sobie krew, najpewniej tego przez siebie zabitego. Zarażonego? W końcu najwyraźniej na tym to wszystko tu polegało. Na zarażaniu. i na testowaniu kolejnych nieskutecznych leków. Marie stała niezdecydowana.
- Ciekawe co się stało, że otworzono wszystkie inne drzwi... Ci ludzie mogą być śmiertelnie niebezpieczni.


JORGENSTEN, STRATTON, RADCLIFFE

Praca przy samochodach wojskowych, z ręcznymi narzędziami, była istną katorgą. To nie były modele przystosowane do szybkich modyfikacji za pomocą rąk i kluczy francuskich, ale trzeba było przyznać, że wojsko nieco ułatwiło potencjalne naprawy, zostawiając możliwości rozkręcenia wszystkiego, co mogło zostać uszkodzone. Także prace posuwały się do przodu, a biorąc pod uwagę zdolności mechaniczne obu mężczyzn (zwłaszcza Strattona) mogło im zabraknąć jedynie czasu.
Niestety szybko się też okazało, że ilość tego ostatniego skurczyć się może szybciej, niż przewidywali w czarnych scenariuszach. Radio zatrzeszczało i byłoby natychmiast wyrwało Radcliffa ze snu gdyby, cóż, gdyby nie był naćpany. Za to znajdował się na tyle blisko, że pozostali dwaj także wszystko słyszeli.
**WL-37, odbiór! Delta-trzy prosi o dokładny raport, WL-37, odbiór! Posłaliśmy do was drugi helikopter ze wsparciem, wystrzelcie czerwoną flarę dla potwierdzenia pozycji za dwie - zero minut! Odbiór! **
Gdzieś w oddali faktycznie usłyszeli cichy, powoli zbliżający się szum. Piloci patrząc z góry mieli praktycznie zerowe szanse znalezienia ich bez dodatkowej pomocy. Radio jednak było wciąż aktywne, czekając na meldunek.
**Evans, odbiór!**
Ktoś po drugiej stronie zaczął się niecierpliwić. Radcliffe wreszcie się ocknął.

Eleanor 02-12-2010 20:59

Nie było co wiele dyskutować, skoro powiedziało się „A” i zgodziło się z faktem, że pomoc Marie jest być może ich jedyna szansa na jakąś przyszłość, to naturalnym następstwem rzeczy należało jej tę pomoc wszelkimi możliwymi sposobami zapewnić. Skoro zaś oznaczało to wejście do pomieszczeń z których wyszły umarlaki należało to zrobić, nawet jeśli strach chwytał człowieka za gardło niczym imadło kawałek drewna przeznaczony do oheblowania.
Szybko opróżniła jeden z plecaków z ubrań i innych utensyliów i przewiesiła go przez ramię. Do kieszeni kurtki włożyła jeden z pistoletów. Była gotowa.

Czekając na resztę obejrzała starannie obrażenia hummera. Wyglądał strasznie, nawet dla jej niewprawnego oka, przetak przy nim był byłby wyjątkowo szczelnym naczyniem. Nigdy nie przywiązywała wagi do zdobyczy cywilizacji, ale teraz coś ścisnęło jej serce. Kolejna nić, która łączyła ją z Johnem została zerwana. Powoli pajęczyna powiązań rwała się pozostawiając tylko strzępy.
Jednocześnie omijała wzrokiem ciała żołnierzy, zwłaszcza tych poddanych „egzekucji”.
Oparła się o bok samochodu patrząc na lasy. Przez ponad połowę życia uciekała od cywilizacji, odkrywając piękno pierwotnego życia. Teraz, kiedy cywilizacja waliła się w gruzy... nigdy nie przypuszczała że tak bardzo jej tego będzie brakować.
Kiedy w każdej chwili można się wycofać, wyjąć telefon i zadzwonić, albo włączyć satelitarny internet i sprawdzić co dzieje się na świecie, wtedy można się „bawić” w proste, pierwotne życie. Kiedy jednak nie ma odwrotu, telefony nie działają, radio i telewizja nic nie nadają, a nawet najlepszy elektroniczny sprzęt nie jest w stanie uzyskać połączenia ze światem, wtedy nagle człowiek czuje się jak schwytany w pułapkę.
Gdyby mogła cofnąć się w czasie o dwa dni! Bez wahania przyjęła by propozycję pracy na uniwersytecie w Seattle, natychmiast ustaliła datę ślubu i postarała się jak najszybciej o dzieci. Gdyby można cofnąć czas...

Te smętne rozważania przerwali pozostali uczestnicy wyprawy zdobywczo – wydobywczej. Nie czuła się jak bohaterka historii przygodowej. Powoli zaczynała raczej przypominać wrak człowieka na skraju histerii. Nie tylko ona jednak najwyraźniej. Mike przyprowadził ich wprawdzie do stacji uzdatniania, która okazała się jedną z tajnych baz Umbrelli, ale dalej zdecydowanie nie odważył się zrobić nawet kroku. Najwyraźniej szok jaki przeżył ostatnio jeszcze nie przeszedł.
Liberty też zaczynała żałować, ze pochopnie zdecydowała się iść, nie spodziewała się widoków jakie zastali po przekroczeniu bramy. Dotychczas, kiedy widzieli zombie, uciekali zostawiając jak najszybciej za sobą miejsce ich obecności. Teraz wędrowali po zgliszczach. Nagryzione trupy, co dziwne, nie wszystkie zginęły od ataku zgłodniałych stworów. Pewnie i tutaj musieli pojawić się „czyściciele” korporacji, jak w tym laboratorium w którym pracowała Marie, ale coś poszło nie tak i nie udało im się dokończyć zadania.
Nie weszła do tamtego, teraz przyglądała się wszystkiemu ze zgrozą. Robili doświadczenia na ludziach. Na bezdomnych, którzy w żaden sposób nie mogli się obronić, dochodzić swoich praw. Inne oblicze cywilizacji, to czarne, od którego próbowała się odwrócić właśnie uderzyło w nią z całym swoim okrucieństwem.

Najgorsze było jednak i to, że znaleźli też i żywych... zamkniętych w szczelnym pomieszczeniu, nie wiadomo czym zarażonych.
- Może damy radę jakoś się tam dostać bez wypuszczania ich na zewnątrz? - Szepnęła cicho tak by uwięzieni nie mogli jej usłyszeć i popatrzyła z nadzieją na kobietę naukowca. - Jeśli mówisz, ze mogą roznosić coś niebezpiecznego... może nie dokładajmy sobie dodatkowych kłopotów?
Zdecydowanie nie podobała jej się taka możliwość. Wolała nie ryzykować, nawet za cenę wyrzutów sumienia, że zostawił na śmierć kolejnych ludzi.
Nie po raz pierwszy... Po jakimś czasie sumienie stawało się obojętne.

