lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [DnD 3.5] "Brzemię" (18+) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/7310-dnd-3-5-brzemie-18-a.html)

Penny 12-02-2010 09:26

Ash, Kerm i Penny
 
Fiara siedziała na taborecie przy stole w kuchni. Suknia była porwana w wielu miejscach i była brudna nie tylko od kurzu. Wyglądała jak zniszczony bandaż. Również opatrunki, które kapłanka miała na rękach i nogach były częściowo pozrywane i zniszczone. Tam gdzie odzież czy bandaże nie zakrywały ciała widać było krosty i rany - niektóre bardziej przypominające otarcia, inne znacznie głębsze i wyglądające na ropiejące, czy źle gojące się. Gdy usłyszała wchodzących usiłowała doprowadzić do jakiegokolwiek porządku swoje zmierzwione włosy, jednak ruchy sprawiały jej wyraźną trudność. W końcu dała za wygraną i spojrzała na wchodzących do izby.

Wystarczyło jedno spojrzenie na Matkę Fiarę by stwierdzić, że ma ona za sobą bardzo ciekawie spędzoną noc. Ale skoro siedziała, w dodatku nie w fotelu, a na zwykłym taborecie, to nie mogło być z nią aż tak źle, jak na to wyglądała. I jak poprzednio mówił Morvin.
- Dzień dobry - powiedział Liadon. Być może słowo 'dobry' było nieco wątpliwe, ale cóż innego można było powiedzieć. Spytać o zdrowie? Zapytać, jak minęła noc?
- Jestem Astearia Darett, a to mój przyjaciel Liadon... - czarodziejka zawahała się, patrząc na elfa. Nigdy nie spytała go o nazwisko i chyba nigdy go nie usłyszała. Po chwili zwróciła spojrzenie na kapłankę i, zupełnie pomijając wszelkie zasady grzeczności, spytała: Co tam się stało?

Liadon na ułamek sekundy przeniósł wzrok z Matki Fiary na Arię. Zaskoczony był tym, że Aria nie zna jego nazwiska. Przy przedstawianiu zapomniał o tym drobiazgu? Może... Ale w końcu to nie miało znaczenia. Ślubu ze sobą brać nie mieli.
- Liadon Arinya - dokończył prezentację.
- Fiara Linica - odparła kobieta zachowując formalny ton prezentacji, jednak nie podnosząc się i nie wstając - Miło mi was widzieć, w czym mogę Wam pomóc? - formułka była tak sztuczna, że nawet samej Fiarze wydała się nieodpowiednia, ale jakoś trzeba było rozpocząć tę rozmowę... Prośba o zajęcie miejsc, byłaby jeszcze mniej adekwatna do sytuacji. Poprawiła pozycję na taborecie starając się zminimalizować powierzchnię jaką styka się z meblem. Dopiero po chwili do kapłanki dotarło pytanie kobiety: - Tam? Masz na myśli świątynię? W nocy Dęby zostały zaatakowane przez Wiedźmę Nocy. Walka ze mną rozegrała się w, a w zasadzie pod Świątynią... Prawdopodobnie dlatego, że tam właśnie przebywałam...
- A jak się zakończyła ta walka? - spytał Liadon. - Jeśli to nie jakiś sekret - dodał.
- Prawdę powiedziawszy... - Matka odparła po chwili widocznego wahania, jakby usiłowała dobrać słowa - Mam nadzieję, że z pomocą Pana Poranka, przynajmniej chwilowo niebezpieczeństwo zostało zażegnane... Nie możemy jednak przyjąć, że zostało zażegnane na dobre... Czy, że nie powróci...
- Z pewnością powróci. Byłoby dziwne, gdyby nie wróciła - skomentował Liadon.
- O tak... chociaż myślę, że udało się jej już wiele osiągnąć... z celów, które zamierzała... - zawiesiła głos jakby nie chcąc drążyć dalej tematu...
- Z pewnością jest uparta, jak to niekiedy bywa z kobietami. - Liadon mówiąc te słowa ominął wzrokiem obecne tu przedstawicielki wspomnianej płci. - Szkoda tylko ze nie wiemy, jakie cele chce jeszcze osiągnąć...
- Na pewno jednym z jej celów jest wyludnienie Dębów. Tutaj musi być ukryte coś czego Wiedźma poszukuje i na pewno wygodniej będzie atakować pojedynczych mieszkańców niż grupę przebywającą w obrębie murów...

