lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Cena Życia II (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9197-cena-zycia-ii.html)

Armiel 10-12-2010 09:44

Wszystko działo się szybko. Bardzo szybko, bo i tak dziać się powinno. David podjął decyzję za nich. Dobrą decyzję. Taką, jaką podjąłby Green, gdyby czuł się silniej związany z grupą.

Ten biały twardziel miał rację. Skończył się czas gadania i zaczął czas działania. Niestety. Ale. Green nie mógł sobie darować ostatniego słowa. W końcu, ten kto mówił ostatnie słowa, zazwyczaj wygrywał w negocjacjach.

- Wiesz, David, to że jeszcze umiemy mówić odróżnia nas zarażonych.

John Green powiedział to już do pleców Davida wyprowadzającego właśnie ludzi z laboratoriów. Nie obchodziło go, czy ten słyszy. Na pewno słyszały jego słowa i Liberty i Maria. Uśmiechnął się do nich szczerze. Nie chciał robić zamieszania. Po porostu taką miał naturę. Był gadułą. I już.

Nasłuchiwał jak David i tamci wchodzą po schodach. Z napięciem. Czy liczył na to, że usłyszy strzały? Że David okaże się mniej porządny, niż jego czyn? Jak na razie, mimo krzywych tekstów – jak to mawiała młodzież – i dość niechętnych spojrzeń posyłanych w kierunku czarnoskórego, ten zacięty biały mężczyzna okazywał się być najskuteczniejszym członkiem ich grupy. Najpierw obsługiwał z zimną krwią ten ciężki karabin, potem oskrzydlił tą grupę żołnierzy, teraz uwolnił tych ludzi. John zaczynał go darzyć niechętnym szacunkiem. Kim był ten człowiek wcześniej? Żołnierzem, policjantem, strażakiem, ochroniarzem? Na pewno był człowiekiem czynu i akcji. Widać to było w jego postawie. Nie to co John Green. Ekonomista, negocjator i wykładowca akademicki. Żadnej z wykonywanej przez siebie funkcji John nie nazwałby „rolą czynu i akcji”.

- Któraś z pań wie, kim był ten facet przed tym wszystkim? – John zadał to pytanie wcale nie czekając na odpowiedź. Po prostu chciał przerwać nieprzyjemną ciszę panującą w cuchnących śmiercią podziemiach.

- Idziemy. Green zablokuj czymś drzwi i zostań tu. Nie chcę zostać tam zamknięty. – obiekt jego rozważań zszedł na dół. Gotów do dalszych działań.

- Jasne, kapitanie – John Green zasalutował żartobliwie Davidowi. – Idźcie zwiedzać. Ja przypilnuję tych drzwi. Dobra robota z tymi ludźmi, David. Dzięki za nią.


Minęli go. Poszli. John zastawił drzwi małym wózeczkiem na kółkach, sam stanął przed nimi. Gdyby mimo wszystko się zamknęły znał kod i mógł uwolnić swoich nowych ... znajomych.

Nic się jednak nie wydarzyło. I po dłuższej chwili kobiety i David wrócili niosąc jakieś zawiniątka. John uśmiechnął się mimowolnie. Wyglądali jak filmowy gang nieudaczników obrabiających czyjeś mieszkanie.

Wyszli na górę, gdzie czekała na nich niespodzianka. Zniknął ich przewodnik, razem z karabinem, który dał mu John. Ciemnoskóry uśmiechnął się swoich myśli. Miał nadzieję, że ten karabin nie przyda się Mikowi. A jeśli tak, to niech zrobi z niego dobry użytek. Mimo, ze zostawił ich bez słowa podziękowania za uratowanie życia, mimo, że zabrał im broń, to John życzył mu w duchu najlepszego. Kimkolwiek był ten facet.

* * *

Wrócili do reszty. W jednym z samochodów na siedzeniu pasażera drzemał Daniel. John wzdrygnął się na widok jego bladej, spoconej twarzy. Instynkt podpowiadał mu, aby trzymać się z daleka od tego świra. Czarnoskóry nie zamierzał dyskutować ze swoim instynktem. Raz go zignorował i spędził wtedy ponad rok w szpitalu.

- Jadę z wami, dobra – podszedł do Swena i Gorana, szykującego się już do odjazdu. – Nie chcę jechać z tamtym ześwirowanym matkojebcą – wypowiadając ostatnie zdanie ściszył głos, tak by słyszeli go tylko dwaj motocykliści - Mike zwiał z naszym karabinem. Został się jeszcze jakiś po tych żołnierzach? Poza tym, Swen, jeśli okaże się, że jestem zainfekowany, chcę byś mnie rozwalił. Nie wiem, może to zabrzmi durnie, ale wolę byś to ty wpakował mi kulkę, niż tamten pojeb. Lub któraś z dziewczyn na oczach dzieciaków. Co się stało Miśkowi? – dodał widząc, że Maria zajmuje się nieprzytomnym facetem.


* * *


Jechali. We mgle. W milczeniu. Cisza działała Greenowi na nerwy. Kierowała myśli w stronę Bostonu. Kierowała myśli w stronę wojskowej szczepionki. Nie przeszkadzał jednak Swenowi i Goranowi, którzy z mapą robili za pilotów grupki zbiegów.

John zaczął wspominać. Wspominać o tym, jak unosił starszą córkę w ramionach nad głową. Jak lepił z synem pierwszego bałwana, nazywając go imieniem swojego ówczesnego szefa. Przypomniał sobie dzień zaręczyn. Wtedy też była mgła. Nie tak gęsta, ale była. Uniosła się nad jeziorem w parku, gdzie poprosił Ellen o rękę. Zaczarowana chwila. W zamyśleniu wyjął portfel i spojrzał na trzymane tam zdjęcie rodziny. Pogładził je palcem, a potem przełknął ślinę i schował portfel na miejsce.

Pisk opon wyrwał go z zamyślenia.

* * *



O mało nie uderzyli w stojącą na asfalcie kobietę. Asfalcie! Musieli wyjechać w końcu na jakąś cywilizowaną drogę. Kobieta chwiała się bezmyślnie na nogach.

Cichy trzask oznajmił włączaną przez Marie krótkofalówkę.

- Uważajcie. Jeśli jest zarażona, to jeszcze nie do końca. Widzicie jakąś ranę?

Żadnych ran. Żadnych ugryzień. Ale była mgła. A John nie miał zamiaru wysiadać i sprawdzać.

- Cholera... wirus w powietrzu zaczyna działać, może w wyższych partiach gór bardziej nawet...

Ładnie!

Minęli zainfekowaną i ruszyli dalej. Krótkofalówka w aucie znów zatrzeszczała.

- Moglibyśmy się tu zatrzymać, jeśli są tu puste domy. Gdyby ukryć samochody... Przynajmniej na tyle, bym mogła sprawdzić, czy ktoś z nas jest zarażony. I czy stężenie wirusa w powietrzu faktycznie jest tak silne...

Serce zabiło Johnowi szybciej. O niczym innym nie marzył od momentu, kiedy dowiedział się o „felerności” szczepionki. Chciał wiedzieć, co z nim jest! Ponad wszytko!

Już miał się odezwać, kiedy dźwięk zapomnianej komórki oznajmił mu, że odzyskał połączenie z siecią.

O mało nie krzyknął ze szczęścia!

Szybko wydobył telefon i wybrał klawiszem skrótu pierwszy numer.

Ellen. Jego żona!

Niestety, po kilku sekundach usłyszał jedynie informację, że abonent jest chwilowo niedostępny.

Jim! Jego czternastoletni syn! Tutaj był sygnał, lecz nikt nie odebrał telefonu. Włączyła się poczta głosowa, której Jim i tak nigdy nie odsłuchiwał. Green miał ochotę wrzeszczeć z frustracji.

Kolejny numer. Clara. Dziesięciolatka. Córka. Tutaj znów usłyszał, że jest niedostępna.

Serce Johna o mało nie wyskoczyło z piersi. Musiał szybko wziąć tabletkę. Wyjął pigułkę i połknął ją bez rozgryzania. Znów próbował połączyć się z Jimem, znów tylko sygnał i nikt nie podnosił słuchawki.

W końcu wybrał numer do swojego przyjaciela i wspólnika – Willimama. Po kilku długich sekundach usłyszał jego szorstki głos.

- John, to naprawdę ty! Nie mogę uwierzyć, próbowaliśmy ...

John przetarł twarz dłonią i wszedł przyjacielowi w słowo.

- Słuchaj, Will. Mam tutaj małą sytuację kryzysową! Wszystko się popierdzieliło, mówię ci. Zaraza! Kwarantanna! Ludzie zagryzają innych ludzi. Musisz ....

- U nas jest to samo – tym razem Will wszedł w słowo Johnowi. – Zaczęło się dzisiaj rano. Totalny chaos. Wojsko próbuje zapanować nad tym burdelem. Ponoć ma jakąś szczepionkę...

Johnowi zaschło w gardle.