Armiel 03-12-2010 00:06

John Green znalazł radio – jakiś przestarzały model pamiętający zapewne czasy, kiedy Krzysztof Kolumb odkrywał Amerykę. Przynajmniej tak się zdawało czarnoskóremu mężczyźnie, kiedy bez skutku próbował dojść do ładu z krnąbrnym urządzeniem.

Adrenalina związana z walką i ostrą rozmową z Marią najwyraźniej opuszczała ciało biznesmena, bo ręce zaczynały my zauważalnie drżeć. Powróciło wspomnienie rozbryzgu krwi pod masce trafionego żołnierza. Boże ...

Zabił człowieka ....

Cóż z tego, że w obronie swojej i przypadkowej gromady ludzi. Zabił! Odebrał życie. Z zimną krwią. Własnymi rękami. To było paskudne uczucie. Mdlący ucisk w żołądku, trzęsące się ręce i łzy napływające do oczu. John Green nie był mięczakiem. Wręcz przeciwnie. Ale to, co zrobił, było tak złe, że nie potrafił zbyt szybko przejść nad tym do porządku dziennego. Nie dało się. Gdyby to się stało, John nie byłby wiele więcej wart, niż te .. istoty ... własnymi zębami pożerające innych ludzi.

Kilka rytmicznych strzałów słyszalnych na zewnątrz spowodowało, że Green podskoczył w miejscu.

Nathan uratował Greena przed niechcianymi wyrzutami sumienia. A czy są jakiekolwiek „chciane” wyrzuty sumienia? Pewnie nie. Czarnoskóry mężczyzna pokiwał głową w podzięce, nie chciał się teraz odzywać, by drżenie głosu nie zdradziło targających nim emocji.

Wyruszyli w piątkę. Green, pani doktor, Liberty, David oraz mężczyzna w spoconej koszuli, który znał drogę – Mike. W drogę Green zabrał, oprócz aparatu fotograficznego, załadowany pistolet i karabin, prosząc wcześniej o drugi magazynek. Broń wcale nie dodawała mu poczucia pewności. Jednak tam, dokąd szli mogły czyhać na nich te stwory. A wtedy .....

Zielony szlak, którym maszerowali, prowadził przez malowniczy, pachnący żywicą i wilgotną pleśnią las. Zieleń zawsze była kolorem, któremu przypisywano właściwości uspokajające i wyciszające. John jakoś nie czuł się jednak ani wyciszony, ani uspokojony. Ściskał w spoconej dłoni karabin i bacznie rozglądał się wokół.
Nic jednak się nie wydarzyło i w końcu dotarli na miejsce.

Stacja uzdatniania wody. Zwyczajna, na jakie czasami można natrafić w najbardziej wydawałoby się dziwnych miejscach. Poza trupami, John zatrzymał się i pstryknął kilka fotek. Budynku, okolicy, ciał.

Mike zatrzymał się. Dalej nie miał zamiaru iść. John spojrzał na niego i wręczając mu karabin powiedział:

- Pilnuj nas. Nie ruszaj się stąd.

Liczył, że w razie jakiś problemów Mike otworzy ogień, a hałas da im czas na jakieś działanie. Mniej przejmował się losem nieznanego człowieka. Czyżby stawał się podobny reszcie towarzyszącej Bowen ludzi? Nieczuły. Zamknięty w sobie i skoncentrowany jedynie na myśli – przeżyć za wszelką cenę? Możliwe.


Wnętrze stacji uzdatniania wody nie wyglądało tak, jak zapewne powinno wyglądać wnętrze podobnego obiektu. Przypomniało ... tajny kompleks badań. Zdemolowany, bez wątpienia będący nie tak dawno milczącym świadkiem dramatycznych i krwawych scen. Świadczyły o tym zmasakrowane szczątki, na które natykali się tu i ówdzie. Mijając te pozostałości John nie odwracał wzroku. To była jego pokuta. Pewnego rodzaju masochistyczna tortura, za to, co zrobił bezimiennemu żołnierzowi w masce. Myślał o tym, że jeśli napatrzy się na wystarczająco wiele makabrycznych obrazów, to w końcu jego umysł wyprze ze świadomości te ohydztwa. A wraz z nimi wspomnienie pękającej maski i zalewającej jej krwi. Naiwne...

Słowa Marii o eksperymentach na ludziach zmroziły go. Lecz nie zaskoczyły. John wychował się w getcie czarnych. Widział o wiele gorsze rzeczy, niż porywania bezdomnych. Stręczycielstwo własnymi siostrami, zabójstwa w rodzinach, przemoc, gangi, ćpunów gotowych zrobić najpodlejsze lub najgorsze rzeczy, by zdobyć pieniądze na kolejną działkę, handel żywym towarem w tym dziećmi. Wiedział, że nawet bez śmiercionośnego wirusa, gatunek ludzki potrafi być kurewsko podły. Nie miał złudzeń. Gdyby wirus rozprzestrzenił się dalej, gdyby doszło do pandemii, cywilizacja zmieni się w getto z jego dzieciństwa. Najsilniejsze skurwysyny będą rządzić. Słabsi staną się ich niewolnikami. Ludziom nie było wiele potrzeba, by stać cię panem czyjegoś losu. Czyjegoś życia, bądź śmierci.

Tak jak teraz oni.

Widząc brudnych ludzi dobijających się do nich i skamlających o uwolnienie poczuł gorycz w ustach. Kwaśny smak żółci.

Te błagalne spojrzenia. Przerażenie i obłęd.

- Może damy radę jakoś się tam dostać bez wypuszczania ich na zewnątrz? - Szepnęła Liberty cicho tak by uwięzieni nie mogli jej usłyszeć i popatrzyła z nadzieją na kobietę naukowca. - Jeśli mówisz, ze mogą roznosić coś niebezpiecznego... może nie dokładajmy sobie dodatkowych kłopotów?

Miała cholerną rację. Ale ...

- Kłopotów – zaśmiał się John Green smutno. – Na pewno o tym pamiętacie, lecz przypomnę wam, że ja też mogę stanowić źródło potencjalnych kłopotów.

Spojrzał w oczy towarzyszących mu ludzi.

- A jeśli nie są zarażeni? Zostawicie ich tutaj na pewną śmierć. Zginą z głodu i pragnienia. Powoli i bez szans na ratunek. Nie chodzi o ten zasrany kod. Chodzi o człowieczeństwo, ludzie! Co z wami?! Jesteście gotowi zrobić najgorszą podłość, by przeżyć. Kurwa! Tak nie wolno!

