[Pathfinder/FR] Pogranicze
|
|
Gdyby nie brak kasy, Chass Miklagard nigdy nie przyjąłby zlecenia od kompanii kupieckiej. Nie jego konik. Mierząc ledwie metr siedzemdziesiąt pięć, mając wąskie barki, szczupłą sylwetke i smukłe dłonie nie wyglądał na ochroniarza. Jeśli dodamy do tego modnie skrojoną lekką skórznię dobrze skomponowaną z koszulą w kolorze ecru, skórzanymi spodniami, wysokimi butami z holewami z krowiej skóry i burego płaszcza, otrzymamy bardziej obraz fircyka niż najemnika zaprawionego w boju. Był młody, zdecydowanie przed trzydziestką, z lekkim zatostem na kwadratowej szczęce. Blond włosy postawione w niedbałym nieładzie również nie pomagały. Jedynie błękitne oczy zdradzały bolesne doświadczenie, zimno i bezwzględność. Być może dlatego został najęty? A może po prostu dlatego, że był częścią grupy, a dziewczyny nie chciały najmować osób z ulicy? Tak, czy inaczej, mieszek świecił pustką, a ostatnie monety smutno brzęczały niemą prośbą o znalezienie im towarzyszek. Podróż mijała znośnie, bez większych ekscesów. Co prawda mężczyzna miał drobne problemy ze wierzchowcami, które z jakiegoś powodu nie polubiły go i każdy ranek zaczynał się tym samym rytuałem zmuszania ich, by poniosły go na swoim grzbiecie. Dopiero teraz, gdy dojeżdżali do kolejnej wsi ogrodzonej palisadą, Chass czuł w kościach, że łatwa część drogi właśnie się kończyła. Ścisnął mocniej stary miedziany medalion zawieszony na łańcuszku na szyi i ruszył przed siebie. Chass z zawodu był okultystą, osobą zajmującą się magią, choć każdy szanujacy się czarodziej nazwie to jedynie amatorszczyzną. Cóż, gdyby był młodszy i pochodził z bogadszej rodziny, gdyby spotkał na swojej drodze czarodzieja, pewnie trafiłby do szkoły magii i teraz praktykował w jakieś marmurowej wieży. Niestety, rzeczywistość była zgoła inna, a wszystko czego co potrafił zawdzięczał własnej pracy i księgom, do które udało mu się zdobyć. Przycisnął jeszcze raz amulet w niemej modlitwie o bezpieczeństwo i szturchnął konia mocniej, by przyśpieszył. Oprócz miedzianego medalionu wyglądającego jak misternie splątane ze sobą geometryczne figury poprzeplatane pustymi oczodołami po klejnotach, jakie kiedyś musiały zdobić przedmiot, Chass był prawidzym zbieraczem złomu. Miał na swoim podorędziu zepsutą, wgniecioną lunetę, która wcale nie powiększała obrazu - wręcz przeciwnie, rozmazywała go kompletnie, wybrakowane talie kart, a także lekko wykrzywiony rapier. Zmierzchało, gdy podjeżdżali do bramy, jednakże mężczyzna wyłapał wgniecenia i ślady po cięciach. Niedawno musiała rozegrać się tu walka. Na szczęście zostali szybko przepuszczeni przez bramę, więc blondyn nie miał czasu przyjrzeć się przedpolu. Zostali skierowani do jedynej karczmy we wsi - Dębowej Ostoi. Nazwa sugerowała lepszy standard, niż zastali wchodząc do środka. Szczerze mówiąc, Chass oceniał miejsce raczej przeciętnie. Niczym szczególnym się nie wyróżniało, nawet miejscowi nie odstawali wyglądem i zachowaniem od innych miejscowych w innych wsiach. Znaleźli stolik i gdy tylko zdążyli usiąść, znikąd wyłonił się korpulentny karczmarz. - Witajcie w „Ostoji”, mości państwo - grubasek skłonił się i strzelił w ich stronę uśmiechem. Znaczy, na tyle, na ile mógł; w tym pierwszym przeszkadzał brzuch, a w drugim - braki w uzębieniu. - Ronald, na usługi mości państwa. - Mości Ronaldzie, kopsnij się po ciepłą kolację