- Słuchaj Will. Musisz szybko opuścić Boston. Uciekajcie do mojego domku w górach lub na twój jacht. Jacht chyba będzie lepszy. Zabierz moją rodzinę! Weźcie tyle żarcia ile się da i wody! Proszę cię o to jako przyjaciela. Rozumiesz...

- Tak, ale ...

- Nie ma żadnego ale! Spróbuję do ciebie zadzwonić, jak będę wiedział coś więcej! Możliwe, że szczepionka, którą daje wojsko jest wirusem! Możliwe, że to oni nas zarażają! Rozumiesz! Na razie tego nie wiem na pewno! Bierz swoją i moją rodzinę i uciekajcie na jacht. Złapię cię jak już będę w Bostonie! Wtedy umówimy się, gdzie mnie odbierzesz. Działaj szybko, nim odetną miasto! I nie wyłączaj telefonu, bracie.

- John. Nie mówisz mi całej prawdy...

Green ponownie przetarł twarz, nagle straszliwie zmęczony.

- Mogę być zarażony, Will – wyszeptał wreszcie spierzchniętymi wargami. – Za kilka godzin powinienem być pewien. Na wszelki wypadek pożegnaj ode mnie moje dzieciaki i El, dobra?

- Ok.

To krótkie OK powiedziało Johnowi więcej niż wszelkie obietnice świata.

- Trzymaj się Will. Kończę. Będę próbował złapać rodzinę. Jesteś wspaniałym przyjacielem, wiesz. Do usłyszenia.

- Do zobaczenia, John.

Do zobaczenia miało dać Johnowi nadzieję. Ale w jego uszach zabrzmiało niczym pożegnanie. Green wcisnął czerwony guzik i rozłączył się. Próbował znów złapać żonę lub dzieciaki. Bez skutku.

- W Bostonie jest to samo – powiedział do Swena i Gorana. – Wojsko szczepi ludzi. KURWA!

Ostatnie przekleństwo wyrzucił z siebie głośno. Potem zaczerpnął głęboko powietrza i wziął krótkofalówkę. Włączył nadawanie.

- Tu Czarnuch, jak mnie zapewne nazywacie – powiedział spokojnym, już zdystansowanym do problemu głosem - Popieram pomysł Marii. Właśnie się dowiedziałem, że w Bostonie też wybuchła epidemia. Więc to nie jest problem lokalny. Musimy szybko sprawdzić, kto z nas jest zdrowy, a kto nie. To jest najważniejsze. A potem.... Potem się zobaczy. ODBIÓR.

Wyłączył nadawanie i czekał na decyzję większości.

Przez ten czas nadal próbował złapać Jima i rodzinę, napisał też kilka SMS-ów z ostrzeżeniami i liczył na to, że ten napisany jeszcze w indiańskim rezerwacie dotrze do nich wcześniej.

Siedział, ściskając w jednym ręku telefon a w drugim krótkofalówkę.

Czekał. Tyle teraz mógł zrobić. Czekać i odchodzić od zmysłów. Boston miał ponad pół miliona ludzi. Cała aglomeracja prawie cztery i pół miliona. Bał się pomyśleć, jak szybko może przenosić się wirus w takim miejscu zważywszy na to, w jaki sposób się przenosił. Teraz juz nie bal się o siebie. Bał się o rodzinę. Panicznie się bał.

Irrlicht 11-12-2010 18:39

Był pewien, że zarażonych ludzi, którzy kiedykolwiek ujrzeli światła lekarskie, klasyfikowano jako D.O.A. Dead on arrival, choć, oczywiście, ostatnimi czasy definicja śmierci wymykała im się z rąk. Czuł się tak samo martwy, jak trupy, które spotykał – a może był czymś jeszcze gorszym, bowiem pozbawione zdrowego rozsądku trupy ożywione przez wirus nie miały żadnego wyboru. On miał, a przynajmniej łudził się, że miał. I przegrywał zawsze wtedy, kiedy ten wybór miał dokonać – choć zwątpił w to, żeby mogło wyjść z niego jakieś dobro.
Radcliffe nie wierzył w dobro – dobro zawsze wynikało z jakiejś cholernej doktryny moralnej, obojętnie, czy istniała ona w jego głowie, czy w głowach całej reszty. Nigdy nie miało to nic wspólnego z prawdą, z aniołami ani nawet z dobrym smakiem. Ludzie zamknęliby go za rżnięcie małych dziewczynek tylko dlatego, że sami poczuliby się lepiej – nic więcej, nic mniej. Stąd – pomyślał Daniel – cały system sądowy w Ameryce jest oparty na zaledwie dobrym samopoczuciu jego sędziów.
Szczerze mówiąc, moralność zawsze śmierdziała.
- Uważajcie. Jeśli jest zarażona, to jeszcze nie do końca. Widzicie jakąś ranę?�-
- Nie –
Radcliffe złapał za krótkofalówkę. - Ale zrobię tej kobiecie przysługę.
Rzucił krótkofalówkę, wycelował w głowę kobiety i strzelił.
- Ffffuuu – zdmuchnął dymek, który pozostał po wystrzale. - Jeżeli wirus zaczyna roznosić się przez powietrze, to wszyscy jesteśmy w sporej dupie, nie sądzicie?
Doprawdy, nie dbał, czy ktokolwiek mu odpowie.
- W każdym razie, aż do momentu, do którego znajdziemy jakiś filtr powietrza. Jeśli sytuacja jest naprawdę tak zła, czyli to cholerstwo rozszerzyło się poza granice stanu, to gdzie można uciec? Nie będzie żadnego jedzenia bez rolników, którzy, nawiasem mówiąc, też będą zarażeni. W sumie: Radzę klepać zdrowaśki, żeby Bóg albo ktoś inny w końcu zainteresował się tym, przez co my tu przechodzimy.
Zaśmiał się krótko.
- Niedługo będziemy, jak tamta. Staniemy na drodze i będziemy sobie czekać, aż przyjadą kolejni frajerzy, którzy nas rozjadą. A jednak...
Zamilkł nagle, kiedy zadzwonił jego telefon. Jako że znajdowali się pośrodku osady, gdzie nikogo nie było wokół, było nieco czasu, żeby porozmawiać z kimś. Z kimś...
- Danielu? Danielu
– telefon komórkowy zatrzeszczał. Odszedł nieco dalej, żeby złapać sygnał.
Daniel nie zwracał uwagi na resztę, ale gdyby tylko wiedział, mógłby zrozumieć, że stał po prostu na środku, wyalienowany z wszelkiej konwersacji. Że nie było żadnego dzwonka telefonu i że nie rozmawiał z nikim, a tylko szybko poruszał ustami, gapiąc się w przestrzeń.
Być może była to forma obrony umysłu Daniela przed tym, co spotkało jego znajomych, skoro przyjaciół raczej nie miał (paranoja i podejrzliwość wykluczały go ze zwykłego społeczeństwa – kiedy już raz zaczniesz, zawsze jest albo albo – albo staniesz się paranoikiem u szczytu władzy, albo skończysz jako samotny dziwak nękany przez swoje koszmary).
- Chciałbym, żebyś mnie posłuchał, Danielu – mówił głos z jego własnej głowy, który postanowił oszukać Daniela, że ukrył się w rozładowanej komórce. - Jest to bardzo ważne. Jest to bardzo, bardzo ważne.
- Blanchett? Kate Blanchett? Ty...
- Danielu, Danielu, Danielu
– zacmokał żeński głos po drugiej stronie. - Nie martw się o mnie. Jestem tutaj bezpieczna.
- Och, to dobrze, to dobrze –
rzęził Radcliffe. - Gdzie jesteś?
- Jestem w KHRDGHLMNF, pamiętasz, jak tam byliśmy?
- Tak... Tak... Pamiętam to miejsce...
- Danielu! Musisz mnie posłuchać, jeśli kiedykolwiek chcesz się uwolnić od dzieci i być razem ze mną?
- Skąd... -
wykrztusił. - Skąd wiesz, że dzieci mnie obserwują?
- Ja widzę wszystko, Danielu. Od czasu, kiedy spotkaliśmy się w tym mieście. W...

Wrzaski po drugiej stronie linii. Szumy. Choć wszystko działo się w jego umyśle, nie uznał za stosowne, by się odzywać.
- Dhhhnlu... Dhhnlu... - pulsował głos.
- Tak? Tak, słucham? - mamlały jego wargi.
- ...mmmusisz żyć, Danielu. Musisz. Nie możesz pozwolić, żeby ludzie, którzy są z tobą, zginęli. Oni są twoją gwarancją, że dotrzesz bezpiecznie tam, gdzie ja jestem. Musisz szukać odtrutki, Danielu, odtrutki na wirus.
- Tak... Odtrutka... Razem...