Ochłonął trochę i ściszył głos.

- A gdyby to były dzieciaki twojej siostry lub ona sama? – spojrzał na Liberty. – Zostawiłabyś ich by ginęły taką śmiercią. Nie lepiej ich uwolnić. A potem pobrać krew do badań. Wypuścić jednego. Tego od kodu. Zbadać i wtedy podjąć decyzję. I jak będzie trzeba, to zrobić to, co zrobicie mi, gdy się okaże, że jestem zarażony. Tak, nie bójcie się, wiem że mnie wtedy zastrzelicie. I bez obaw. Nim naciśniecie spust, nawet wam podziękuję. Bo to będzie ... uzasadnione. Ale zostawić ich by zdechli z głodu. To nie jest uzasadnione.

Szeptał patrząc na nich twardym wzrokiem.

- David – spojrzał na mężczyznę. – Nie wiem, co robiłeś przed tym... tym wszystkim. Nie wiem kim byłeś. Ale czy gotów jesteś zostawić tych ludzi. Wziąć za to odpowiedzialność. A jeśli nie są chorzy. To będzie zwykłe morderstwo. Wypuśćmy jednego, pod bronią, zbadajmy i dopiero potem podejmijmy decyzję.

Na koniec zwrócił się do Marii.

- To twoje świnki morskie, podobnie jak ja teraz. Ty nas tutaj sprowadziłaś, więc ty wiesz najlepiej, co im może być. Potrafisz zrobić szczepionkę na wirusa w powietrzu, pani doktor. Znaczy, że wiesz co to za gówno. Ze znasz je. Kto wie, może nawet pomogłaś to stworzyć. Może to właśnie na takich królikach doświadczalnych sprawdzałaś swojego antywirusa. Mario, wybacz. To twój cyrk i twoje małpy. Ty zdecyduj, czy to ludzie, czy zombie, czy pierdolone szczury laboratoryjne. Dla mnie to ludzie. I jeśli nie mamy pewności, nie możemy ich po prostu zostawić. To nieludzkie. Może w Umberli słowo człowieczeństwo nieco się zdewaluowało, ale ja mam to gdzieś. Nie potrafię zostawić kogoś, kto może mieć cień nadziej. Byłbym większym kutafonem niż te bezmózgie monstra, które chcą nas pożreć i większym fiutem, niż ci żołnierze, którzy rozpierniczyli by nas, bo wydaje im się, ze to słuszne.

Westchnął ciężko rozkładając ręce.

- Mario, Liberty, Davidzie – powiedział zimnym, już opanowanym głosem. – Wyraziłem swoje zdanie. Lecz teraz jestem jednym z was. Czy mi i wam się to podoba, czy nie. Jednym z was i postąpię tak, jak zdecydujecie. Ale chciałem, byście wiedzieli, co czuję. Zabiłem w swojej i waszej obronie. I pewnie nie raz zabiję. Ale nie potrafię zamordować niewinnych z zimną krwią. Zrozumcie.

Odsunął się i czekał na decyzję. Był szczery. Zrozumie i zaakceptuje to, co zrobią. Nie miał innego wyjścia. Był na nich skazany. Ktoś musiał mu wpakować kulę w głowę, jeśli okażę się że jest zarażony. I zawieść list do jego rodziny.

Widz 03-12-2010 20:41

Stacja oczyszczania wody. Jasne. A on był astronautą. To miejsce było kolejną kryjówką Umbrelli, drugą poznaną w ciągu dwóch cholernych dni. Rozplenili się aż tak bardzo, czy może to tylko w stanie Washington tak skoncentrowali swoje laboratoria? Mógł sobie zgadywać do woli, pieprzona korporacja była jak złośliwa odmiana pleniącego się wszędzie raka. Aż rak wreszcie utłukł ofiarę.

Amen.

Przeszedł nad ciałami, nie zatrzymując się przy nich nawet przez chwilę. To w którą stronę byli skierowani, a także trupy na dole, jasno dawały do zrozumienia co tu się stało.
- Nikt tu nie miał wątpliwości, ci z dołu od razu zaczęli strzelać, wykorzystując przewagę zaskoczenia. Tylko tak mogli przejść przez tych tu.
Nieszczególnie go interesowało co się tu zdarzyło. Należało sprawę załatwić i miejsce to opuścić, na zawsze wyrzucając z pamięci.

Białe korytarze, klaustrofobiczne, podziemne pomieszczenia, przywołujące paskudne, wydawałoby się - zagojone wspomnienia. Splunął, mając nadzieję, że obelżywy gest nie został zauważony przez tych co szli za nim. Miejsce budzące te najgorsze uczucia. Klatka. Raz udało im się złapać "zbieraczy bezdomnych" jak ich wówczas zwali. Skurwiele wykpili się rokiem w zawieszeniu. Nie dziwne, skoro mieli takich mocodawców. Powinni ich wtedy pozabijać, nie dać najmniejszej szansy.
W obronie własnej, w końcu tamci mieli broń.
Tu sobie testowano. A teraz to wszystko było martwe, lub nie-martwe. Coś otworzyło wszystkie drzwi prócz jednych. A korytarze były położone tuż obok pomieszczeń. Tu nie mogli testować nic zaraźliwego, przynajmniej nie przez powietrze, bo popełnialiby idiotyczne samobójstwo. No i kilku wciąż żyło. Kilkoro, poprawił się.

Sprawdził następne drzwi, dla pewności potraktował je z kopniaka i wpisał podany przez uwięzionego kod. Zawsze mógł się pomylić. Niestety efekt zerowy. Trudno. Za to czarnuch znów brał się za kłapanie dziobem. Thomson miał tego dość. Odepchnął lekko Greena, patrząc mu prosto w oczy, spojrzeniem ostrym jak igły.
- Znów ci się zebrało na pieprzenie? Tym gówno zrobisz. Czas gadania się skończył, koleś.
A potem podszedł do drzwi uwięzionych i wpisał kod, jednocześnie zarzucając m16 na ramię i sięgając po pistolet, który odbezpieczył i uniósł, gdy mechaniczny zamek cichym piskiem oznajmił poprawność cyferek.
- Jeden zły ruch i kulka w łeb. Gadaj kod, Marie wprowadź go.
Dopiero, gdy podał poprawny a drzwi się otworzyły, skinął im bronią, by ruszyli w stronę wyjścia.
- Powoli. Które zacznie biec, kulka w plecy.
Popchnął ostatniego, nie siląc się na delikatność i odwracając do pozostałych.
- Czekajcie tu, zaraz wrócę.