dla nas wszystkich i jakiś mocny trunek dla mnie. Czego się napijecie? - zaczął Chass wyjmując z kieszeni podłużną sakiewkę. - Kufel piwa, krasnoludzkiego, jeśli jest - odpowiedział Lago Khaldalling. - Nooo, może dwa, ale to potem. - Dobrze, się składa, panie, usługi właśnie potrzebujemy - rzekł Goldor, nie wychylając się spod kaptura - co wiesz o tutejszych “zmarłych”? - Zmarli jak zmarli - radość w głosie Ronalda zdawała się zmaleć - leżą w ziemi. Hroth rzucił Goldorowi krótkie pytające spojrzenie, po czym odwrócił się do karczmarza - Ja też nie pogardzę piwem, a to tak na zapowiedź mile spędzonego wieczoru - uśmiechnął się lekko i rzucił mu sztukę srebra, którą ten złapał i wsadził do kieszeni. - Serio, liczysz na “miło spędzony wieczór” z Ronaldem? No proszę, nie znałem kolegi z tej strony - uśmiechnął się Chass wyciągając wymięte skręty. Zignorował fakt, że Goldor nie mógł dostrzec pytającego spojrzenia towarzysza, bo był ślepy. - A co, masz coś przeciwko, czy może chcesz się dołączyć? - Hroth uniósł brwi, po czym uśmiechnął się pod nosem - Wiesz… wiecznie w drodze... - Oh, nie. Wy chłopcy smyrajcie się jak chcecie, ja zadowolę się… innymi atrakcjami. - odpowiedział Chass odpalając fajka od świecy stojącej na stole. - Macie tu problemy, hmm? - Ritsuko zagadała nie zaszczycając karczmarza spojrzeniem, więcej uwagi poświęcała kotu, który znalazł się na jej kolanach. - Ostrzegę, jeśli nic nie powiesz, a potem zabłąkana strzała wpadnie przez okno do mojego pokoju, będziesz pierwszym, kogo źrenice bliżej się z nią poznają. - Proszę się nie martwić, panienko - Ronald spojrzał z ukosa na Ritsuko. - W “Ostoji” nic wam nie grozi. Poza tym, nasza palisada nie takie problemy przetrzymała. - Skoro tak, oboje możemy czuć się bezpieczni. Szkoda… - urwała. - Ależ kto tu mówi o jakiś problemach, hm? - Hroth spojrzał na karczmarza uważnie - Jesteśmy tylko zmęczonymi podróżnymi poszukującymi ciepłej strawy i wygodnego łóżka... No chyba, że całkiem przypadkiem działo się tu ostatnio coś co mogło by nas zainteresować? - Bandyci brzmią interesująco? - odparł karczmarz. - Gdzieś we wzgórzach zaszyła się banda gówniarzy, która próbuje nas zastraszyć i atakuje wszystko, co przemierza gościniec. To jest - wszystko, co wydaje się być łatwym łupem. - Jasne, że interesująco, bandyci to nasz ulubiony temat rozmów! - z westchnięciem odparł Hroth - Długo już was tu męczą Ronaldzie? - Będzie ze trzy, cztery dekadnie. - Bliżej, coraz bliżej - dziewczyna uniosła kąciki ust - Która teraz z przyjemności? Brzdęk złota, zaoferowanego za pomoc, czy patrzenie na błagalne prośby płaszczących się ludzi, gdyby jednak sakwy były puste? A może wciąż uważacie, że dacie radę sami? - W oku Ritsuko niemal zatańczyła łza. Chass tymczasem zaciągnął się dymem i odchylił na ławie patrząc na toczącą się rozmowę. - Z tym to do sołtysa, panienko - odparł karczmarz, krzyżując ręce. - Enry Hagway się zwie i na pewno zaoferuje wam złoto za pomoc. Od jakiegoś czasu mruczy, żeby posłać kogoś do Derlusk lub Beldargan, żeby sprowadził najemników. Będzie wniebowzięty, gdy was zobaczy. - Byle nie dosłownie... Kolacje i pokój proszę - w ręku dziewczyny znikąd pojawiła się moneta. Przekazała karczmarzowi zapłatę. Z uwagą ważył pieniądz w dłoni. Chyba nie był pewny, czy na powrót nie rozpłynie się w powietrzu. - Świetnie, pogadamy o tym jutro z burmistrzem, a