- A teraz pytanie z innej nieco dziedziny... Znasz się może, Matko Fiaro, na ziołach? Na tojadzie?
- Zioła są mi znane, ale nie w takim zakresie, aby stosować tojad... Roślina ta jest bardzo niebezpieczna - dlatego nazywana jest również "mordownikiem" i pozostawiam jej użycie znacznie lepszym od siebie... Polecałabym kontakt z Renną jeżeli idzie o informacje lub z myśliwymi... jeżeli idzie o zastosowanie bardziej zabójcze...
- Renna... to może być trudne... A czy słyszałaś kiedyś o leczeniu osób zakażonych czymś na kształt likantropii?
- Trudne...dlaczego? - spytała matka Fiara po czym dodała - Likantropia nie jest często spotykaną chorobą...czy może raczej przypadłością. Osobiście bałabym się jednoznacznie stwierdzić co jest, a co nie jest likantropią. I na pewno nie czuję się kompetentna jeżeli idzie o leczenie czegoś na kształt likantropii.
- Renny nie ma - powiedział spokojnie Liadon. - Zdaje się, że zmieniła się w potwora...
Matka Fiara odparła dopiero po dłuższej chwili:
- To smutna informacja... W takim wypadku pozostają tylko myśliwi, którzy mogą wiedzieć coś o zastosowaniu tojadu, a także o roślinach mających podobne właściwości... Być może tojad jest najlepszą, ale nie jedyną rośliną mogącą pomóc w tej sprawie...
- Po prostu potrzebujemy kogoś, kto potrafi odpowiednio przygotować tojad - stwierdziła nagle Aria.
- Jeżeli przepis jest odpowiednio dokładny to nie ma problemu z przygotowaniem odpowiedniego naparu czy preparatu... Gorzej jeżeli przepis jest niedokładny lub nie ma wszystkich potrzebnych składników... Dodatkowo należy wziąć pod uwagę, że specyfik działający na jedną przypadłość może pogarszać stan w przypadku innych... A, jak słyszę, likantropia nie została w pełni potwierdzona...
- To delikatna sprawa - ucięła krótko.
- Tutaj każda sprawa jest delikatna - Matka Fiara wyprostowała się na taborecie - Delikatna i poważna jednocześnie. Nie ma nic bardziej próżnego i głupiego jednocześnie niż wiara w swoją nieomylność decyzji i niezwyciężoność ręki. Czy coś jeszcze? - zakończyła wyraźnie wzburzona.
- Chodzi o bliską nam osobę i nie chcemy siać paniki - stwierdziła chłodno, jakby za nic sobie miała złość Fiary. - Wrócę jeszcze do sprawy Wiedźmy. Czy jest jakiś sposób by ochronić mieszkańców przed jej wpływem?
- Więc zwłaszcza w takim przypadku byłabym ostrożna - odparła równie zimno Fiara - jednak skoro chcecie podać specyfik przygotowany z tojadu bez uprzedniego upewnienia się, że jest to właściwe leczenie - wasza sprawa. Co zaś tyczy się Wiedźmy... Nie widzę bezpośredniego sposobu na ochronę mieszkańców. Bastara dysponuje zbyt dużą mocą, aby udało się ją powstrzymać od wchodzenia do Dębów. Jedynym sposobem jest definitywne i jak najszybsze zamknięcie sprawy. To zaś oznacza pokonanie przeciwników lub całkowity upadek Południowych Dębów; nie ma innych możliwości. Do czasu, aż nie wydarzy się jedna z tych rzeczy jesteśmy skazani na tę nierówną walkę. Myślę, że zdajecie sobie z tego sprawę?
- Zdajemy sobie sprawę. Ale ty stoczyłaś walkę i żyjesz. To już jakiś postęp - stwierdził Liadon.
- Mam nadzieję, że będzie to na tyle duży postęp, aby inni też go zauważyli i uwierzyli, że walka ma sens i jesteśmy w stanie ją wygrać, niezależnie od... kosztów i ofiar. - Odparła Matka Fiara spoglądając ze smutkiem w okno.
- Nadzieja umiera ostatnia - odpowiedziała czarodziejka. - Chyba powinniśmy już iść.
- Do zobaczenia - powiedział Liadon. - Jak tylko dowiemy się czegoś nowego to podzielimy się wiedzą.
"A ty może zdradzisz nam parę szczegółów z nocnej wymiany poglądów z Wiedźmą..." pomyślał.
- Do zobaczenia... i... powodzenia. - odparła jakby pustym głosem, może myśląc o czymś zupełnie innym.