Transmisja kończyła się – a halucynacja rozpływała się. Nieco trzeźwiejszym wzrokiem spojrzał na komórkę i stwierdził, że jest rozładowana(cholera by mać tej baterii, pomyślał Daniel, może bym mógł dłużej porozmawiać z Kate).
Podszedł do reszty.
- Jestem pewien, że ta kobieta była zarażona – rzekł zimnym, zdeterminowanym głosem. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek z zewnątrz był godny naszego zaufania. Tak właściwie, ludzie, których dotychczas spotykaliśmy, albo chcieli nam zrobić kuku, albo chcieli nas zeżreć.
Spojrzał do paczki papierosów. Nie było już żadnego.
- Moglibyśmy się tu zatrzymać, jeśli są tu puste domy. Gdyby ukryć samochody... Przynajmniej na tyle, bym mogła sprawdzić, czy ktoś z nas jest zarażony. I czy stężenie wirusa w powietrzu faktycznie jest tak silne...

Daniel był zmęczony samym sobą – halucynacjami, życiem. A jednak, był tu ktoś, kto mógł mu pomóc – obojętnie, czy miał trafić do psychiatryka, czy skończyć z kulą w skroni jako zbyt groźny psych, by dalej podróżować. Chciał to zakończyć – zakończyć to wszystko, ale przyłożenie sobie wylotu lufy do ust przestało być rozwiązaniem. Chciał... Chciał odejść, nie umrzeć.
- Tak – zwrócił się do Greena. W jego głosie pobrzmiewała nieznana wcześniej nuta; ktoś, kto by go nie znał, mógłby wziąć to za zaufanie, jakąś próbę zawiązania kontaktu. - I tak nie będziemy mogli się tutaj długo zatrzymać, ale chyba przyda nam się przeszukać tą wieś.
Odbezpieczył broń. Był gotowy.
- Przeszukamy okolicę... Maria, czy w labie było coś, co mogłoby oczyścić powietrze z tego syfu? Albo czy w pobliżu jest jakiś lab, który okazałby się na tyle bezpieczny, żeby prowadzić w nim badania, by skończyć z tym? Chyba jesteśmy jedynymi, którym w głowie zostało na tyle, żeby zrobić cokolwiek przeciwko temu wirusowi.
Nie miał złudzeń – wiedział, że słowa, które wypowiada, są w zasadzie puste, ponieważ kto jak kto, ale o zdrowej głowie to on nie mógł mówić. Jego życie wewnętrzne przypominało sztorm, gdzie wszelkie zasady poddawane były ciągłemu zwątpieniu, gdzie nic nie było trwałe. A jednak, w tym właśnie momencie wygrywało w nim coś, co on i inni mogliby nazwać „dobrem”. Miał nadzieję, że dostrzegą to.
Był zbyt połamany w samym sobie, żeby ubierać swoją konkretną propozycję w jakieś wolnościowe hasełka – od takich rzeczy był Green.

Hesus 12-12-2010 00:37

Każdy kto przychodzi na ten świat rodzi się z jakimś darem, talentem, który ma pełne prawo a może nawet obowiązek wykorzystać. Szczęściarzem jest ten kto go odkryje i wzbije się na wyżyny dając się ogarnąć pasji. Czy Mark zdawał sobie sprawę z talentu jaki posiada? I tak i nie, właściwie nigdy się głębiej nad tym nie zastanawiał. Czy w pełni go wykorzystywał? Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógłby pracować gdzieś indziej niż Darringtońskim tartaku no i miał te swoje samochody.

Całkowicie się zatracił przy pracy nad Hummerem. Wziął większość skomplikowanej roboty na siebie starając się nie wymagać zbyt wiele od faceta o którym tak niewiele wiedział. Swen okazał się być całkiem utalentowanym mechanikiem co pozwoliło Markowi skupić całą swoją uwagę na zadaniach których się podjął. Robota szła gładko a to wzmagało poczucie całkowitej koncentracji, jasności w myśleniu i działaniu, nic nie zakłócało niepotrzebnie myśli. Nawet kręcąca się w ich pobliżu Dorothy, która przepakowywała rzeczy nie burzyła jego koncentracji, nie mówiąc już o trzaskach wydobywających się radiowego głośnika czy takiej drobnostce jak na powrót krwawiąca rana. Nie możliwe, żeby był taki zmęczony, nogi uginały się pod nim a w głowie szumiało kiedy zrobił parę kroków. Jeszcze nie skończył, nie może teraz odpoczywać. Musi tylko chwile odpocząć. Czemu ziemia zmieniła położenie, jeszcze przed chwilą miał ją pod stopami.

Od razu rozpoznał wnętrze Land Rovera. Przypomniał sobie ostatnie chwile przy schronisku kiedy tracił przytomność. Rana na tyłku nie bolała aż tak bardzo nie powinna też krwawić, więc może to coś innego? Wirus. Przemknęło mu przez myśl, ale nie otworzył ust w przestrachu. Marie, która nad nim siedziała zerknęła na jego stan z wyraźnie zatroskaną miną a może tak mu się wydawało. Wolał nie pytać. Podniósł się na łokciach i syknął z bólu, kiedy siedzenie otarło się o ranę po postrzale. Usadowił się na tyle wygodnie na ile był w stanie. Chciał zapytać co się stało, gdzie jego rzeczy, dokąd jadą, ale zdławił w sobie ciekawość. Nie miał pewności czy kobieta za kierownicą nie odbierze jego pytań jako natarczywość. Lepiej już żeby siedział cicho. Tylko się czegoś napije bo zaschło mu w gardle.

Nie znał tej miejscowości. To mogło znaczyć, że znacznie oddalili się od punktu wyjścia. Mijana kobieta sprawiała ponure wrażenie. Wolał nie przyglądać się jej zbytnio. Sugestia jakoby była zarażona nie pasował Markowi do jego wcześniejszych doświadczeń z zombie. Jeśli to była prawda, to skąd różnica. Pomyślał, że jednak jej się przyjrzy.
Strzał wstrząsnął nim jak galaretą. Przysługa o której mówił Daniel miała kształt galaretowatej substancji mózgu wyciekającej z przestrzelonej czaski. Nawet jeśli była zarażona scena nim wstrząsnęła, o mało nie zwymiotował. Dorwał się do okna i otworzył je na całą szerokość. Oddychał wchłaniając czyste górskie powietrze.
Dźwięk przychodzących wiadomości zdziwił go swoją nawałnicą. Sam nie otrzymał żadnej, ale wyjął telefon sprawdzając zasięg. Dwie kreski. Nie było najgorzej. Wysiadł z samochodu. Wpatrywał się w ekran wyświetlacza zastanawiając się czy i do kogo dzwonić. Jego najbliższy przyjaciel zginął na jego oczach. Inni, dalsi? Co im właściwie powie, mają swoje rodziny co ich obchodzi jakiś tam Mark. Zdał sobie sprawę, że nie ma potrzeby dzwonić do kogokolwiek. Rodzina na wschodnim wybrzeżu? To gównie siostry ojca, nawet przy rzadkich spotkaniach nie zamienił z nimi nawet słowa, więc o co by im teraz powiedział? Trochę kontaktów jacyś znajomi z lat szkolnych i to wszystko. Schował telefon do kieszeni aby za chwile go wyjąć i spróbować się połączyć z Internetem. Może przeczyta coś o sytuacji na którymś z portali informacyjnych. Płonne nadzieje. O ile funkcjonowanie telefonii komórkowej było sporym zaskoczeniem o tyle możliwość korzystania z zasobów Internetu była niemożliwa.
Telefon wylądował w kieszeni. Musiał znaleźć sobie jakieś spodnie na zmianę. Wziął tylko jedną parę na zmianę a ta podobnie jak pierwsza przesiąknięta była krwią. Pomyślał o Swenie i podszedł do jego samochodu. Zamierzał zapytać go lub któregoś z pasażerów Hummera czy nie mają czegoś odpowiedniego dla niego. Jeśli mieli tu zostać jakiś czas będzie musiał tez znaleźć źródło wody, dłonie miał całe upaprane smarem i zwyczajnie był brudny. Przydałoby się też coś zjeść.

Campo Viejo 12-12-2010 01:15

-Jestem pewien, że ta czarna suka kazała wam to zrobić. Według mnie, powinniśmy już dawno byli zamknąć tych wszystkich skurwieli w getcie. Macie jebaną równość ras. Gdyby nie jacyś durnie wierzący w ludzkość, to gnój orałby na plantacji, zamiast ciemnotę szerzyć. Thomson, zrób mi przysługę: Daj mu wpierdol ode mnie.– powiedział najwyraźniej dumny z siebie Radcliff szczerząc zęby. - Rasa biała na zawsze, co nie? – zagadnął odpalając papierosa.

Jorg z Goranem spojrzeli najpierw po sobie, później na niego. Swen wzruszył ramionami. Nie dość, że gnida to jeszcze faszysta, pomyślał. Napatrzył się na Skin Headów w ciupie. Niemal wszyscy nie-kolorowi garnęli się do nich, bo to jeden z największych gangów białych za więziennym murem. Jorgensten trzymał się od pojebów z daleka, choć klub korzystał z ich usług do załatwiania swoich porachunków w ciupie.