tymczasem gdzie moje picie?! - wtrącił się okultysta zdradzając zniecierpliwienie. - Już służę państwu! - Ronald jakby się ocknął i ruszył żwawo przez salę, podziwiając po drodze zebrane monety. Po chwili zniknął w kuchennych drzwiach. - Ale powiedz, będą tam demony? Bez demonów to strata czasu - skośnooka dziewczyna spojrzała przymilnie na Chass’a. - Znasz przypowieść o młotku, Kochanie? - odwzajemnił jej uśmiech pusczając powoli dym z ust - Jak jesteś młotkiem, wszędzie widzisz gwoździe. - Mężczyzna odczekał aż barman odejdzie i dodał: - Fajnie, że mamy sporo roboty, ale w pierwszej kolejności musimy znaleźć zaginioną karawanę. Wątpię byśmy dostali tutaj więcej niż od naszych uroczych pracodawczyń, szczególnie, jeśli znajdziemy też ładunek. - Dobrze mówi, ale powinniśmy uważać na to, czego słuchają inni. Karawanę mógł napaść ktoś stąd równie dobrze, jak bandyci - zauważył półelf - Musimy obmyśleć plan działania. - Prosta przypowieść dla prostego ludu. Mówisz do wdowy, Chass - smutek przebił maskę makijażu - ostatni, który mnie tak nazywał, nie żyje. Widać miejsce moich ukochanych jest w zaświatach - pewność nieprzejednanego fatum uderzyła z jej głosu. - Cóż Kochanie, chyba chciałaś powiedzieć przedostatni - magik uśmiechnął się szarmancko. - No cóż, zastanówmy się. - zaczął Hroth - Szukamy zaginionej karawany i tak się akurat składa, że przeszkadza nam w tym zadaniu grupa bandytów napadających między innymi na karawany. Faktycznie głupio by było się w to angażować. - Do Beldargan, gdzie ostatnio widziano karawanę mamy jeszcze dwa razy tyle co do Syrnt, koleś. - odpowiedział Chass. Mężczyzna spędził dzieciństwo na Pograniczu, więc wiedział co nieco o okolicy - Jeżeli karawana miałaby zaginąć tutaj, to byłyby wieści z Syrnt, w to nie wątpię. Dodatkowo, nasz mały ładunek na kółkach był całkiem nieźle chroniony, skoro takie wydarzenie nie miało nigdy wcześniej miejsca. To oznacza, że mamy do czynienia z kimś dobrze przygotowanym, nie jakąś smarkaterią, która nie potrafi dobrze przymierzyć ponad parometrową palisadę. Nie zrozumcie mnie źle, Max może gnać na pomoc niewiastom w potrzebie i przetrzebić skóry tym hultajom, ale stracimy czas, bo nie wygląda to na robotę naszych ludzi. Z drugiej strony, jeśli on skrzyknie chętnych do wyprawy na bandytów, to ktoś faktycznie będzie musiał strzec niewiast. - uśmiechnął się obserwując jednocześnie salę. Pomieszczenie nie imponowało rozmiarem, więc obserwacja nie trwała długo. Prędko dało się zauważyć, że większość stanowili miejscowi - o ponurych twarzach i w bogatych w łaty ubraniach. Na grupę nie zwracali większej uwagi, zajmując się rozmową między sobą. Trakt był w końcu popularnym szlakiem handlowym na Pograniczu, to i zdążyli przyzwyczaić się do widoku nieznajomych. - Masz sporo racji Chass - Hroth skinął głową - Twoja argumentacja jest bardzo słuszna, niemniej jednak póki co na nic ciekawego nie natrafiliśmy, więc wypadałoby chociaż zbadać sprawę tutaj. Może w okolicy pojawiła się jakaś nowa siła, a te chłystki to tylko jakaś część problemu. No i pozostaje zasadnicze pytanie, czy karczmarz w ogóle powiedział nam całą prawdę. A no i wiesz… pomoc potrzebującym i takie tam - Hroth uśmiechnął się lekko. - Nie szkodzi nam przecież sprawdzić tych bandytów - rzucił w końcu Maximilian, który do tej pory bardziej zaabsorbowany był urodziwą niewiastą, siedzącą po