Aschaar 12-02-2010 10:07

Matka Fiara została sama. Podróżnicy wyszli i przez chwilę zastanawiała się czy cała ta rozmowa miała sens. „Ja, mnie, mój, moje – sprawy, dążenia, możliwości, plany, idee” Tylko to słyszała w ich głosach... a może tylko to chciała słyszeć? Nie była już niczego pewna... To ją męczyło i powodowało, że była jeszcze bardziej załamana i przygaszona. Z dawnej Fiary zapewne nic nie pozostało dla postronnego obserwatora... Ale również z wszystkiego, czym kobieta żyła niewiele pozostało... Świątynia nie istniała, miasteczko było coraz bardziej zniszczone i coraz bardziej opustoszałe... Wielu z tych, których ceniła, szanowała i lubiła odeszło... Czy to wszystko miało jeszcze sens? Może prościej, wygodniej, lepiej było się poddać i pogrążyć w nicości? Tylko, że wtedy to wszystko o co walczyła... Ta wielka łaska jaką przez ostatnie dni otrzymała od Pana Poranka zostałaby zaprzepaszczona. Zaprzepaszczona z jej własnej woli i winy, czyż był... czyż mogła sobie wyobrazić większy grzech i większą przewinę? Jeżeli nawet nie dla siebie to dla innych i tej łaski miała obowiązek walczyć aż do ostatecznego rozwiązania. Nawet jeżeli sama nie wierzyła w powodzenie – jako opiekunka Dębów i kapłanka Lathandera miała obowiązek...

Nie zważając na ból i drętwotę mięśni poprawiła włosy i ubiór. Wstała i przeszła kilka kroków po kuchni Dazzaana – początkowo utykając, później jednak idąc coraz bardziej pewnie i swobodnie... Przynajmniej tak to wyglądało. Gdy wychodziła z chaty krasnoluda wyglądała jak dawna Matka Fiara – dumna, a nawet lekko wyniosła, jednak jednocześnie przyjazna i pełna wewnętrznego ciepła....

Podążyła w kierunku bramy, południowej bramy, gdzie zgodnie z oczekiwaniami tłum mieszkańców kłębił się i usiłował sforsować bramę pilnowaną przez potężnego krasnoluda. Paradoksalnie brama chroniła teraz nie przed atakiem z zewnątrz, ale przed wydostaniem się na zewnątrz... Pojawienie się Fiary zdezorientowało ludzi jeszcze bardziej, teraz już sami nie wiedzieli czy forsować bramę dalej czy uciec do domów i zamknąć się na cztery spusty. Wyglądali jak stado królików zagonionych przez drapieżnika w róg zagrody, kotłujących się bez celu, składu i ładu...