- Pytanie do was – rzekł do Swena. - Czy wy macie jakieś blade pojęcie o tym, dokąd pójdziemy, kiedy tamci w końcu nie znajdą tego, czego szukają? Bo ja, na przykład, pojadę w ciemny las i jeszcze dalej, żeby te gnoje nas nie znaleźli. Do granicy zostało jeszcze parę godzin. Poza tym tylko lasy i lasy, więc wydaje mi się, że wyjście poza tą jebaną kwarantannę będzie łatwiejsze, jeśli pojedziemy na wschód... - ciagnął.

- E, pomyślcie nad tym, dzieci drogie. Spakować się możemy w trymiga. Ja idę się jeszcze zdrzemnąć, może prochy ze mnie zejdą. Jak będzie jakaś akcja, to zajebcie mi w pysk, żebym się obudził.

- Zajebać to ci mogę z miejsca jak nie przestaniesz pierdolić od rzeczy.... – westchnął Jorg a Goran z trudem mimo wszystko uśmiechnął się.

- Co on kurwa z ta granicą znowu? – mruknał - Już mu mówiłem, że granica to kwarantanna. Kandusy nie będą pytać czy kto jest zdrowy, czy chory. Będą pruć do wszystkiego co się rusza...

Goran obojętnie wzruszył ramionami.


* * *


Humvee przeorane dziurami jak ser szwajcarski zostało doprowadzone do względnego stanu używalności na tyle ile czas pozwolił Swenowi i Markowi na naprawę. Na koniec milczący drwal zemdlał na widok przybyłych z labu kobiet, które krzątały się przy samochodach. Pewnie z utraty krwi, domyślił się.

Usiadł za kółkiem auta z ulga, że to lewa stopa była skręcona. Do humvee podszedł Green.

- Jadę z wami, dobra. – powiedział i dodał ściszonym głosem - Nie chcę jechać z tamtym ześwirowanym matkojebcą – Swen kiwnął głową i w lusterku spojrzał na drugie Humvee, a Green ciągnął dalej - Mike zwiał z naszym karabinem. Został się jeszcze jakiś po tych żołnierzach? Poza tym, Swen, jeśli okaże się, że jestem zainfekowany, chcę byś mnie rozwalił. Nie wiem, może to zabrzmi durnie, ale wolę byś to ty wpakował mi kulkę, niż tamten pojeb. Lub któraś z dziewczyn na oczach dzieciaków. Co się stało Miśkowi? – dodał patrząc na zabiegi Marii nad rannym Markiem.

Jorg wyjął z kieszeni tabletki nasenne i podał murzynowi cały listek.

- Połknij od razu jak się okaże, że jesteś trupem. – powiedział chowając opakowanie w kieszeni. – Zaśniesz na wieki – dodał, wiedząc, że wtedy dopiero strzeli mu w łeb dla wszystkiego. – Chłop dostał kulę w dupę za wszystkich... – mruknął Swen. – Gdyby nie on, te gówniarze mogłyby nam krwi napsuć jak nic – omiótł spojrzeniem ciała martwych żołnierzy.


* * *


Ruszyli znikając w mgle. Jechali wolno ograniczeni kiepską widocznością i dzięki temu mógł prowadzić i jednocześnie zerkać na mapę, którą rozwinął Jugol. Patrzyli na górskie drogi, szukając jakiegoś znajomego fragmentu lasu, którego naturalne położenie wśród skał i urwisk byłby sprzymierzeńcem. Usilnie starał się sobie przypomnieć szlaki na które zapuszczał się na polowania ze starym McCarthym. Były jakieś kabiny myśliwych, daleko wgłąb lasu, na stokach górskichu podnóża jeziora. Za cholerę nie pamiętał dokładnie gdzie. Minęło tak wiele lat.

- Za Merblemount koniec cywilizacji – stwierdził oczywistość Jugol. - nie licząc Newhalem...

- Yup – mruknął Swen wjeżdżając na asfaltową drogę.

W ostatniej chwili oderwał wzrok od mapy i zauważył kobietę na szosie. Odruchowo wścinął pedał stopu do końca, tak ,że Jugol o mało czołem nie przybił w nowiuteńką przednią szybę znikając twarzą w papierach rozpostartej mapy.

** Uważajcie. Jeśli jest zarażona, to jeszcze nie do końca. Widzicie jakąś ranę? **

- Nie! – warknął Swen do krótkofalówki wymijając nieruchomą postać. – W takiej mgle ledwo było koniec maski Humvee widać, co dopiero takie szczegóły jak rana na ciele kobiecie. – Chyba nie... – mruknął pod nosem do siebie.

Odprowadzał postać spojrzeniem w lusterku, kiedy zobaczył jak Radcliff strzelił babie w głowę.

- A ty mi pierdolisz jakieś głodne kawałki o okolicznościach... – odezwał się ponuro do krótkofalówki wiedząc, że ten do którego słowa były skierowane zrozumie o co chodzi.

- Moglibyśmy się tu zatrzymać, jeśli są tu puste domy. Gdyby ukryć samochody... Przynajmniej na tyle, bym mogła sprawdzić, czy ktoś z nas jest zarażony. I czy stężenie wirusa w powietrzu faktycznie jest tak silne...

Swen zaśmiał się nerwowo słysząc propozycję.

Później wrócił zasięg sieci komórkowej, bo Green jak opętany zaczął wystukiwać w telefonie połączenia. Jedno mu się nawet udało. Było gorzej niż Swen mógł sobie wyobrazić, ale informacja przy całej swojej beznadziei miała dobre strony. Skoro wirus atakuje wschodnie wybrzeże, jeśli jest jakakolwiek kwarantanna w Washingtonie, to chyba tylko ta zastawiona na nich. Będzie dobrze, pomyślał. Przysłuchując się emocjonalnej rozmowie murzyna zagryzł szczękę. Jugol też w milczeniu patrzył gdzieś w dal. Oni nie mieli do kogo dzwonić. Chyba, żeby zarezerwować pokój w piekle.

- Tu Czarnuch, jak mnie zapewne nazywacie – powiedział spokojnym, już zdystansowanym do problemu głosem - Popieram pomysł Marii. Właśnie się dowiedziałem, że w Bostonie też wybuchła epidemia. Więc to nie jest problem lokalny. Musimy szybko sprawdzić, kto z nas jest zdrowy, a kto nie. To jest najważniejsze. A potem.... Potem się zobaczy. Odbiór.

Swen nie czekał na jej odpowiedź.

- Ile zajmuje badanie? – odezwał się krótkofalówki bez ceregieli, tracąc cierpliwość nad kobietą. – U czerwonych mówiłaś, że to nie potrwa od ręki! - W uszach dźwięczały mu słowa zabitych żołnierzy, że niby ona wyhodowała wirusa i choć niby było mu to obojętne, to przez nią musieli gówniarze zginąć. – My nie zostajemy dłużej jak zatankować auta! Uciekać dalej! Byle dalej od ludzi! Na północ w góry. Na Diablo Lake jest bezludna wyspa. Może tam uda się przeczekać to bagno. Przebadać wszystkich to możesz tam jak stąd znikniemy. W górach prócz zwierzyny nie ma o tej porze roku żywej duszy. Tutaj mieszka, czy mieszkało kilkadziesiąt luda... Za duże ryzyko na dłuższy postój! Marblemount jest na jedynej szosie z Rockport... Wojsko może tu być lada chwila! Do jeziora jest 30 minut jazdy. Po drodze jest jeszcze wioska Newhalem. Kilka domów. Nad jeziorem jest centrum reakreacyjne. Są łodzie. Powtarzam, jedziemy dalej!

Do auta podszedł Mark.

- Jak tam dupa się trzyma? - zaśmiał się mimo wszystko Swen do drwala.
Miśkowaty mieszkaniec Darrington był w końcu swój w tych chorych okolicznościach.

Widz 12-12-2010 18:17

Rabowanie wchodziło mu w krew. To nawet nie chodziło o przeżycie, o to, że to już nie będzie nikomu potrzebne. Jeśli łamiemy własne przysięgi, to kim do kurwy nędzy się stajemy? Pieprzonym, stadnym bydłem. Zignorował Greena, nie odzywając się już tam, pod ziemią. Nienawidził być pod ziemią. Teraz nawet i to się zmieniało, przecież jak zdechnie to już nikt go pod ziemię nie zakopie.
Nie wierzył, że to całe gówno to tylko okresowa, miejscowa epidemia. To zajebie nas wszystkich, panie i panowie. Nas wszystkich. Dlatego kradł, usprawiedliwiając samego siebie, że dzięki temu pożyje dłużej. On i ci, co byli teraz blisko niego. Słodko.
A jeśli można prosić, to po śmierci chciałbym być spalony na popiół. Dziękuję.