drugiej stronie karczmy. Jednak w dalszym ciągu słuchał towarzysz, a nawet półgębkiem zamówił sobie u karczmarza porządny kufel piwa. - Możemy pomóc, zarobić, a nawet się czegoś dowiedzieć… I to małym kosztem! Jeżeli się sprężymy, to powinniśmy szybko pozbyć się tych bandziorów, a potem ruszyć załatwić sprawę z tą karawaną. - Nic zrobione naprędce dobrze nie wychodzi, zastanówmy się jeszcze na tym, takich małych spraw może być mnóstwo - wtrącił Goldor. - Popytać jutro, co i jak, nie zaszkodzi - odrzekł Lago. - Pogadamy z burmistrzem i wtedy można zobaczyć, co zrobimy. Ciekawe, ile płaci. - A no właśnie! - rzekł zaraz Maximilian. - Nie chce wam nic mówić, ale moja sakiewka już od dawien dawna nie ma problemów ze szwami. A czekać nas mają jeszcze dni długiej podróży. W dodatku w karczmach, pokoje warte króla są cholernie drogie… Dwie dziewki służebne zjawiły się przy stole najemników, niosąc ze sobą naczynia z trunkami i tace z kolacją. Sam posiłek był skromny, co było do przewidzenia - pieczone mięso, parę warzyw i kasza. Dziewczęta uśmiechały się nieśmiało, stawiając zamówienia i śląc maślane spojrzenia w stronę, jakżeby inaczej, Maximiliana. Angelopoulos odwzajemnił uśmiech młodym karczmarkom. - Moje drogie, powiecie mi może ile kosztuje najlepszy pokój w tym przybytku? Po godzinach spędzonych w siodle, nie marzy mi się nic innego, jak porządna kąpiel i łóżko, które pomieści takie wielkie bydle jak ja. - Dwie sztuki złota, mój panie - odparła jedna z dziewcząt, podczas gdy druga spąsowiała i czmychnęła w stronę kuchni. - Tatko może zagotować wody na kąpiel, ale bierze za to sześć miedziaków. - Niech więc tak będzie - rzucił rycerz raźno i sięgnął do sakiewki, skąd wysupłał odpowiednią kwotę z dodatkową srebrną monetą w formie napiwku dla kelnerki. - Dziękuję, mój panie - służka dygnęła z uśmiechem, zadowolona ze szczodrości Maximiliana. - Jeśli czegoś będzie panu brakowało, proszę wołać. - Z pewnością zawoła, o to nie musicie się martwić. Dla kogoś z niższych sfer znajdzie się jakieś schludne miejsce? - Hroth spojrzał na służkę - Na kąpiel też się skuszę. Tylko o zmianę wody po Maxie koniecznie proszę. - Skoro macie święto sypania groszem Kochanie, to ja również się dorzucę - Chass dołączył do zamówienia sypiąc monetami, które podobnie jak w przypadku Hissori pojawiły się w dłoni “znikąd”. Młodzieniec uśmiechnął się do towarzyszki przelotnie - Pokój średni, ale czysty. Macie blaszaną wannę? Najlepiej kilkuosobową - uśmiechnął się zawadiacko - i nie żałujcie wrzątku. - rozłożył palce dłoni, z której potoczyło się pięć srebrnych monet w kierunku kelnerki, by zatańczyć na krawędzi stołu. - Spójrzcie na tych biedaków - Chass wrócił do przerwanej rozmowy, gdy dziewczyny odeszły przygotować pokoje. - Mimo, że nasze sakiewki świecą pustkami, stać nas, by żyć tu jak królowie. Szczerze wątpię, byśmy byli w stanie zarobić tu więcej niż będziemy wydawać. - sceptycznie podsumował ich rachunek w barze. Sam dostał kubek samogonu. Mocny, kwaskowo-słodki. ~ W sam raz ~ pomyślał. - Chyba nie widziałeś prawdziwego królewskiego życia, przyjacielu - rzucił wesoło Maximilian, z ustami napchanymi pieczonym mięsem. - Wątpię też, czy sołtys mógłby pozwolić sobie na utrzymanie bandy najemników. Bandytów w końcu też zabraknie, więc skoro jest okazja, trzeba brać póki ciepłe! Choć martwi mnie, że władca tych ziem się nimi