Odczekała chwilę, aż wszyscy się uspokoją i powiedziała spokojnym, mocnym głosem:
- Wielu może się wydawać, że tą walkę przegramy. Wielu może sądzić, że nie ma już nadziei i nie ma już o co walczyć. Wielu może sądzi, że to już koniec i jedyne co można zrobić to się poddać lub uciec... Macie rację. Może; macie rację. Nie znacie bowiem przyszłości i wyroków boskich... Musicie jednak pamiętać o tym, że nawet po najstraszniejszej nocy nadchodzi poranek, nawet po najstraszniejszej burzy – spokojna jutrzenka. Wiedźma Nocy celowo zaatakowała świątynię. Świątynię poświęconą Lathanderowi. Niszcząc ją chciała pokazać, że łaska Pana Poranka odwróciła się od Południowych Dębów. Chciała zaszczepić w was przekonanie, że jest potężniejsza niż my wszyscy razem wzięci i, że nie ma już ratunku dla naszych domów, dla naszego miasteczka i nas samych. Stojąc tu i teraz pokazujecie, że jej się to udało. Pokazujecie, że udało jej się uderzyć w wasz najczulszy punkt i was wszystkich – jak tu stoicie – zniszczyć... Tak, pokonała was. Nawet nie wypowiadając jednego słowa i nie wykonując najmniejszego gestu... Daliście się pokonać złu. Daliście się zmanipulować – uwierzyliście w to, w co mieliście uwierzyć... Porzucacie swoje domy, miejsce, w którym się wychowaliście; miejsce, w którym chcieliście budować swoją przyszłość; w końcu, miejsce, w którym chcieliście zakończyć swój żywot... Dlaczego? Dlatego, że widzieliście zniszczoną świątynię? Czy tylko tym są dla Was Dęby? Kilkoma budynkami bez jakiejkolwiek wartości? Czy nie ma tutaj nic co kochacie, co jest dla was drogie i cenne? Co chcecie ochronić pomimo przeciwności losu?!? Jak czujecie się tu i teraz – uciekając i wiedząc jednocześnie, że niektórzy z nas złożyli najwyższą ofiarę za to co wy teraz lekką ręką odrzucacie? Za Południowe Dęby... Czy naprawdę myślicie, że tam – w lesie, samotni i zdani tylko na siebie, będziecie bezpieczniejsi, że przeżyjecie?

Matka Fiara odwróciła się i spokojnie podążyła w kierunku drugiej bramy. Mieszkańcy musieli zdecydować sami... niezależnie jaką decyzję podejmą - to musiała być ich decyzja...

Aveane 14-02-2010 21:08

Chłodny powiew wiatru omiatał jego nagą czaszkę. Biegł, nie chcąc tracić czasu. Już wiedział, gdzie mieszkała Renna. W oddali pojawiał się niewyraźny zarys jej domu. Gdy potrafił już odróżnić płot od ściany chałupy, zwolnił i cicho przekradł się do okien. W środku nie zauważył nikogo. Przy domku też nie zauważył śladów bytności, przynajmniej niedawnej. Podszedł cicho do drzwi. Rozchylił kamizelkę i wyciągnął wytrychy. Chwila grzebania w zamku i dom stał przed nim otworem. Południowcy byli dość ufni i żyli w spokoju, więc nie spodziewał się pułapek. Od razu minął główny pokój i zabrał się za przeszukiwanie swoistego magazynku.

Minęło sporo czasu, aż dokładnie zbadał każdy schowek. Jedyny tojad, jaki udało mu się znaleźć, był ususzony. No tak, pomyślał, czego się spodziewałeś, skoro zaginęła ponad tydzień temu? Klepnął się w czoło i ruszył ku wyjściu z pomieszczenia.