Później znów w drogę. To akurat było dobre, nawet, gdy siedział w wozie z tym świrem. Nie chciało się mu już nic komentować. Swen prowadził, gangster i zabójca. No ładnie. Ładnie kurwa oskarżać innych. Thomson doskonale sobie zdawał sprawę z faktu, że nie był od niego lepszy. Tu chodziło tylko o głowę. Swoją znam. Co czaiło się w cudzej, nie miał pojęcia. Przecież każdy z nich, nie tylko Radcliffe czy Swen, mogli podnieść lufę maszynowego karabinku i zacząć mord. Psycha nie wytrzymywała obciążeń. Prawdziwych świrów łatwo było poznać, łatwo strzec. Komu odwali jako pierwszemu, ha, pewnie będzie to niespodzianka. Taka z tych bardziej zajebistych.
Wyjął telefon, włączając uspokajającą muzykę. Rozluźnił mięśnie. Gdyby teraz ktoś ich gonił, David zobaczyłby to dopiero po siateczce pęknięć na szybie.

We've worked it out, figured out what its all about
Don't retreat but don't be seen, Let nothing come between
No more lazy days, what rate do they pay?
Here's a knife, carve a life. As we plot your downfall in the nearest aisle
They're nailing up the coffin but you're smiling as you go
Coining in to nothing, it's all part of the freak show


W końcu stop, gwałtowne hamowanie. Zaklął, wyjmując z uszu słuchawki. Dojeżdżali gdzieś, a Radcliffe musiał komuś upierdolić łeb. Telefon oznajmił powrót do życia. Mógł poczekać, mieli i tak decyzję do podjęcia.
- Zatrzymaj się.
Twardy głos nie znoszący sprzeciwów był wynikiem wieloletniej praktyki i braku cierpliwości. Gdyby nie poskutkował, chyba zacząłby strzelać. Wysiadł z Humvee i zepchnął trupa kobiety z jezdni, przysypując ją zgniłymi liśćmi. Resztę zmyje deszcz. Włączył krótkofalówkę.
- Od tej chwili nie zabijać trupów, gdy nie będzie takiej konieczności. Bo bardziej wyraźnego śladu zostawić nie możemy, skoro wiedzą, że tędy spieprzamy.

Nie brał na razie udziału w dalszej dyskusji. Telefon. Wszedł zakładkę adresów. Setka numerów, z których żaden nie chciał się wybrać. Zamknął oczy. Pierwszy wpisany był tak dobrze znany. Nacisnął, wsłuchując się w długi, nieprzyjemny dźwięk braku sygnału. Odetchnął. Na coś liczył, co? Wybrał drugi, który odpowiedział połączeniem. I zmęczonym, kobiecym głosem.
- David? Gdzie jesteś, myśleliśmy, że ty tam na lotnisku...
Odpowiedział najpierw krzywym uśmiechem. Dopiero potem słowami.
- Długa historia. Jestem na północny wschód od Everett. Co tam się u was dzieje?
- To... to co wszędzie. Mieliśmy raporty z innych miast. To jest przerażające! Ale trzymamy się, zrobiliśmy z posterunku bunkier. Nie wiem tylko jak długo damy radę.

Wszedł jej w słowo, zanim weszła na płaczliwą nutę.
- Dacie radę. Spróbujcie opuścić miasto, w lasach jest spokojniej. Słuchaj... podobno wojsko kogoś szuka w okolicy... kogoś z Umbrelli. Słyszałaś coś o tym?
Cisza tym razem była dłuższa. A gdy kobieta odezwała się znowu, w jej głosie było jeszcze więcej strachu.
- Ttak. Nas też ostrzegli. Mamy listy gończe na kilka osób. Martin Ulrich, Marie Boven, Clarissa Underbridge, Mike Evans, Amir Grocholsky. To przyszło jeszcze wczoraj. David, mówią, że to oni rozpoczęli...
Jeszcze raz jej przerwał.
- Kłamią. Ufaj tylko sobie i najbliższym, Ann. Muszę kończyć. Uciekajcie w lasy, na północy wschód. Ja jestem w okolicy Marblemount.
- David...
- Zrób co mówię. Wiedzę wykorzystaj jak chcesz. Bywaj.

Proste bywaj i już. Mógł ją słyszeć po raz ostatni. Szlag. Może i zrobił coś idiotycznego. Może przekazał jej informacje, których powinien strzec. Tyle, że zaczynało to mieć coraz mniejsze znaczenie.

Wrócił myślami i ciałem do pozostałych. Słyszał gangstera i musiał przyznać mu rację.
- Swen dobrze gada, jeśli trzydzieści minut stąd jest spokojne, suche miejsce, możemy się tam udać. Tu zbyt łatwo nas będzie odnaleźć. Musimy odpocząć, coś zjeść, Marie musi zrobić badania. Tam zastanowimy się też co dalej.
Powstrzymał Radcliffa, który chciał chyba każdy dom po kolei sprawdzać.
- Im mniej zostawimy śladów tym lepiej.
Odwrócił się do Marie, zapominając co chciał powiedzieć. Przymknął zmęczone oczy. Za stary był na takie ostre jazdy.
- Nie znamy tej okolicy Swen, nie dziw się, że błądzimy po omacku. Prowadź, komuś tu kurwa trzeba ufać.
Wrócił do wozu, tym razem samemu zajmując miejsce przed kierownicą.
- Moja kolej, prześpij się. I nie bierz więcej żadnych prochów do cholery.
Wskazał Danielowi miejsce z tyłu. On by nawet tu nie tankował. Im mniej osób ich widziało tym lepiej.

Eleanor 12-12-2010 23:59

Widząc rozwiązanie sprawy „ochotników” Umbrelli jakie znalazł Thompson, Liberty podziękowała swoim bóstwom opiekuńczym, że w tym popieprzonym czasie miały na tyle czasu lub po prostu zwykły kaprys, by skrzyżować jej drogę z tym człowiekiem. Coraz częściej zdawała sobie sprawę, że fakt że jeszcze żyją ona sama, Dorothy i dzieci, w dużej mierze zawdzięczają właśnie temu przypadkowi.
Patrzyła na jego plecy gdy wychodził, prowadząc przed sobą wypuszczonych ludzi.
Słysząc kolejną superinteligentną i wielce mediacyjną wypowiedź Greena spojrzała na niego z pewnym zdziwieniem. Jak na potencjalnego zarażonego nawijał koszmarnie dużo. Według oceny Liby zdecydowanie więcej niż oni wszyscy razem wzięci. Marie była już chyba mocno wyprowadzona z równowagi całą sytuacją, westchnęła przeciągle chcąc chyba coś powiedzieć gdy padło następne pytanie z ust katarynki.
- Któraś z pań wie, kim był ten facet przed tym wszystkim?
W pierwszym momencie chciała odpowiedzieć, ale doszła do wniosku, że chyba lepiej go zignorować. Odpowiedź mogłaby pociągnąć za sobą kolejny potok pytań, wypowiedzi i komentarzy. Cisza była potencjalnym dowodem ignorancji i może zapewniała im odrobinę milczenia? Choć w tym przypadku nie było na to gwarancji.

Mimo jej niewypowiedzianych obaw, podziemia okazały się całkowicie puste. Oczywiście jeśli chodzi o żywych lub martwych. Ponieważ zupełnie nie znała się na wysoko wyspecjalizowanym sprzęcie, a ni na tym co przydałoby się do badań, cały czas trzymała się blisko kobiety naukowca i ostrożnie wkładała do plecaka wszystko co tamta jej wskazywała. Pomieszczeń nie było dużo więc cała akcja nie zabrała zbyt wiele czasu, tak samo jak droga powrotna w zmniejszonym składzie, bo człowiek, który wskazał im to miejsce zniknął bez śladu, najwyraźniej korzystając z okazji, że się oddalili. Wcale mu się nie dziwiła. Będąc na jego miejscu i mając jego ograniczona wiedzę, też trzymałaby się z daleka od strzelających do wojska świrów.

Odjeżdżając Land Roverem rzuciła ostatnie spojrzenie na zniszczonego czerwonego Hummera. Ponieważ z tyłu samochodu zainstalowała się Marie z nieprzytomnym Misiem, Dorothy z dziećmi przenieśli się do prowadzonego przez Radcliffa Humvee. Nathan jak zwykle towarzyszył jej siedząc na siedzeniu pasażera.
Tym razem jechała na końcu i utrzymywała pewien dystans, więc kiedy samochody przed nią zatrzymały się gwałtownie, bez problemu uniknęła następnej kolizji. Niestety, ani jej ani tym bardziej siedzącym z tyłu wojskowego auta dzieciom i Dorothy, nie oszczędzono widoku kolejnego rozbryzgującego się mózgu.
Wspomnienia z łodzi niczym fala. Pan MacGregor osuwający się na dno łodzi i wnętrze jego czaszki rozchlapane na wszystkie strony. Mimo widoku tylu kolejnych trupów, ta scena właśnie ciągle była najgorsza. Może dlatego, że znała go osobiście? Może, bo zginął próbując pomóc jej i jej rodzinie?