Daleko nie było. Już na zewnątrz wyjął i włączył krótkofalówkę.
- Radcliff! Kurwa, ocknij się. Albo ktoś inny. Stratton, Swen.
Poczekał, aż któryś się odezwie. Daniel zostawił swój sprzęt w widocznym miejscu, a to nie było ciche.
- Jeśli z lasu wyjdą ku wam jakieś postaci, które nie będą nami lub Mikiem, to rozwalcie ich. Tylko tyle.
Zakończył połączenie i wskazał ręką kierunek.
- Tam są nasi, jeśli tam pójdziecie to was rozwalą. Sugeruję kierunek zupełnie odwrotny. A teraz, spierdalać.
Strzeliłby im pod nogi, ale nie chciał marnować amunicji. Poczekał aż znikną. Czyste sumienie? Jak dla niego układ uczciwy. Wrócił na dół.
- Idziemy. Green zablokuj czymś drzwi i zostań tu. Nie chcę zostać tam zamknięty.
Znów chwycił karabin szturmowy. W przypadku zarażonych liczyła się siła i szybkostrzelność ognia.

Campo Viejo 03-12-2010 21:19

Prospect leżał na stole. Zimny trup. Zadziwiające jak jak można mieć różne odczucia względem trupów. Całkiem jak wobec ludzi. Swen w milczeniu zamknął patrzące w przestrzeń oczy chłopaka. Twarz i piersi chłopaka przykrył wiszącym przez oparcie krzesła kocem.

- Ale wdzianko... – Jugolowi wypowiadanie słów musiało, jeślinie sprawiać bólu, to z pewnością przychodzić jeszcze z trudnością. Siedział na ziemi, z głową opartą o kamienną ścianę wciąż oszołomiony. Karabin z dłonią na rękojeści spoczywał mu na udach.

- Praktyczne – zaśmiał się Jorg klepiąc sie rękoma po kevlarze i omiatając wzrokiem mundur – dużo kieszeni – powiedział wyciągając z jednej z nich tabletki.

Draśnięta noga i ramię dokuczały nieznacznie, lecz skręcona stopa... Cóż to była całkiem inna sprawa.

- Jak tam? – zapytał i dokuśtykał do kumpla.

Goran patrzył w sufit jakby nie usłyszał pytania. Po chwili jakby ocknął się z zadumy lub snu na jawie.

- Nigdy lepiej. – mruknął Jugol nie zmieniając pozycji, a tylko przewracając oczami w stronę Swena i wykrzywiając usta w nieznacznym uśmiechu.

Jorg plecami zjechał do ziemi opierając się wygodnie o kamienne fundamenty schroniska. Otworzył apteczkę z Humvee.

- To jest nas dwóch.

Wyciągnął paczkę papierosów i odpalił jednego dla kumpla, drugiego dla siebie.
Siedzieli bez słowa patrząc na spokojne ciało Prospecta. Był w tym samym mniej więcej wieku co tamci żołnierze. Jorg wiedział doskonale, że te trzy kule wrócą do niego w innej postaci. Może nie dzisiaj, może nie jutro, ale nigdy nie będzie po wszystkim. Nie chciał o tym myśleć. Nie czuł satysfakcjiz zemsty, która wzięła górę nad rozsądkiem, lecz bardziej pusty w środku. Ale czy rozsądniej było puścić ich w majtkach do lasu pełnego zarażonych, czy może bawić się w jeńców wojennych...

- Dasz radę wstać? – zapytał strzelając niedopałkiem z palców.
- Wo.. – przełknął powoli ślinę – lę nie... – powiedział powoli obracając głowę w stronę Swena. Widać było, że nawet taki nieznaczny ruch sprawiał ból.

Rozciął nożem nogawkę Jugola i przyjrzał się ranie. Wyglądała całkiem normalnie. Bez śladów zmian skóry ani podskórnego zakażenia wokół zadrapania.

- Będzie dobrze. – stwierdził pokrzepiająco i wstał z ziemi. – Miej oko na to zadrapanie stary. Okay?

Przymknięcie oczu i powolne ich otwarcie znaczyło tyle co energiczne potrząśnięcie głową.
Podał mu wody i wyszedł z pomieszczenia.



* * *


Praca przy samochodach zazwyczaj paliła sie w rękach Swena, ale tego dnia wszystko było pod górkę. Brak specjalistycznych narzędzi i czasu nadrabiał wiedzą mechaniki wojskowej i improwizacją. Niemniej pot lał się z czoła i każda śruba zdawała się być złośliwa. Kluch francuski i channel-locks zdecydowanie nie lubiły oktagonalnych końcówek z gwiazdkowymi wejściami, bynajmniej philipsa. Stratton radził sobie dużo lepiej, choć na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia zaznajomionego z technologią sprzętów wojskowych. Manualna płynność ruchów Marka, które dyktował mu chyba szósty zmysł i pewność jaka biła z jego pracy wprawiały Swena w podziwi dodawały nadziei. Czuł się przy tym milczącym, dziwacznym facecie jak pomocnik w zakładzie mechanicznym. Jorgensten skoncentrował się na tylnej klapie Humvee, która służyła jako główny pancerz i tylne drzwi pojazdu. Zawiasy wystukał za pomocą odkręconej śruby maszynowej, w która uderzał naoliwione stożki kluczem francuskim. Nie miał czasu na podpinanie elektroniki do sterowania blokady klapy i tylnymi światami stopu. Po prostu będą trzaskać drzwiami. Później zajmą się bocznymi drzwiami, które miały w sobie osadzone wąskie pancerne szyby. Widział jak Mark sprawnie zajmuje się bardziej skomplikowanym demontażem przedniej, pancernej szyby Humvee.

**WL-37, odbiór! Delta-trzy prosi o dokładny raport, WL-37, odbiór! Posłaliśmy do was drugi helikopter ze wsparciem, wystrzelcie czerwoną flarę dla potwierdzenia pozycji za dwie - zero minut! Odbiór! **

Znajomy, jeszcze ledwie słyszalny warkot helikoptera potwierdził przypuszczenia.

- Dobrze by było gdybyś też w nie wskoczył – powiedział do Marka wskazując na leżące na ziemi części mundurów. – Może dadzą się nabrać jak nas wypatrzą.

**Evans, odbiór!**

Jorg spojrzał w kierunku zdobycznego Humvee, które okupował Radcliff.

- Nie myśl o tym, żeby się odzywać Radcliff! - krzyknął - Niech se szukają...

Powodzenia, pomyślał.

- I rozwal GPS, bo moga nas namierzyć!

To samo zamierzal zrobić w drugim Humvee kiedy odezwał się głos Davida z krótkofalówki.