Uderzył go dziwny zapach, jakby jakichś kwiatów. Nie pasował do zielarskiego domu. Wyjął sztylety i wkroczył do głównego pokoju. Żałował, że nie odebrał od Ferdiego zbroi. Koniecznie będzie musiał zrobić to jutro. Rozejrzał się po pokoju i oniemiał. W fotelu siedziała ona! Siedziała kompletnie naga, patrzyłą na niego wyzywająco. I jeszcze te ruchy! Poczuł, jak się czerwieni. Poczuł kropelki potu. Nagle noc stała się gorąca. Z całych sił próbował przywołać w pamięci twarz Maggy, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądała. Nie, z pewnością nie miała skrzydeł, usłyszał w myślach. Odrzucił te myśli. Był prawie pewien, że zaraz z jego ust wycieknie ślina. Czuł się jak zwierzę poddane instynktom. Nawet nie dotarło do niego, że sztylety wyślizgnęły mu się z rąk i z głuchym stukiem wylądowały na podłodze. Spróbował przypomnieć sobie jeszcze jedną twarz. Matzzy, jego dawna ukochana, miała niewyraźne rysy. Wiedział, że nigdy jej nie zapomni. A teraz sukkubica wyraźnie zwracała na siebie uwagę swoimi poczynaniami.

Wtem pojawił się niebianin, w ostatniej chwili ratując niziołka przed bogowie wiedzą, czym. W czasie, gdy pozasferowcy rozmawiali, Mago starał się pozbierać. Był nie tylko rozkojarzony. Było mu też wstyd, że tak łatwo dał się podejść. Tak łatwo dał sobą manipulować. Podniósł swoje sztylety, gotów odpłacić jej za to, co musiał znieść. Podniósł się i spojrzał na nią z gniewnym wyrazem twarzy. Niebianin też już trzymał swój sejmitar. Dinah pogroziła im ostatni raz i zdematerializowała się.

Niziołek spojrzał na Athelstana. Na obydwóch twarzach malowała się ulga.
- Skąd wiedziałeś?
- Tak wielkie zło da się wyczuć - powiedział niebian, po czym oparł się o ścianę. Wyglądał jakby sama słowna potyczka kosztowała go wiele sił.
- W każdym bądź razie dzięki - niziołek szerokim łukiem ominął fotel, w którym siedziała Dinah. Usiadł ciężko na krześle. - A ona?
- Skąd ona wiedziała? - spytał przybysz. Mago skinął głową.
- Naznaczyła jakoś to miejsce, zresztą ona jest potężna, zwłaszcza gdy jej...brat i siostra są pełni sił.
- Reszta Trójcy?
Niebian kiwnął w milczeniu głową i zamknął oczy.
- Oni znowu tu są... - powiedział szeptem, jakby do siebie.
Na usta niziołka nagle wdarł się uśmiech.
- My też tu jesteśmy - zakrzyknął. - Ale lepiej zmywajmy się stąd – dodał, udając się w stronę wyjścia.
- O tak Wy też i to mnie martwi - uśmiechnął się Athelstan i ruszył w kierunku niziołka.
- Ej! Co to ma znaczyć? - zawołał, odwracając się do niego i idąc tyłem do drzwi.
- Sam sobie odpowiedz - błysnął zębami przybysz, po czym powiedział poważnie. - Następnym razem gdy zobaczysz...ją...bądź gotów na jej sztuczki.
- Czyli zabić na miejscu - powiedział sam do siebie, jakby notował to sobie w pamięci. Wychodząc z przeklętego domku zapytał:
-Jak Car?
- Śni teraz snem spokojnym - powiedział niebianin spokojnie.
- Myślisz, że suszony tojad może być? Innego nie znalazłem, ale świeżego to się tam nie spodziewałem.
- Naki wspominał chyba o świeżym prawda?
- Niestety - uśmiech spełzł z twarzy akrobaty.
- Prawa są prawami, nie można ich łamać bo wtedy można znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Mago łypnął na niego spode łba, ale nic nie powiedział. Nigdy nie stał po jednej stronie barykady z prawem. Chyba że z prawem swojej gildii.