sam nie zajął… Dobry król powinien wiedzieć, co się dzieje na jego podwórku, a wszystkimi szkodnikami zajmować się bezzwłocznie, nim zalęgnie się ich więcej. - Eh, cały czas zapominam, że obca Ci jest ezoteryczna sztuka reotryki i pojęcie paraboli. - magik westchnął udawanie wznosząc oczy do nieba. - Obawiam się, że bandytów i łotrów nigdy nie zabraknie, dopóki ktoś nie wybije tych niby władyków i nie zjednoczy ziem pod swoimi rządami. - Ponoć wystarczy przemierzać gościniec i wydawać się łatwym łupem - Ritsuko rozejrzała się po gospodzie. - To łatwe, wystarczy wyglądać bardziej jak oni. Potem złapać jednego - wbijała widelec w brzeg stołu - zapytać o kryjówkę - wyrwała kawał drzazgi. - Dobrej nocy - odłożyła sztućce, zarzuciła miecz przez plecy i niespiesznym krokiem ruszyła na kwatery. - Przydatna i miła dla oka - rzucił Chass do wszystkich i w sumie do nikogo, gdy dziewczyna opuściła ich towarzystwo. - To tak na wypadek, jakbyście zastanawiali się, dlaczego razem z Lago zabraliśmy ją ze sobą. Uśmiechnął się. - Zanim nasz uroczy barman zagrzeje wodę również dla mnie, skorzystam z rady Ritsuko i sprawdzę co dzieje się na zewnątrz. - mówiąc to dopił samogon i wrzucił niedopałek do kubka. Wstał, poprawił płaszcz stawiając kołnierz i wyszedł z karczmy. Na zewnątrz panował miły chłód, który orzeźwił go troszkę po bimbrze. Jak zwykle w takich chwilach Chass chciał pobyć sam. Wziął głęboki oddech wdychając ostre, wieczorne powietrze i ruszył w kierunku palisady. Lewa ręka spoczywała na zepsutej lunecie, gdy mężczyzna przywoływał w myślach jej poprzedniego właściciela - jego ojca. Obraz dojrzałego, dobrze zbudowanego mężczyzny wychylającego się przez rufę z lunetą przy oku zawsze wyostrzał zmysły, sprawiał, że Chass stawał się czujniejszy. Tym razem jednak magik chciał zbadać palisadę i przejść się zanim wróci na kąpiel i sen. |
Krasnolud Lago był zdecydowanie nietypową ozdobą dla drużyny. Nie chodzi tu nawet o jego ubiór, niezbyt typowy dla Pogranicza i okolic, ale - zdaje się - z dalekiej Północy. Lago nie miał brody. Jak wyjaśniał, taki był zwyczaj jego ojczystego klanu Khaldallingów - ten to zwyczaj miał być powodem przemilczania takich jak on przez inne krasnoludy. Lago był na tym punkcie dość nerwowy, gdy ktoś okazywał nawet lekkie rozbawienie. Widać było, że krasnolud nie radzi sobie najlepiej z wierzchowcem. Twierdził, że praktyka czyni mistrza, więc i on może się nauczy, ale na razie musiał się przemęczyć - w końcu nie mogli sobie pozwolić na marnowanie czasu podróżą pieszo. Zastanawiał się po drodze, jak to ostatnio jest ciągle w ruchu. Po różnych perypetiach podczas swych podróży z niechęcią podjął współpracę z Chassem, początkowo na jedno zlecenie. Z niechęcią, bo magii nie znosił. Uważał, że jest dziwna, kapryśna, niegodna zaufania i maskuje słabość. Kapłani - to może jeszcze, ale to? Po wstępnych wyjaśnieniach na temat czarowania Chassa, nieufność Lago zmalała, choć wciąż była obecna. Potem, we współpracy z dziwnym magikiem, starli się z jakąś nietypową, pochodzącą skądś tam wojowniczką, mającą widocznie jakieś dziwne kłopoty. I właśnie ta dziwna wojowniczka, a była to Ritsuko, do nich dołączyła. Za nią dołączali też kolejni. I z całą obecną grupą wykonali zadanie dla Derlusk - miasta, gdzie łatwo było trafić już na prawdziwych, typowych do bólu magów, takich jak Czerwoni Czarodzieje ("Tyle miast w okolicy, a oni musieli się napatoczyć akurat tutaj" - marudził Lago), czy - czasami - duchowni Mystry ("A oni to chyba są w stanie przypałętać się wszędzie"). Unikał ich całkowicie. Zadanie nie było szczególnie ważne, ale sprawnemu wykonaniu go zawdzięczali obecne zlecenie. Może wreszcie zarobią konkretne pieniądze. Z rozmyślań wybudził go głos Ronalda. *** Pod koniec rozmowy znów odezwał się Lago. - Dobra, ja jeszcze rozprostuję nogi - oznajmił, po czym wstał i skierował się w kierunku wyjśca. Ledwo wyszedł, a zaczepił go jakiś pijany mieszkaniec, z trudem wymawiając słowa: - Hej, panie szefie, nie znalazłby się jakiś miedziak? No suszy mnie okropnie, a przy sobie nic nie mam… oddam jutro! - A odczep się, mordo zachlana! - odparł krasnolud. - Coooo? Do mnie tak? Do mnie? Ot tak, bez powodu? Ty karle, jak ja ci zaraz... - natręt nie dokończył, gdyż właśnie oberwał pięścią krasnoluda w twarz, po czym dostał poprawkę w brzuch i znowu w twarz. - Precz, powiedziałem! - rzucił Lago, po czym wrócił do kompanów. - Odechciało mi się tego prostowania. |
Hroth poklepał swojego wierzchowca i uśmiechnął się do siebie. W przeciwieństwie do Lago i Chassa nie miał z nim żadnych problemów. Spędził część swojego życia podróżując w siodle i tak to się jakoś w jego życiu układało, że czasem lepiej czuł się w towarzystwie zwierząt niż ludzi. - Gdzie jesteś mistrzu Karl? - szepnął do siebie i wrócił wspomnieniami do dawnych podróży. Minęło już wiele lat, ale wyglądało na to, że pewne sprawy nigdy się nie deaktualizują. Nie było dnia, żeby nie snuł domysłów na temat prawdziwego zakończenia ich wspólnej wędrówki. Póki co jednak nie zapowiadało się, żeby coś się miało wyjaśnić... Przeczesał swoje krótkie blond włosy i rozejrzał się wokół. Drzewa... i pola... i wzgórza... i pola. Czasem jakaś mała wioska. O Pograniczu ciężko było powiedzieć żeby zachwycało widokami. No ale mieli tu sprawę do załatwienia, a obietnica pokaźnej sumki pchała ich do działania. Swoja drogą musiał przyznać, że kompania była co najmniej nietuzinkowa. Czasem zastanawiał się jak to się w ogóle stało, że się jeszcze nazwajem nie pozabijali. Początkowo był bardzo nieufny, ale stopniowo dystans zaczął maleć, a skuteczne załatwienie sprawy w Derlusk podłożyło dobre fundamenty pod budowanie zaufania. Nieustannie czuł jednak, że każdy z nich ma swoje tajemnice, ukryte cele i pragnienia, których jeszcze długo będzie pilnie strzegł badając otoczenie. Ale może to i dobrze. Pewne rzeczy nigdy nie powinny wyjść na światło dzienne, Hroth wiedział o tym jak nikt inny. *** Kapłan dokończył posiłek i wstał od stołu. - Pójdę się przejść, miłej nocy - pożegnał się krótko i wyszedł. Ostoja raczej nie zapierała tchu w piersi, ale cóż, nie można było mieć wszystkiego. Byle tylko nie było tam... ~ nie, nie myśl o tym! ~ Gwałtowna fala ciepła przeszyła Hrotha, a w piersi poczuł bijące jak oszalałe serce. Zamknął oczy i zaczął szybko recytować w myślach krótkie wezwanie do Akadi. Najmroczniejsze wspomnienia próbowały siłą przedrzeć się do jego umysłu, widział oczami wyobraźni jak ich ciemne macki oplatają jego głowę i próbują dostać się do środka. Po chwili modlitwa zaczęła przynosić skutek, czuł jak jego oddech się wyrównuje, tętno uspokaja. Jakiś przechodzący obok strażnik spytał czy wszystko w porządku, ale zbył go machnięciem ręki. Ostatnio ataki były rzadsze i coraz lepiej sobie z nimi radził, ale wciąż powracały żeby rozchwiać jego z trudem utrzymywaną w kupie psychikę. Nerwowo rozejrzał się w mroku. Miał nadzieję, że żaden z towarzyszy go nie widział... |