Aktywne komórki zaskoczyły wszystkich. Wyciągnęła swoją z kieszeni i rzuciła w kierunku Natha:
- Wybierz numer mojej mamy, Dothi napewno zadzwoni do Deana – powiedziała widząc jego wahanie.
Chłopak wybrał z meni i nacisnął klawisz:
- Abonent czasowo niedostępny – dotarło nawet do niej.
- Spróbuj do taty – Ku zaskoczeniu i uldze Liberty Nathan skinął głową, podając jej szybko komórkę. Chwyciła ją szybko i przyłożyła do ucha:
- Liby, kochanie to ty? - głos matki był jak balsam na jej skołatane nerwy – Co się z wami dzieje?
- Dorothy, Nath i dzieci są ze mną. Jesteśmy w górach na północnym – wschodzie. Jesteśmy tu bezpieczni
– skłamała szybko – a co u was?
- Tak jak sugerowałaś pojechaliśmy do Robinsonów. Jesteśmy na środku zatoki. Nie można wypłynąć na morze, bo pełno tam patroli wojskowych i blokują drogę.
- Unikajcie wojska
– powiedział pospiesznie. - Nie zbliżajcie się do brzegu jeśli nie musicie... Kocham Cię mamusiu...
- Ja też Cie kocham słonko. Ucałuj od nas resztę.


Zatrzymali się w kolejnym miasteczku, dziwnie pustym. Inni wypowiadali swoje propozycje, ale ona widziała tylko rozdygotaną siostrę:
- Próbowałam się połączyć z Deanem... nie odpowiada Liby... nie odpowiada! - Przytuliła ją do siebie i pogłaskała po głowie.
- To na pewno przez tę uszkodzona komórkę. Mama i tata są cali i zdrowi na jachcie Robinsonów. – Powiedział jej na pocieszenie.
Potem, kiedy Dothi odeszła do dzieci wybrała kolejny numer:
- Liby, boże kochanie, co się u Ciebie dzieje. Miałaś zajęty telefon! Tutaj jest piekło! Jest nas kilku ludzi zamkniętych w wieżowcu. Okupują nas zombie. Na ulicach co jakiś czas słychać strzały. Nie wiem jak długo wytrzymamy. Nie działa internet. Właśnie odblokowały się telefony, próbujemy się skontaktować z policją lub wojskiem. Jesteś bezpieczna?
Słuchała jego głosu nie przerywając, chłonąc niczym gąbka wspólną chwilę wydartą losowi z gardła.
- Tak John. Jestem w lasach na północnym – wschodzie. Na odludziu... Zawsze mniejsza szansa na spotkanie zarażonych... John?
- Tak?
- Szkoda, że nie wzięliśmy ślubu we wrześniu...


Nie rozmawiali długo, ale nie chciała myśleć, że to może ich ostatnia rozmowa. Zanim się odwróciła do reszty, starła z twarzy łzy.
Potem powiedziała całkowicie wypranym z emocji głosem:
- Jedźmy tam gdzie mówił Swen. To chyba najlepsza propozycja.

Sekal 15-12-2010 12:20

Środa, 26 październik 2016. 15:18 czasu lokalnego.
Tama Diablo, stan Waszyngton.



WSZYSCY

Nadzieja.
Mówiliśmy już o nadziei?
Może lepiej nie wspominajmy ponownie. Bo widzicie, nadzieja jest przecież matką głupich. Stojąc przy znaku "Marblemount" nie potrzebowali akurat matki, przynajmniej nie tej metaforycznej, bo myśli niektórych z nich kierowały się ku rodzicielkom. Niektórych. Inni nie odzywali się do rodziny. Albo takowej już nie mieli, z bardzo wielu bardzo różnych powodów.
Można powiedzieć, że niektórzy byli samotni już znacznie wcześniej, znacznie przed pojawieniem się wirusa X. Teraz za to mogli przeżywać niezapomnianą przygodę, taką, którą wcześniej widywali tylko w kinach. Tylko pieprzone filmy zazwyczaj kończyły się happy-endem. No i można było walnąć piwko i rzucić się na wyrko.
No ale, słowo przygoda wciąż mogło pozostać. Przeżywali przygodę. Oooo tak. Takie kino, ale nawet więcej niż ostatnia nowość, 4D. Wiecie, że to tak na prawdę wymysł tej słynnej Umbrelli? Coś jak zaawansowane 3D na psychotropach. Odjazd!

Swen mniej więcej wiedział, gdzie się znajduje, potrafił też czytać mapy. Ale czy wiedział dokładnie, gdzie postanowił wszystkich skierować? Pewnie nie, bo co miał robić na Diablo Lake. Było to jednak dość znane w okolicy jezioro, także całkiem duże. I łatwo było tam trafić, wystarczyło skręcić zaraz za Marblemount. Opustoszałą, cichą i trochę upiorną mieściną, która co prawda posiadała stację benzynową, ale teraz nieczynną, z wyłączonymi dystrybutorami. Inna sprawa, że ktoś i tak już się do niej dobrał. To były stare, ręczne jeszcze mechanizmy, które automatykę miały jakoś z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to awaryjne wyłączenie następowało ręcznie - dzięki czemu tak samo można było to ponownie włączyć. Napełnili baki aut, nie napotykając podczas tego wszystkiego nawet na najmniejszy ślad żywej duszy.
Odjechali jak najszybciej. Zwiedzanie tutejszych domów mogłoby wcale nie być przyjemne. Równie dobrze mogli być tam obrońcy z załadowanymi dubeltówkami, lub chodzące zwłoki obrońców. Nie wiadomo co było gorszym przeciwnikiem.

Wjechali na wąską, boczną drogę. Jakiś czas temu musiała być remontowana, bo jechało się gładko, usypiająco wręcz. Telefony wciąż działały, choć im dalej od cywilizacji, tym częściej trafiły zasięg, tym razem całkiem już naturalnie. Terenowe wozy bez problemów pokonywały wzniesienie, a ich kierowcy nie napotkali po raz kolejny żadnej żywej duszy, prócz jednego nieprzyjemnego momentu, gdy jadący z naprzeciwka Jeep minął ich z ogromną prędkością. W środku siedziało kilka osób, wyglądających na rodzinę, ale pruli tak, jakby się paliło.
W zasadzie było tak, jakby zapłonął cały świat, prawda?

Tak czy inaczej, niewiele po piętnastej, dotarli do pierwszego jeziora, zjeżdżając w lewo, ku widocznym już letniskowym domkom. Teraz też wyszło drobne niedopowiedzenie Swena, bowiem pojawiły się znaki oznajmiające, że znaleźli się na terenie "Tamy Diablo", monstrualnej konstrukcji wyłaniającej się powoli z mgły i odgradzającej ich od jeziora o tej samej nazwie. Minęli kilkanaście, może kilkadziesiąt drewnianych domków, teraz zupełnie pustych, i objechali niewielkie jezioro, wjeżdżając do niewielkiej miejscowości, pustej podobnie jak Marblemount. Zresztą sama nazwa "miejscowość" była zbyt mocna, to było ledwie kilka domów, w tym może ze dwa większe budynki, możliwe, że zamieszkiwane przez ekipę zajmującą się konserwacją i pracą na tamie.
Do tej ostatniej dojechali zresztą chwilę później, choć trzeba przyznać, że wąską dróżkę ciężko byłoby pokonać czymś innym od terenowego wozu. No i na pewno żadne dwa by się tu nie wyminęły. Wreszcie jednak zatrzymali się na samej górze, słysząc wyłącznie szum wody i zastanawiając się nad dalszymi planami. Wyspa, o której mówił Jorgensten była... wierzchołkiem góry, łysym prawie na samym szczycie, a w pozostałych miejscach pokrytej rzadkim, iglastym laskiem. Całe zbocze było doskonale widoczne, uniemożliwiając ukrycie się tam.
Po drugiej stronie był zaś jakiś ośrodek skupiający różnych maniaków gór i jezior - widać tam było niewielki ruch, a po samym jeziorze płynęła jedna motorówka, zagłuszona przez szum dobiegający ze znacznie bliższej odległości.



Niewielkie pomieszczenie pozbawione było okien. Wyposażono je jednak w wiele bardzo skomplikowanego elektronicznego sprzętu, w tym kilkanaście monitorów a także wiele migających diod i światełek. Siedział tu tylko jeden człowiek, najwyraźniej już doskonale obeznany z tym wszystkim, bowiem nie zwracał uwagi na to co działo się wokół, skupiony na wyłącznie jednym zadaniu. Po kilku minutach praktycznego bezruchu uniósł się nagle, sięgając po zawieszoną na ścianie słuchawkę. Niewygodnie umieszczoną, przecież musiał wstawać. Nigdy tego nie lubił, ale ponoć względy bezpieczeństwa.
Nawet słuchawka miała wymalowany znaczek czerwonej parasolki.
- Namierzyliśmy połączenia z okolicy Marblemount i Rockport. Pierwsza miejscowość bardziej podejrzana, więcej ruchu w sieci.
Słuchał przez chwilę, nie odzywając się ani słowem. Ale jego twarz zbladła.
- Tak jest.
Odłożył słuchawkę i wrócił na swoje miejsce, gdzie nacisnął jakiś przycisk.
- Wypuścić X-97 z obiektu badawczego Clever. Niech podejmą trop. Bez odbioru.
Odetchnął i natychmiast skupił się na czym innym, próbując zamazać nieprzyjemne myśli.