** Jeśli z lasu wyjdą ku wam jakieś postaci, które nie będą nami lub Mikiem, to rozwalcie ich. Tylko tyle.**

Swen obejrzal się w kierunku, gdzie zniknęła grupa towarzysząca Marii. Linia lasu niezmącona obecnością nikogo. Wcisnął przycisk i rzucił oczywiste.

- Okay.

Irrlicht 04-12-2010 01:05

Wspomnienie numer dwa tysiące dwieście (Zdzirka) i wspomnienie numer sto pięćdziesiąt sześć
Wspomnienie to śmierdziało jego pokojem – jednym z jego tymczasowych pokoi po tym, kiedy nagle przestał być policjantem. Jednym z pokoi typu nie odwiedzanych przez nikogo, pomimo tego, że ktoś jednak budynek posiadał. Nic z tego – dozorca przychodził tylko raz w tygodniu i był półślepy, wprost prosił, by go zabito.
Radcliffe nie zabijał. Wiedział, że parę trzeszczących słów starca wypowiedzianych do słuchawki zapewniało mu więcej bezpieczeństwa, niż nóż, który od pewnego czasu miał zawsze ze sobą.
Wspomnienie nie zawiera w sobie żadnej akcji, choć, być może, jej brak był jakąś wskazówką. Noce zimowe zawsze zionęły stagnacją – monotonnym kołysaniem się płomieni świec i takimi samymi, monotonnymi cieniami pełgającymi na suficie.
Skapujący wosk upadł na jego czoło, a on poruszył oczami.
Stała przed nim, ciągle malując się przed lustrem. Aż do przesady, aż do granic absurdu, w końcu, stała już tam ponad godzinę, a suknie zwędzone ze sklepu leżały bezużytecznie na filcowych fotelach. Jej twarz odbijała się w zabrudzonym lustrze o ostrych brzegach i rantach zdobionych motywami róż. Radcliffe nawet nie zdziwił się, kiedy szminka wykroczyła poza zbyt czerwone już usta, a jej broda wyglądała jakby napiła się krwi lub, być może słuszniej, jak makijaż głupawego klauna. Miała czarne, długie włosy, które uchroniła od wściekle czerwonej szminki. Pomimo tego, kreśliła linie na ciele, jakby nie był to kawałek chemicznego śmiecia dla kobiet, tylko jakby był to sztylet, a ona dokonywała na sobie wiwisekcji. Jej małe, zręczne paluszki, które z takim zapamiętaniem przecież ściskały tego wieczoru jego męskość, powędrowały na dół, ku płaskim piersiom i zakreśliły między sutkami koślawe kręgi.
Radcliffe, włochaty, obrzydliwy, całkowicie opróżniony ze spirytusu i spermy, której jego niedorosła kochanka nie raczyła zetrzeć ze swojego bezwłosego łona, siedział. Ktoś, kto stałby z boku, miałby wątpliwości, czy w Radcliffe tli się jeszcze jakiś ogień świadomości. Jego oczy były mętne i wyglądał jak porzucona kukła bez sznurków.
Dzieci dalej na niego patrzyły. Zaczęły patrzeć na niego, kiedy tylko miał seks z pierwszą, o ile seksem można nazwać wchodzenie w dzieci. Zawsze był to mała grupka, cztery dziewczynki do najwyżej jedenastu. Zawsze była grupka, na początku tylko nie widział twarzy wszystkich. Puste otwory w czaszkach pokręconych duchów zemsty zapełniły twarze dziewczynek patrzące na niego to z radością, to z nienawiścią, to z całkowitą obojętnością. Patrzyły, pokazywały, rozmawiały ze sobą, czasem przechodziły obojętnie po to, żeby zniknąć.
Jego życie nigdy zbyt wiele nie znaczyło. Gdyby umarł, wyprawiono by bezimienny pogrzeb jakiegoś strażnika, na który przyszedłby ksiądz i paru schlanych w sztok strażników takich jak on. A tamta zima – tamta właśnie bardzo specjalna zima była tylko ciągiem zmienianych pospiesznie pokoi, zakupywanych świec i zdrapywania wosku z mebli, żeby nikt nie myślał, że ktoś kiedyś był w tych opuszczonych pokojach.
A potem ogłoszenie w gazecie.

KRAJOWA FIRMA ZATRUDNI STRAŻNIKA
DOBRZE PŁATNA OCHRONA PRACOWNIKÓW MEDYCZNYCH
A TAKŻE LABORANTÓW

Kiedy tylko popatrzył na ogłoszenie, odwrócił wzrok, jakby zobaczył jakiś zły omen lub ducha.
- Hej... - zawołał cicho. - Hej, dziwko...
Nie odpowiedziała.
- Mówiłem ci kiedyś tą historię o dziewczynie, która urodziła swoje dziecko w kiblu, wydaliła łożysko, spłukała i nie zauważyła?
Świetnie potrafił rozpieprzyć klimat paroma absurdalnymi słówkami.
- Nie, nie?
Wyczesane z młodej głowy włosy upadły na podłogę. Pomyślał: Kurwa, dlaczego wszystkie słowa urywają się zawsze wtedy, kiedy wchodzę w tą głupią sukę? Dlaczego krew cieknąca z nadmiernie poszerzonej cipki zmazywała wszelkie ślady realności, wywołując koszmary, których szczerze nienawidził, a z którymi musiał żyć?
- To ci opowiem.