|
3 Mirtul, 1373 DR Główny trakt, okolice Luthbaern, Pogranicze Południe, pełne słońce, tumany pyłu smagającego twarz i nieprzerwana gadanina podróżnych. Był to już drugi dzień kolejnego etapu podróży Goldora z Luthbaern ku wybrzeżu. Niespełna pół drogi do postoju pokonane samotnie, gdyż nikt nie poświęcał swojej uwagi obcemu pieszemu podróżnikowi. Poganiacze bydła i handlarze lubili swoje własne towarzystwo. Kilka razy tego dnia mijały ich grupy jeźdźców, najwięcej mnich doliczył sześcioro, choć nie był tego do końca pewien. Ten był sam. Ogólny zgiełk i zamieszanie nie były niczym nadzwyczajnym w obecnej sytuacji, jednak półelf był zdziwiony tym, że to liczny tłum do tej pory ustępował drogi jeźdźcom, zamiast pozwalać im się wyminąć poboczem. Tym razem zdecydował nie upodabniać się do owiec wokół siebie. Pokrzykiwanie młodego jeźdźca rozbrzmiewało coraz bliżej, powinien już wziąć poprawkę na kierunek jazdy… Rżenie potężnego konia tuż za półelfem prawie zupełnie zbiło go z tropu. Czyżby się przeliczył? - Ślepyś pan czy to jawna dywersja!? – chyba oboje byli równie zaskoczeni takim obrotem wydarzeń. Goldor w odpowiedzi zsunął kaptur z twarzy i odwrócił się ku ciężkozbrojnemu. - W sedno trafiłeś, przyjacielu, mógłbym cię spytać o to samo. * * * Maximillian Angelopoulos zwał się jegomość. Od tego spotkania dalej podróżowali razem, debatując o istocie honoru i osobistych ograniczeniach. Maximilian był niczym ogień, porywisty i zdecydowany, Goldor siebie kontrastująco w myślach nazwał wodą, jednak jak się okazało, obydwu łączyły te same podstawowe wartości w życiu. Gdy dotarli do Derlusk, po kilku dniach nieokreślonego korzystania z dobrodziejstw miasta, Maximilian zdecydował zaciągnąć się jako najemnik do tworzącej się właśnie jednostki. Każdy miał pójść w swoją stronę, jednak w wyniku przedstawienia przez towarzysza nieoczekiwanej propozycji przyłączenia się, Goldor przyjął wyzwanie, wkraczając na zupełnie nowy poziom. Do tej pory nauczył się nieźle dbać o swoje własne interesy będąc ślepym, pozostając samotnikiem. Nigdy by o tym nie pomyślał, ale po zastanowieniu się doszedł do wniosku, że samotnie pewnie nie osiągnąłby więcej niż dotychczas. W grupie, która istnieje właśnie po to, by stawiać czoła problemom, leżał dobry potencjał do samodoskonalenia się. * * * Byli już po pierwszym zleceniu, przy którym mnich miał okazję uważnie przestudiować towarzyszy. Poza Maximillianem, grupa posiadała dwóch innych ciężkozbrojnych wojowników, bezbrodego krasnoluda Lago oraz bardzo niepewnego, w mniemaniu półelfa, kapłana Akadi, który wydawał się w porządku, jednak z wiedzy Goldora jego bóstwo nie miało zbyt wielu wyznawców jemu podobnych. Zamierzał go uważnie obserwować. Pozostałą dwójkę stanowili mentalista Chass, którego niespotykane zdolności czyniły go użytecznym w najdziwniejszych sytuacjach oraz ewidentnie niestabilna Ritsuko, która dołączyła do ich grupy najpóźniej, gdy Goldor głosował przeciw temu. W głosie tej kobiety było coś niepokojącego, coś, co skłaniało go do przebywania jak najdalej od niej. Fakt, że czasami zupełnie tracił ją z zasięgu zmysłów doprowadzał go w równym stopniu do szaleństwa