WSZYSCY

Marie westchnęła, wpatrując się w taflę jeziora i "bezludną wyspę". Pokręciła głową.
- Tam nie możemy się udać, potrzebuję prądu lub agregatora a także suchego miejsca, a namiot nie będzie suchy odpowiednio. Zajmę jeden z tych domków letniskowych, będę musiała pobrać także od każdego krew. Gdy nikt nie będzie się niepotrzebnie wychylał na zewnątrz to nas nie znajdą przez ten czas, potem możecie zorganizować lepsze miejsce.
Chcąc nie chcąc musieli wrócić, przynajmniej na tak długo, aż kobieta wypełniła fiolki ich krwią. Zebrała ją od wszystkich, nawet swoją własną.
- W warunkach laboratoryjnych moja szczepionka działała, ale nie mogę zagwarantować jej stuprocentowej skuteczności w warunkach zewnętrznych, póki tego nie sprawdzę. Ze sprzętem, który zabraliśmy od Umbrelli wystarczy mi około godziny. Potem wróćcie, podam wyniki...
Zamknęła się w jednym z tych niewielkich domków, które mimo niepozornego wyglądu przystosowane były dla ośmiu osób i wyposażone w niewielką kuchnię i łazienkę. Przynajmniej od miesiąca czy dwóch nikt ich nie używał i to było widać.
W przeciwieństwie do domów umiejscowionych bliżej tamy. Te wyglądały raczej na pospiesznie opuszczone. Nie było żadnych samochodów, ba, nawet ze dwa garaże pozostały otwarte po pospiesznej ewakuacji. Czy ktoś został nie dało się jednak stwierdzić bez ich dokładnego przeszukania, także nie wiadomo było, czy został ktoś w samej tamie i pomieszczeniach w jej wnętrzu. Na pewno jednak nie było tu wojska, a maniacy przyrody z drugiej części jeziora najwyraźniej mieli za nic wszelkie ostrzeżenia i wiadomości o wirusie. Lub po prostu ich nawet nie znali, odcięci od świata. Niektórzy ponoć tak lubili.

Armiel 17-12-2010 09:21

Decyzje zostały podjęte. Może to i lepiej.

Green czuł, że zaraz zacznie wrzeszczeć. Ze dusi się w samochodzie. Krótka rozmowa z Willem wstrząsnęła nim, jak nie udało się to wcześniejszym wydarzeniom. Poranne „szczepienie”, spotkanie zainfekowanych, zabicie człowieka, opuszczone laboratorium – nic nie niosło z sobą tyle grozy, jak słowa przyjaciela, że w Bostonie zaczyna się to samo piekło! Rozgorączkowany umysł podsuwał Greenowi wizję tłumu ludzi rzucającego się na siebie z zębami. Setki, tysiące, setki tysięcy, miliony zombie – licznik zarażeń bijący, niczym maszyna szalonej loterii lub świątecznej kwesty telewizyjnej na cele charytatywne.

Boże!

Kiedy samochód jechał, czarnoskóry mężczyzna mógł jedynie oprzeć rozgorączkowane czoło o chłodną szybę i patrzeć na to, co przesuwa się po jednej stronie drogi. Miał ochotę krzyczeć, by zatrzymali samochód! Miał ochotę wyjść na zewnątrz i zwrócić zawartość żołądka na leśne poszycie. Nie zrobił tego jednak, a kiedy podjechali pod domki jego twarz znów była kamienna maską negocjatora. Tylko współpasażerowie samochodu, którym jechał, mogli widzieć chwilę słabości Johna Greena.

Wyszedł z samochodu, jako jeden z pierwszych i zaoferował się, że pomoże wnosić rzeczy Marii do wybranego domku. Wcześniej jednak wyjął pistolet, odbezpieczył go i obejrzał cały domek. Był bezpieczny. Pusty. Ani zarażonych, ani zwykłych ludzi.

Kiedy pomagał Marii przenosić jej rzeczy pozwolił sobie wykorzystać moment, kiedy zostali sami. Wziął kobietę pod rękę i zwracając uwagę, że chce jej coś powiedzieć.

- Mam prośbę, Mario – oznajmił szybko, bez owijania w bawełnę. – Jeśli będę zarażony, chciałbym, abyś powiedziała mi o tym pierwszemu, dobrze. Reszcie powiesz to dopiero później, kiedy uznasz, że mogę .. zacząć ...stanowić zagrożenie, dobrze?

Nie odpowiedziała. Spodziewał się tego. Dopiero teraz, z bliska John mógł ujrzeć jak zmęczona jest doktor. Każdy mięsień na jej twarzy świadczył o ogromnym napięciu emocjonalnym.

- Chciałbym jak najdłużej będzie to możliwe być traktowanym przez resztę, jak człowiek. Jak najdłużej, Mario. Tylko tyle chcę, w przypadku, gdyby testy okazały się dla mnie wyrokiem. Mam nadzieję, że potrafisz to zrozumieć.


Potem ruszył w stronę wyjścia.

- Powodzenia – powiedział jeszcze na odchodnym. – I gdyby coś było ci potrzebne to będę w pobliżu.


Po wyjściu z domku, w którym Maria rozstawiała swoje „laboratorium” spojrzał na resztę ludzi. Wyjął komórkę i ponownie, z nadzieją, usiłował połączyć się z rodziną.

Nadzieja okazała się być płonna.

John spojrzał na wskaźnik baterii i uśmiechnął się zadowolony. To był dobry model, a bateria trzymała blisko siedemdziesiąt dwie godziny nawet aktywnego użytkowania. Wczorajszej nocy naładował komórkę na „full” więc nie musiał się jeszcze przejmować jej wytrzymałością.

Po kilku nieskutecznych próbach dał sobie spokój. Liczył na to, że bliscy skontaktują się z nim. Miał jeszcze nadzieję, ale ....

Dopiero teraz zorientował się, w jak ładnej okolicy się znaleźli. Zdjął aparat i zabrał się za pstrykanie fotek. To go zawsze uspokajało. Znajomi śmiali się, czy w jego żyłach nie płynie przypadkiem krew japońskich turystów, bo kiedy John odkrył pasję fotografowania, stał się jej prawdziwym niewolnikiem.

Zrobił zdjęcie ludziom z grupki uciekinierów, z którą połączył go los. Zmęczone twarze, napięcie w oczach. Zapewne on też tak wyglądał. Potem zajął się krajobrazami. Wziął „na celownik” drzewo, na którym siedział jakiś ptak. Potem podszedł bliżej jeziora, nie oddalając się jednak za bardzo od grupy – co najwyżej o sto kroków, nie dalej. Obfotografował linię brzegową, a potem – korzystając z opcji przybliżenia, która w tym aparacie była naprawdę imponująca przyjrzał się dokładniej ludziom na łodzi i budynkom przy tamie.

Liczył na to, że uda mu się dostrzec coś, jakiś szczegół, element, cokolwiek – co pozwoli mu dostrzec, czy ludzie wokół nich są zainfekowani, czy też nie.

Potem wrócił do grupy by podzielić się uwagami.

Był zmęczony. Usiadł na schodkach przed wejściem do domku – „laboratorium” i czekał obserwując okolicę i jego towarzyszy. Starał się tylko nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z Danielem, mimo że ten od jakiegoś czasu wyglądał jakby ... normalniej.

Cóż. Efekt pierwszego wrażenia robi się tylko raz. John doskonale to wiedział.
Zawsze, po pierwszym spotkaniu, ludzie mówili o nim, ten „czarny”, ten „afroamerykanin”, lub podobnie.

Pierwsze wrażenie było potężną heurystyką. Nic na to nie mógł poradzić.

John siedział i czekał od czasu do czasu pocierając twarz dłońmi. Starał się nie myśleć o tym, co może dziać się w Bostonie. A im bardziej się starał, tym bardziej mu to nie wychodziło.

Czekał.

Jak wiedział życie często składało się z elementów czekania na coś. Dzięki temu czuł, ze nadal żyje.

Chciało mu się palić. Rzucony klika lat temu nałóg znalazł sobie pożywkę - strach - i zaczął przypominać o tym, jak kiedyś dobrze się ze sobą bawili. On - John i papieros.