Szli w milczeniu przez ciemny teren wioski. Kierowali się do karczmy. W oddali zamajaczyło znajome osiedle domków. Przypomniało to niziołkowi o czymś, ale nie był pewien, czy wypada o tym mówić. Stwierdził jednak, że pomoc dziewczynie jest ważniejsza.
- Znasz się na leczeniu?
- To zależy co miałbym leczyć - bardziej zapytał niż stwierdził.
- Rany... zadane nożem.
- Tak...to potrafię. Tak mi się przynajmniej zdaje.
- Ale to nie jest typowa rana - dodał cicho niziołek.
- Jeśli chodzi o jej zasklepienie to oczywiście nie ma problemu, ale z implikacjami rany mogę sobie nie poradzić.
- To jest poważne następstwo - powiedział jeszcze ciszej. Chwilę znów milczał, do czym dopowiedział:
- Bezpłodność. Jakiś... jakaś bestia to jej zrobiła.
- Pytanie jaka bestia, kiedy i w jakich okolicznościach. Możesz mi powiedzieć coś więcej?
- Kiedyś był może człowiekiem. Teraz nie znajduję słów, by go opisać. Podszył się pod naszego zaginionego towarzysza. Poszedł do niej chyba trzy noce temu.
- Podszył się pod waszego towarzysza. Opowiedz mi o tym. Dokładnie, to co wiesz.
- O ile dobrze pamiętam, to była ta sama noc, kiedy byliśmy z Car na Cmentarzu Mgieł. Rano przybiegł brat tej dziewczyny i zaczął krzyczeć, że Rulius ją zgwałcił. Matka Fiara zbadała go, to nie on zrobił. Ktoś przyszedł w nocy, jak spała. Zrobił, co chciał, a potem wsadził jej nóż. Jej brat nie wierzył, że to nie była wina Ruliusa, ale mógł jedynie się wpieniać.
- Dziewczyna została zgwałcona przez kogoś kto się podszywał pod Twojego przyjaciela...To mogła być jej robota...
- Dinah?
Mężczyzna kiwnął głową.
- To by do niej pasowało, to jest niestety jej styl.
- Gdybym mógł tą dziewczynę zobaczyć, miałbym pewność.
- Ale mógł to być też ktokolwiek inny - westchnął niziołek. - Chociażby ten grubas.
- Dlatego mówię, że musiałbym zobaczyć ową niewiastę by mieć pewność. - stwierdził niebianin.
Niziołek zatrzymał się i popatrzył na przybysza.
- Jeśli nie uda Ci się jej pomóc, to znałbyś kogoś, kto by potrafił? Rozumiesz, nie chcę dawać jej fałszywej nadziei.
- Są pewne prawa jak wiesz, ale mogę się dowiedzieć. Najpierw będzie trzeba jednak zająć się Brzemieniem Dębów.
Niziołek skinął głową i z opuszczoną głową kontynuował podróż w stronę karczmy. Przy drzwiach życzył niebianinowi dobrej nocy i ile sił w nogach pognał do swojego pokoju. Rzucił się na łóżko i po raz pierwszy od dawna zapłakał.

* * * * *

Szedł ciemnym korytarzem. Ciężki, metaliczny zapach uderzał w nozdrza. Tak znajomy, tak znienawidzony. Zapach krwi. Była wszędzie. Wylewała się spod drzwi. Kapała z sufitu. Na podłodze walały się trupy. Rozpoznawał niektóre z nich. Południowcy. Szedł ostrożnie, by na nic nie nadepnąć. Musiał iść. Nie wiedział, dlaczego nie może się cofnąć. Uciec. Widział ciała dorosłych i dzieci. Wszystkie zmasakrowane. Kończyny leżące osobno. Rozdarte brzuchy. Podłoga śliska od krwi i wnętrzności.