i szczytu umiejętności. Zabawnym pozostawał fakt, że jeżeli kiedykolwiek będą musieli zapolować w dziczy, najlepszym łowczym prawdopodobnie okaże się ślepiec. W głębi ducha mnich karcił się za ten sposób myślenia. * * * 16 Mirtul, 1373 DR Dębowa Ostoja, Wieś, Pogranicze Tego dnia podróż minęła spokojnie i bez niepotrzebnych nerwów. Potężny koń Maximilliana był w stanie bez problemu dodatkowo dźwignąć drobnego łucznika i droga minęła szybko pośród ciepła słońca na twarzy, świstu wiatru wokół uszu i okazyjnej wymiany zdań z rycerzem. Goldor miał potężny problem z przyjmowaniem zapłaty za zlecenia i nie wiedział jeszcze, co zrobi z kolejnym wynagrodzeniem. Maximillian miał kilka propozycji, w tym jego skromną osobę, jednak to był problem, który półelf musiał rozwiązać sam. Podczas postoju w Splondar oddał się medytacji, opróżniając umysł ze zbędnych myśli. Cały czas zadziwiało go jego uniezależnienie od światła słonecznego. Bywało, że gdy podróżował sam mniej uczęszczanymi traktami, spał krócej lub dłużej, niż trwała noc, i po przybyciu do kolejnej wioski lub miasta musiał zadawać krępujące pytania o czas dnia. Teraz było podobnie, Goldor wcale nie wyczuł zbliżającej się nocy, był jeszcze rześki, a jego zmysły pozostawały w pełni ostre. Gdy wjeżdżali do wsi, z domu, obok którego przejeżdżali słychać było jakąś kłótnię. Dwóch mężczyzn spierało się o jakieś „ataki”, i trochę zbyt często wypowiadane było słowo „zmarli”. Może nieumarli? Wysoce nieprawdopodobne, jednak nie mógł tego wykluczyć. * * * „Dębowa ostoja” niczym się nie wyróżniała, ot, miejsce na nocleg. Nie dla wszystkich. Gwarna sala rojąca się od krzeseł i stołów, z wrzaskami dobiegającymi z każdej strony, stanowiła istny tor przeszkód dla ślepego mnicha. Goldor był bardzo wdzięczny towarzyszom, że zajęli charakterystyczny orientacyjnie stół i jako jeden z pierwszych zajął miejsce. Szczęśliwie karczmarz nie potwierdził jego obaw o chodzących zmarłych, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jeżeli czyjakolwiek intuicja była coś warta, to właśnie jego, ufał jej bardziej, niż by rozsądek dyktował i do tej pory się nie zawiódł. Z rozmowy wynikło coś o bandytach, co nie wzburzyło ani trochę spokojnej tafli jego jeziora równowagi. Gorzej, że część z nich chciała porzucić ich najważniejsze zadanie dla kilku zbirów, przy okazji na pewno porozmawia o tym z Maximillianem. Poza tym cały czas czekał na wyzwanie. Kto się nie rozwija, ten się cofa w rozwoju – mawiał wielki mistrz. Jutro rano dołoży wszelkich starań, aby skłonić towarzyszy ku właściwej drodze. Teraz wynajął najprostszy pokój, wszak nie należał do tych, którzy brzękają złotem jak miedzią, i czekał na rozwój wydarzeń. |
- Matko! - Donośny, mocny głos rozniósł się po saloniku małej chaty w Splondar. Wiejski dom z pewnością nie należał do najbiedniejszych domów chłopskich, jednak bardzo daleki był do nadania mu miana “królewskiego”. Ot, trzy niewielkie pomieszczenia, z których największą powierzchnię stanowił owy salon, w którym znalazł się właśnie Maximilian. W pokoju panował półmrok, kominek był wygaszony, jednak mężczyzna i bez tego mógł dostrzec dumnie wiszący nad nim długi miecz, z symbolem słońca misternie wygrawerowanym na jego rękojeści. Herba Angelopoulosów. |
|
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:46. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0