*

Voytech Mniatschko, jego pedofilska mość.
Radcliffe czasem przychodził do Mniatschko, człowieka, który podawał się za Szweda. Radcliffe nie znał się na żadnym akcencie, ale był prawie pewien, że Mniatschko nie ze Szwecji pochodzi. Jeśli udawał swój naciągany akcent, to robił to świetnie. Miesiące wymawiał jako „missące”, dziewczynki jako „jebczynki”, chłopców jako „cmokców” i... Ale język Szweda Radcliffe znał aż nazbyt dobrze. Dopiero po pewnym czasie przestało się zwracać uwagę na szybki szwargot, ukradkowo rzucane spojrzenia i tłuste paluchy poruszające się z zadziwiającą szybkością, kiedy przesuwały się po skórze niedorostków. Zawsze umiejętnie, zawsze wstrzemięźliwie, nie za mało, żeby nie zaspokoić chuci i nie za dużo, żeby nie wzbudzić przypadkiem podejrzeń.
Radcliffe szczerze nienawidził go, tak jak nienawidził szczerze każdego, którego spotkał na swojej drodze. Ten miał krzywy ryj, tamten był laluś, trzeci... No, trzeci po prostu robił złe wrażenie. A Mniatschko? Mniatschko za bardzo przypominał Radcliffe'a, choć Radcliffe nie był tak gruby, taki stary i tak bardzo lubieżny. Jeszcze. Voytech Mniatschko był portretem Radcliffe za jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat – straszliwym sobowtórem, który stał się jeszcze jednym widmem podążającym za Danielem.
Istniała pewna scena, do której Radcliffe zazwyczaj wracał we wspomnieniach. Mniatschko wypróbował tę metodę raz, bo chciał się dostać do więzienia, bo był pewien, że nie zadziała, a była tak tępa i wulgarna, że właściwie absurdem było, że właśnie zadziałała.
Chloroform Szwed nabył przez znajomego w aptece. Można by snuć dalej opowieści o tym, ile to Mniatschko przeszedł rozterek, zawalonych przez swoje tchórzostwo akcji, ale, jak to mawiają Anglicy – that's it. Mniatschko wybrał jedno dziecko, które było mniej rozumnym dzieckiem i wyrządził mu krzywdę na całe życie. Mniatschko, naturalnie, miał to w dupie. Drżał przed tym, że znajdzie go policja, ale dni i miesiące mijały, a gazety milczały. Mniatschko więc wyrozumował – nic się wielkiego stać nie mogło, dziecko powiedziało wszystko mamie, a mama była dumna, że tak prędko dziecko zaznajamia się z płcią przeciwną. Radości Voytecha nie było końca. Teraz można sięgać i zrywać dzieci jak niedojrzałe jabłka i zagłębiać w nie przeżarte próchnicą zęby. I rozkoszować się kwaśnym smakiem w ustach.
Radcliffe: Jak zwykle obojętny. Mniatschko: Ucieleśnienie szału, gwałcił nieświadome lalki, które czasem się budziły. Sesje przedłużały się, więc potrzebował więcej chloroformu. Z nadmiaru chloroformu wymiotowały dzieci, a szmaty prane wcześniej w chemikaliach powodowały odparzenia na ustach.
Ta pewna scena rysuje się następująco: Mniatschko, rozzuchwalony przez znajomość z Radcliffe, pochlebiał sobie, że zna jakąś policyjną szychę i może wsadzać dzieciom nawet do uszu, o buzi i pupie nie wspominając. Grał często z dziećmi, zamykając się w piwnicy, a gra polegała na tym, że oszalałe biegały niczym szczury, a on w trzy kroki dopadał, przydusił, przyćpał i rozpoczynał analne harce. Radcliffe tylko patrzył, ewentualnie walił konia.
Same dzieci nie mówiły nic, co pozostało dla Radcliffe największą tajemnicą. Jak, u diabła – zapytywał się strażnik – jakim cudem po zerżnięciu ich nie mówiły nic? Jakim cudem nikt nie dowiadywał się o siniakach, które mogłyby spłodzić całe tomy? Kim byli rodzice?
Ostatecznie, nawet Radcliffe się przyłączył po wielu nocach uśmiechów i porozumiewawczych spojrzeń w stronę gwałciciela. Zresztą, Radcliffe był Danielem – a Daniel nie mógł się oprzeć dotykaniu ich – dotykaniu ich wszystkich – dotykaniu – dotykaniu – dotykaniu...
Sam akt dotyku był ważny – cóż z tego, że weszło się w te wszystkie kurwy, które ledwo co z podstawówki wyszły – co z tego, że ledwo umiały mówić? Były zabawą na długie, zimowe wieczory, tak samo jak zarzynanie kotów na ognisku, kiedy się było w ich wieku. Ale dotyk – cała reszta była już tylko konsekwencją dotknięcia ich, hydrauliką napełniającego się krwią penisa, mechaniką przerywanej błony dziewiczej i muzyką jęków wydobywających się z ich ust.
Kochamy was wszystkie, nasze zdzirki.
Potem potoczyło się, jak to bywa w Radcliffe'a stylu. Krwawo i bez sensu.
Obaj wytrysnęli ochoczo na jakąś ogłuszoną czternastolatkę. Radcliffe wstał, Mniatschko postanowił zlizać.
Kawał sznura strażnik postawił obok skrzyni. Nie zadawał sobie nawet trudu z ukryciem go, bo wiedział, że chuć nauczyciela W-F oślepi go.
Teraz. Zabić. Już. Bo potem dojdzie rozum, który zabroni.
Zacisnął sznur na szyi Mniatschko, a tamten, zaskoczony, odskoczył. Ale Radcliffe już wiedział, jak zabijać. Przygniótł go i zignorował szamoczące się ręce. Mocowali się tak jeszcze parę chwil, nadzy, owłosieni i oblepieni spermą. Mniatschko słabł, czuł to. W końcu, podstarzałe cielsko Szweda przestało się ruszać. Radcliffe poczekał jeszcze. Długo. Pięć minut. Dziesięć. Kwadrans...
Ktoś, kogo przed chwilą zgwałcili, jęknął.
Przekroczywszy zwłoki, rozszerzył nogi, splunął. Zamierzał dokończyć robotę.

* * *

Sny
- Jednej rzeczy nigdy nie możesz zapomnieć – zawsze znajdą się ludzie, którzy będą się bać. Bólu, samotności, czegokolwiek...
- Ty pierdolony pojebie! Zamknij swój pierdolony ryj!
- Ta kobieta!
- Ten człowiek... Ten odrażający człowiek... Gwałcił wasze dzieci, zarabiał na tym, żebyście nie mogli spokojnie spać, żebyście nie mogli spokojnie zjeść swojego posiłku...
- Ta kobieta!
- Tak brzydka, że nie mogła dalej z tym żyć!? I co ma do rzeczy zabójstwo pedofila, który handlował amfetaminą?
- Ty pierdolony pojebie!
- Tarzając się we własnym gównie, szczając na własną matkę... Czy mógłbyś po prostu przestać i pójść sobie?
- Niektórzy ludzie boją się tego, wiemy, że to całkowicie zrozumiałe. Ostatecznie, nie powinniśmy się bać śmierci albo bólu, powinniśmy się bać...
- Ty pierdolony pojebie! Zamknij swój pierdolony ryj!
- ...swojego tchórzostwa. I tchórzostwa innych.
- Ta kobieta!
- Ty pierdolona pojebko!
- No więc, wyobraź sobie, że istnieją ludzie, którzy przebierają się za kobiety...
- Którzy przebierają się za mężczyzn...
- I udają przed innymi, że są mężczyznami..
- Że są kobietami...
- Ta kobieta!
- Tak brzydka, że nie mogła dalej z tym żyć!? I co ma do rzeczy zabójstwo pedofila, który handlował amfetaminą?
- Ty pierdolony pojebie! Zamknij swój pierdolony ryj!
- Tak bardzo brzydka, że nie mogła nic z tym zrobić?
- Ludzie, którzy ukrywają swoją tożsamość, powinni zostać powieszeni. Każdy, kto coś ukrywa, robi coś złego.
- Ta kobieta!
- Tak brzydka, że nie mogła dalej z tym żyć!? I co ma do rzeczy zabójstwo pedofila, który handlował amfetaminą? I, oczywiście, nie zapomnijmy sprawy z kolejną falą zabójstw popełnionych przez...
- Ludzie tak odrażający, że gdybyś ich ujrzał, nie mógłbyś skończyć swojego posiłku.
- Ty pierdolony pojebie! Zamknij swój pierdolony ryj!
- Ty pierdolona pojebko! Zamknij swój pierdolony ryj!