Szedł, nienawidząc tego miejsca. Nie chciał patrzeć na podłogę, ale musiał to robić, by uniknąć wywrócenia się. Nie patrzył przed siebie. To go zgubiło. Nie był przygotowany, że jakiś trup może znajdować się gdzieś indziej niż na ziemi. Przed nim pojawiło się ciało niziołka. Z trudem rozpoznał twarz Głównego Detalisty. Było to spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę fakt, że brakowało mu oczu, a z twarzy zwisały płaty skóry. Cofnął się o dwa kroki. Natychmiast jakieś wewnętrzne poczucie kazało mu jednak iść do przodu. Musiał tam iść.

Tym razem bardziej uważał. Zobaczył przed sobą dużą, niebieską postać. Znał ją. Zabił ją. Unicestwił. Stała przed nim, nad niewielkim ciałem. Zlepione krwią włosy nie utraciły swojego różowego koloru. Matzzy. Ruszył biegiem. Wyskoczył. Odbił się od ściany, chwycił ogrzycę za ramię i okręcił się. Błysnęła stal, trysnęła krew. Niebieskoskóra istota padła na ziemię z poderżniętym gardłem. A on szedł dalej.

Mijał kolejne metry w długim i prostym korytarzu. Zwracał coraz mniej uwagi na walające się trupy, na wszechobecną śmierć. Zbliżał się do celu. Wiedział to. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale był tego pewien. Był cały mokry od kapiącej krwi i własnego potu.

Korytarz zaczął się rozszerzać. Wychodził na otwarty teren. Na środku stała zrujnowana świątynia Pana Poranka. Wśród gruzów zauważył drobne ciało. Rozpoznał krótkie, brązowe włosy. Brakowało jej sporego kawałka gardła. Na szczycie gruzów nie stała jednak maszkara z runami na ciele, a owłosiony człowiek ze szczurzą głową. Szczurołak. Kobieta. Pysk miała zakrwawiony. Linia szkarłatnego płynu łączyła jej postać z leżącą przewodniczką.

Carmelia.

* * * * *

Zbudził się, gdy wschodzące słońce zaczęło zdobić okoliczne przestrzenie. To był tylko zły sen. To tylko sen, pomyślał niziołek, wstając z łóżka. Przygotował się i zszedł na dół.

Liadon i Aria podeszli do siedzącej z boku tropicielki. Mago przez chwilę siedział sam, po chwili jednak pobiegł na górę. Wbiegł do pokoju, złapał plecak i wyskoczył przez okno.

Jeśli namówią Carmelię na wyprawę, trzeba było odzyskać od Ferdiego zbroję.

Sonadora 22-02-2010 19:32

Carmellia śniła długo i spokojnie. Pocałunek Athelstana odurzył ją, ale miał też zbawienny wpływ na jej skołatane nerwy. Wyciszył ją i uspokoił, zaszczepiając jednak w jej umyśle dziwne uczucie przyjemności. Nie wiedziała co jej zrobił. Choć początkowo nie chciała tego i próbowała bronić się z całych sił, nie pozwolił jej jednak na to. Namieszał w głowie, przełamał jej opór i w jakiś dziwny sposób przestało jej to przeszkadzać, ba! Spodobało się nawet. Nie trwało to jednak długo. Kiedy była już prawie gotowa odwzajemnić tą pieszczotę nagle poczuła, że wszystko odpływa i opada w pustkę. Zatraciła się w zesłanym przez niebianina śnie.