Irrlicht 20-12-2010 09:42

Pozostawił czekanie tym, którzy mieli na co czekać. On... Raczej wątpił, że wirus może roznosić się drogą powietrzną. Inaczej już wszyscy byliby łaknącymi krwi, bezmózgimi stworami. A skoro plaga rozniosła się na cały świat – w co także uwierzyć nie mógł – to ziemia, po której kroczył Radcliffe z wolna stawała się zupełnie taka, jak jego myśli. Pokiereszowane, pełne chaosu i upiornych ruin. Radcliffe jeszcze w pełni nie uzmysławiał sobie, co taki stan rzeczy za sobą może pociągać i pociąga.
Przeszukiwał domki. Bycie z resztą odczuwał jako ciężar, szczególnie, kiedy miał ochotę naszczać na krzywy ryj Swena – jak myślał o nim i jego arogancji połączonej ze zwykłą głupotą.
Chodząc po domkach, starał się nie oddalać za bardzo od grupy. Bądź co bądź, ile by w niej mętów nie było, stanowili oni dla niego pewną namiastkę bezpieczeństwa, obojętnie, jak bardzo miała się okazać fałszywa. Wziął ze sobą pistolet i dwa magazynki.
W domkach nie było nic lub prawie nic. W popłochu, ludzie zostawiali jedzenie lub nawet pieniądze – znalazło się parę portfeli, które Daniel i tak znalazł bezużytecznymi. Wszystko porzucone jak najszybciej, bez ładu i sensu. Znalazł się nawet pies, którego ktoś zapomniał odwiązać od budy. Zdechł z głodu, choć Radcliffe nie chciał sprawdzać. Od pewnego czasu jego pojęcie śmierci zmieniło się diametralnie od „nie ruszający się” do „rozerwany na drobne kawałki” czy nawet „pozbawiony głowy”. Domy, które przeszukiwał, wyglądały jak wypełnione kurzem domy dla lalek tych wszystkich dziewczynek, w które wchodził. Lalka zawsze wtedy szła spać, kiedy pani się przypomniało o tym. Poza tym: Nieład i syf. Bo pani zazwyczaj miała bardziej interesujące rzeczy, którymi zajmowała się.
Szukał łodzi, jachtu, kutra, ba, nawet nadałby się głupi rower wodny. Instynktownie czuł, że wkrótce będą potrzebować czegoś, by się przeprawić.
Sprawdził też stan tamy, która przecież mimo wybuchu epidemii była całkiem sprawna. Mieli C4 ze sobą i w razie, gdyby chcieli odciąć wszelką pogoń, to mogli podłożyć ładunki pod tamę. Z drugiej strony, zwróciliby na siebie uwagę.
Wszedł też do pomieszczeń wewnątrz tamy. W większości, pieprzone nic.
Zauważył Greena robiącego zdjęcia. Bezużyteczne, pomyślał. Większość rzeczy, które człowiek robi w życiu, jest kompletnie bezużyteczne dla niego samego. Pasje. Hobby. Religia. Sposoby na mentalny onanizm. Jeśli większość ludzkich poglądów była właśnie tym, czym była, to religie i kultury były tylko rozległymi przepisami obracającymi się wokół tego, jak solidnie walić konia. Mentalnie, oczywiście. Ludzie nie mogą wyjrzeć poza swoje gry i poglądy, bo cokolwiek do nich przychodzi, redukują do swojego poziomu. I dalej, kiedy człowiek umiera, pozostają po nim właśnie te nagromadzone przez dekady śmieci. Okulary. Szklane kulki. Paczka niewypalonych papierosów. Kula, którą jeśli się zatrzęsie, to pojawia się śnieg. A wszystko to po to, żeby zachować jakąś pamięć o ludziach, którzy i tak umrą. Człowiek istnieje tylko z nazwiska na grobie lub w klepsydrze jakieś pokolenie dalej, może dwa, jeśli ma się to szczęście, jak myśli wnuków czy prawnuków lizną jego zwłoki i przelotnie zastanowią się, kim kupa prochu mogła być. A potem nic nie zostaje, chyba, że skrzykniesz paru ludzi i pójdziecie zabijać.
Im więcej śmierci Ciebie otacza, im więcej zabiłeś, tym bardziej pamiętany będziesz przez nienawiść, którą na siebie skierowałeś. Charlesa Mansona i Teda Bundy'ego pamiętać będą wszyscy, o Hitlerze nie wspominając. Jedyna nieśmiertelność na tym świecie wiedzie przez morza trupów. Przez światową czystkę, holocaust.
Paranoja kazała Radcliffowi chwycić za broń. Po prostu – za długo nie działo się nic tu, gdzie co chwilę ginęli ludzie. Dlaczego jeszcze nic nie zaatakowało? – pomyślał Radcliffe. Wolał walczyć, wtedy życie przyjmowało jakiś chwilowy sens.
A tak było po prostu zbiorem bezsensownych nawyków.
Wróciwszy, gadał. Gadał, żeby gadać, jak radio. Podtrzymywał tematy i rzucał oczywistymi myślami, które przecież zawsze tematy podtrzymywały. Rzucał myślami, z którymi można było się zgodzić, ale nie do końca, bo przecież takie myśli też rozmowy podtrzymywały.
Czekał. Zaraz coś się wydarzy. Oby. Życie wielu ludzi jest czekaniem na nic.

Eleanor 20-12-2010 20:34

Nie zdajesz sobie sprawy z mocy nadziei aż do momentu, kiedy próbują Ci ją odebrać.
Liberty patrzyła na powoli wpływającą do strzykawki krew, a myśli i niewypowiedziane pytania w jej głowie szalały niczym morze podczas najgorszego sztormu:
„A więc nie ma wcale pewności, że nie będziemy zarażeni dzięki mocy szczepionki? A co jeśli nie podziałała ona na dzieci? Rodzice i John nie maja nawet takiej szansy... Dlaczego Dean się nie odzywa? Czy już po prostu nie jest w stanie wybrać numeru czy może tylko nie działa mu komórka albo nie ma zasięgu? Co jeśli ona albo Dorothy są zarażone... a jeśli nawet obie? Czy ktoś zaopiekuje się dziećmi? Kto się przejmie losem ich losem w tym nowym szalonym świecie? Jeśli wirus jest w powietrzu, a szczepionka jest zawodna czy jakiekolwiek próby dłuższego przeżycia mają sens? Czy to tylko nie odwlekanie nieuniknionego? Zwłaszcza w kontekście skali rozprzestrzenienia wirusa... skoro jest w Bostonie po drugiej stronie kontynentu... może być wszędzie. Nie ma ucieczki. Nie ma bezpiecznego miejsca. Niedługo cały świat zamieszkały będzie przez morze chodzących trupów... „

Zgięła łokieć dociskając do ranki niewielki kawałek wacika. Zaraz powinno przestać krwawić. Nigdy nie miała problemów z krzepliwością.

Ponieważ dzieciom, a potem Dorothy Marie pobrała krew jako pierwszym wyszła na zewnątrz i udała się do domku wybranego przez siostrę. Kątem oka dostrzegła czarnoskórego mężczyznę pstrykającego zdjęcia. Spojrzała na niego i skrzywiła się gdy skierował obiektyw na nią i nacisnął migawkę. Obraz Whita robiącego ciągle zdjęcia przewinął się przed jej oczami wywołując nagłą falę mdłości. Nie wiadomo dlaczego przy przepakowywaniu Hummera wrzuciła jego aparat do zabieranych rzeczy... tyle pozostało po młodym dziennikarzu... ostatnie spojrzenie jego reporterskich oczu, zapisane na miniaturowej karcie pamięci. Czy ktoś kiedyś będzie miał czas, ochotę przejrzeć te pochwycone w kadrze skrawki rzeczywistości?

Weszła do niewielkiej, drewnianej chatki. Nathali siedziała na zasłanym wytartym kocem łóżku z nosem w jakiejś znalezionej chyba na miejscu książce. Obok niej otulony kołdrą spał Ethiene. Zmęczony po kilku godzinach jazdy i po płaczu wywołanym kolejnym nakłuciem Marie.
Dorothy jak zwykle zabijała stres zwykłymi „domowymi” zajęciami. W metalowym piecu buzował już ogień, na nim zaś stał spory garnek napełniony wodą. Jej siostra stojąc przy bracie kroiła zabrane jeszcze z domu dziadków warzywa. Podniosłą głowę słysząc otwierające się drzwi. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Widziała ból i strach dokładnie odzwierciedlające stan jej własnej duszy. Słowa jak zwykle nie były potrzebne.

Ciepły posiłek przyda się z pewnością wszystkim. Przypomniała sobie o kurczakach Thompsona. Pewnie już się rozmroziły. Pieczone, gotowane czy duszone będą doskonałym posiłkiem dla wszystkich uciekinierów.
Wyszła ponownie poszukać detektywa. Nie musiała szukać długo, bo jako kolejny opuszczał właśnie prowizoryczne „laboratorium” byłej pracownicy Umbrelli.
- Przygotujemy z siostrą posiłek dla wszystkich. To dobre zajęcie na czas oczekiwania – powiedziała podchodząc do niego, a potem uśmiechnęła się krzywo próbując dręczący ją strach pokryć kpiną - Weźmiemy twoje kurczaki. Być może dla kogoś będzie to ostatni normalny posiłek, chyba warto zjeść coś smacznego.
Gdy skinął głową ruszyła w kierunku Land Rovera, zawahała się jednak i jeszcze raz zwróciła w jego kierunku:
- Dawidzie... jeśli któreś z dzieci okaże się chore... – zamknęła oczy, odetchnęła i przełknęła ślinę – Ja sama nie dam rady... Dorothy... ona nigdy nie pozwoli zrobić im nic złego... mogę na Ciebie liczyć? Nie odpowiadaj teraz! - Dorzuciła szybko podchodząc do samochodu i otwierając bagażnik.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:15.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172