***

Do świadomości przywrócił go szum radia. Spał, czy raczej drzemał, zbyt krótko, żeby wszystkie efekty narkotyku przestały działać. Wyciągnął rękę, chciał przeczesać włosy. Poczuł dłonią, że twarz ma całą we łzach. Nie pamiętał, o czym śnił, ale był pewien, że znowu były to wspomnienia, do których nie chciał już nigdy powracać. Nie dlatego, ponieważ męczyły go, ale dlatego, że go ograniczały, jakby przez swoje poprzednie czyny nakreślił granicę, której nigdy nie miał już przekraczać.
Uwolnić się od przeszłości, tego potrzebował. Mignęła mu myśl, że czemu by nie, przecież można od czasu do czasu poudawać miłego chłoptysia.
Tyle, że to rzadko kiedy się udawało.
- Jeśli z lasu wyjdą ku wam jakieś postaci, które nie będą nami lub Mikiem, to rozwalcie ich. Tylko tyle.
Coście tutaj nam przysłali, do kurwy nędzy, wyszeptał półświadomie. Poruszył się, wygramolił się z fotela. To, co blokowało w nim strach, rozpłynęło się w jelitach i spłynęło strugą moczu. Odlał się, jak najszybciej umiał.
- GPS po co rozwalać? - odkrzyknął do Swena. - Skoro nas szukają, to chyba z jebanej logiki wynika, że nie wiedzą, gdzie jesteśmy. Nie namierzą. A GPS się przyda.
Stwierdził, że kumpel Swena otrząsnął się. Szkoda, westchnął. Może lepiej by było dla nich wszystkich, żeby umarli.
Gdyby nie jego nogi, chętnie wziąłby karabin i po prostu poszedł w lasy, żeby wystrzelać tamtych dla rozrywki.
Żachnął się i wrócił do samochodu. Wziął radio i powiedział do Thomsona:
- A co, kurwa, sami ich ustrzelić nie mogliście? A może nagle wyhodowaliście w sobie sumienie, do suczej nędzy?
Zacisnął zęby.
- Jestem pewien, że ta czarna suka kazała wam to zrobić. Według mnie, powinniśmy już dawno byli zamknąć tych wszystkich skurwieli w getcie. Macie jebaną równość ras. Gdyby nie jacyś durnie wierzący w ludzkość, to gnój orałby na plantacji, zamiast ciemnotę szerzyć. Thomson, zrób mi przysługę: Daj mu wpierdol ode mnie.
Uśmiechnął się do Swena i Gorana, którzy słyszeli to wszystko.
- Rasa biała na zawsze, co nie?
Wyciągnął papierosa, zapalił.
- Pytanie do was – rzekł do Swena. - Czy wy macie jakieś blade pojęcie o tym, dokąd pójdziemy, kiedy tamci w końcu nie znajdą tego, czego szukają? Bo ja, na przykład, pojadę w ciemny las i jeszcze dalej, żeby te gnoje nas nie znaleźli.
Pojadę do dupy, pomyślał, jak będę miał ich wszystkich na karku. Albo pojadę po to, żeby w jakimś zaciszu godnie strzelić sobie w łeb. I tak nie mam dokąd wracać. Nigdy nie miałem.
Spojrzał na GPS.
- Do granicy zostało jeszcze parę godzin. Poza tym tylko lasy i lasy, więc wydaje mi się, że wyjście poza tą jebaną kwarantannę będzie łatwiejsze, jeśli pojedziemy na wschód...
Załadował karabin, widząc jakiś ruch między drzewami. Na szczęście, był to jeszcze jeden dzieciak, którego znał.
- E, pomyślcie nad tym, dzieci drogie. Spakować się możemy w trymiga. Ja idę się jeszcze zdrzemnąć, może prochy ze mnie zejdą. Jak będzie jakaś akcja, to zajebcie mi w pysk, żebym się obudził.
Usiadł znowu w wozie na siedzeniu pasażera. Bardziej odpoczywał niż spał – po prostu zamknął oczy i nasłuchiwał.
Trwał w ciemności.

Sekal 07-12-2010 23:54

Środa, 26 październik 2016. 14:25 czasu lokalnego.
Marblemount, stan Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, GREEN

Powietrze w zamkniętej części kompleksu Umbrelli zdążyło już zastać się i skwaśnieć, przesycone nieprzyjemną wonią, nie przypominającą im niczego, co dotychczas znali. Nie licząc Marii, która pewnie wąchała już podobne zapachy w swojej karierze biochemiczki i teraz prowadziła ostrożnie, zapalając światło i rozjaśniając podziemia. Nie były duże, ledwie cztery pomieszczenia, plus mała kuchnia i łazienka, tworzące razem iluzję normalnego życia i normalnego miejsca. Nie było tu nikogo, co też nie powinno dziwić. Każdy musiał znać kod do drzwi, teraz pilnowanych przez Greena. Ale uratowani nie zamierzali wracać. Uciekali aż się kurzyło, gdy tylko Thomson im na to pozwolił. Oni już nie byli problemem, sumienie czyste.

Dwa ze znajdujących się w głębi kompleksu pomieszczeń były laboratoriami. Dalej znajdowała się jeszcze sala konferencyjna, a także wypoczynkowa, przypominająca nieco zwyczajny pokój hotelowy z kilkoma łóżkami, nie licząc oczywiście braku okien. Te dwa ostatnie ich nie interesowały. Marie skierowała się od razu po sprzęt, pokazując palcem co należy zabrać.
- To miejsce jest za małe, by testowano w nim coś zakaźnego. Przynajmniej nie przez powietrze, tutejsi pracownicy nie uchroniliby się przed zarażeniem. Może tylko ich tu przetrzymywano, poddając mniejszym testom, nie wiem. Niewiele tu leków i środków.
Rozejrzała się wokół, wskazując na fiolki zawierającym skrzepłą już krew. Tylko jedna maszyna poruszała się wciąż, mieszając umieszczony w próbówkach płyn. Kobieta szybko ją odłączyła, ostrożnie zdejmując i odkładając naczynka.
- Bierzmy wszystko, co może się przydać i czego nie dało się zdobyć w mieście. Z tym co jest tutaj będę mogła chociaż wszystkich dokładnie przebadać.

Kilka elektrycznych urządzeń, mikroskop, trochę chemikaliów, igły i strzykawki. Nie był to olbrzymi łup, ale mógł pomóc. Gdy opuszczali to miejsce, cisza atakowała ich już z każdego zakątka kompleksu, a oczy martwych przeszywały na wylot. Ciężko byłoby zostać i wytrzymać w tym miejscu. Odór śmierci był zbyt wyraźny.


JORGENSTEN, STRATTON, RADCLIFFE

Warkot wirnika to oddalał się, to przybliżał, powtarzając to samo przez bite dwadzieścia minut. Słowa Radcliffa trafiły w próżnię, gdy Thomson albo go olał, albo po prostu stracił zasięg. Jeśli wlazł pod ziemię, to było to całkiem realne.
A praca szła do przodu, nie bez niesamowitych zdolności Strattona, który do czego się tylko dotknął, to zaraz rozbierał na części, umożliwiając wstawienie nowych. Tak szło szybciej. Jeden rozbierał, drugi wstawiał, wybebeszony Humvee nie stanowił już tajemnicy także dla szybko uczącego się Swena. Ból ustępował, zepchnięty gdzieś na skraj świadomości, podobnie jak całe zagrożenie. Dorothy zaczynała już wynosić znalezione rzeczy, wkładając je do samochodów. I przekładając te z uszkodzonego Hummera, nie nadającego się już niemalże do dalszej jazdy.
Minuty mijały. Aż warkot helikoptera umilkł całkowicie.
**Baza, tu Hawk-Siedem. Brak czerwonej flary. Powtarzam: brak flary. Nic nie widzimy, wracamy.
**Hawk-Siedem, przyjąłem. Wracajcie do bazy. Mamy tu problem...**

Połączenie skończyło się. Cisza nie uspokajała nerwów, ale pozwalała wrócić do pracy, która trwała aż do chwili, gdy pozostali wyszli z lasu, targając ciężkie plecaki i worki.
Mark zaś przypomniał sobie o ranie, tracąc przytomność z upływu krwi.


WSZYSCY

Ocknął się, gdy byli już w drodze. Nad jego głową wisiała kroplówka, a jego samego ułożono na boku, na tylnym siedzeniu Land Rovera, teraz prowadzonego przez Liberty. Obok siedziała Marie, której to najpewniej zawdzięczał życie i opatrunek na tyłku, jakkolwiek traumatyczne to dla niego by było. Z boku zmieścił się jeszcze Nathan, a pozostali zapakowali się do dwóch Humvee, z których jeden miał całkiem niezłą kolekcję wgnieceń na karoserii. Szyby z jednej strony były także naznaczone kilkoma kulami, ale nie było już czasu, by się nimi zajmować, zwłaszcza, gdy Mark nie nadawał się już do niczego.
Jechali, kierowani wyłącznie chęcią ucieczki, jak najszybszej i jak najdalszej. Żadne z nich nie wiedziało, gdzie dokładnie się znajduje. A Mike... właściwie nie było Mike'a. Nie wrócił z lasu, gdy pozostali zostawili go przy bramie do tajnego ośrodka Umbrelli. Ciała także nie znaleźli, może więc po prostu uciekł, zostawiając daleko za sobą grupę świrów, na którą na dodatek dybało wojsko wraz z całym swoim sprzętem. Może uznał, że bezpieczniej będzie samemu.
Tak czy inaczej, nie było go i to Swen na spółkę z trzymającym mapę Goranem musieli prowadzić, kierując samochody na coraz bardziej strome, coraz mniej uczęszczane drogi.

Im wyżej wjeżdżali, tym potężniejszy był ich jedyny sprzymierzeniec - mgła. Mieli wrażenie, że poruszając się w chmurach, a przeciwmgielne światła przebijały mleczną ścianę ledwie na kilkanaście, w porywach do dwudziestu metrów. O tak, nie jechali zbyt szybko. Ale parli przed siebie. Nie mogli zostać w schronisku. Zbyt łatwy do odnalezienia punkt. A radiostacja, którą próbował uruchomić Nathan, milczała, nie odbierając żadnych sygnałów, żadnych oznak czyjegokolwiek życia. Ponure miejsce wypełnione trupami.
Tak więc jechali, przez kilkadziesiąt minut.

Nagłe pojawienie się asfaltu zaskoczyło wszystkich, włącznie z tymi patrzącymi na mapę. Wyjechali na płaskowyż, nie napotykając po drodze na żywą duszę. W tych okolicach nie było to dziwne, niewielkie miejscowości stanowiło skupisko najwyżej kilkunastu domów, a cała ta sytuacja i wirus unieruchomił większość ludzi. Ci, którzy mieli uciekać, już to zrobili. Inni...
...Swen zahamował z piskiem opon i jadący za nim tylko przypadkiem zatrzymali się bezpiecznie, a nie w bagażniku jadącego przed nimi. Na środku drogi stała samotna postać chudej kobiety w farmerskim stroju. Nie miała na sobie krwi, nie widać było także żadnej rany, ale stała, gapiąc się bezmyślnie na trzy samochody. Cichy trzask oznajmił włączaną przez Marie krótkofalówkę.
- Uważajcie. Jeśli jest zarażona, to jeszcze nie do końca. Widzicie jakąś ranę?
Żadnych ran. Żadnych ugryzień.
- Cholera... wirus w powietrzu zaczyna działać, może w wyższych partiach gór bardziej nawet...

Nie było sensu stać i się przyglądać. Ruszyli dalej, mijając tablicę z napisem "Marblemount". Niewielka, górska mieścina, umieszczona na płaskowyżu, wzdłuż jednej z mniejszych stanowych dróg. Nic wielkiego, teraz zresztą wyglądająca na całkowicie opuszczoną. Gęsta mgła i znów mocniej padający deszcz jeszcze bardziej potęgowały ten efekt.
- Moglibyśmy się tu zatrzymać, jeśli są tu puste domy. Gdyby ukryć samochody... Przynajmniej na tyle, bym mogła sprawdzić, czy ktoś z nas jest zarażony. I czy stężenie wirusa w powietrzu faktycznie jest tak silne...
Zanim jednak podjęli jakąś decyzję, zagrały telefony, budząc się do życia i smsując o nieodebranych połączeniach, nowej, głuchej poczcie głosowej i kilku innych zdarzeniach, które dzieją się w takich sytuacjach. Wrócił zasięg, choć nie wiadomo na jak długo...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:48.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172