Było pięknie, jasno i zielono. Car biegła skrajem leśnej polany, wiatr rozwiewał jej długie włosy. Słońce przypiekało przyjemnie, wysoko nad jej głową szybował jastrząb, pokrzykując cicho. Jego cień przesuwał się wraz z biegnącą tropicielką. A tuż obok niej, ramie w ramie biegł mężczyzna. Wydawał się być silny i niezależny. Nie mogła dostrzec dokładnie jego twarzy, ani odgadnąć jego imienia. Było w nim coś znajomego, ale i ulotnego, nie potrafiła przypomnieć sobie kim jest. A jednak było jej dobrze w jego towarzystwie, czuła się naturalnie i spokojnie. Była szczęśliwa.
Zdawało jej się, że biegli tak cały dzień, prawie w ogóle się nie męcząc. Dobiegli na brzeg strumyka i zatrzymali się. Łapali oddech uśmiechając się do siebie. Nagle mężczyzna zbliżył się do niej, stanął tuż za jej plecami i wyciągnął dłoń wskazując na coś. Kiedy uniosła głowę i spojrzała w tamtym kierunku, poczuła jego policzek przytulony lekko do jej twarzy. W chwilę później jego palce musnęły lekko jej dłoń… Już nie patrzyła na co wskazywał, nie było to ważne. Przymknęła oczy i rozkoszowała się chwilą. Żadne z nich się nie odezwało, trwali tak przy sobie, słowa były zbędne.
Chłonęła tą chwilę całą sobą.
A słońce tak przyjemnie przypiekało i wlewało się pod powieki.


Rano obudziły ją jakieś głosy. Były lekko przytłumione, dobiegały jakby zza grubej ściany. Wciąż nie otwierając oczu przeciągnęła się. Zabrzęczało coś ruszone jej ręką. Rozwarła powieki i zauważyła porzucone przy niej łańcuchy i kajdany. Sielankowy nastrój prysnął w sekundę, rzeczywistość runęła na nią z całą siłą. A więc to nie był sen, tylko zdarzyło się naprawdę. A Athelstan naprawdę ją pocałował. Prysnął już jego czar, teraz miała ochotę zwymyślać go przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Ta myśl jednak szybko odpłynęła, bo powróciły wszystkie pytania dotyczące jej wizji. Pamiętała wszystkie wątpliwości dręczące ją poprzedniej nocy. Wstała z podłogi i jęknęła na widok nadal nieposprzątanego pokoju. Na łóżku obok spał Mago. Spojrzała na niego ze strachem, tak mało wczoraj brakowało… Oderwała od niego wzrok, przebrała się szybko i zeszła na dół, do głównej izby gospody. Chciała pomyśleć w spokoju, a że było jeszcze dość wcześnie rano nie spotkała prawie nikogo po drodze. Na korytarzu znów zauważyła ślady swojej nocnej zabawy, przemknęła więc szybko do schodów nie chcąc patrzeć na to dłużej niż było to konieczne.

Na dole wybrała najdalszy stolik, w głębi izby i podziękowała za śniadanie. Opadła na drewnianą ławę, głowę oparła o ścianę.
Pierwsze co musiała zrobić to poukładać obrazy w swojej głowie, ustalić jakąś ich kolejność. Była pewna, że były wymieszane, na pewno jedne z nich były dużo starsze od reszty. Pomyślała, że to głupie, ale zdawało jej się, że niektóre w ogóle nie miały jeszcze miejsca.
Choć starała się z całych sił niektórych wydarzeń w ogóle nie potrafiła umiejscowić w czasie, ani nawet powiązać z Dębami. Nie miała pojęcia co to za drewniany domek, ani kim mógł być mężczyzna ze ściętą głową. Niebianin powiedział, że płaczące niemowle to ona, ale tego również nie rozumiała. Polana druida wydawała jej się bardzo ważnym miejscem, pojawiła się w wizji kilka razy. Pomyślała, że warto by jeszcze raz sprawdzić jej okolicę. Ale jedno było pewne, Nilven rozmawiał z Aramillem i szczurołakiem, co wydawało jej się podejrzane. Coraz bardziej traciła zaufanie do tego człowieka i zastanawiała się co przyniesie im wyprawa w jego poszukiwaniu…

***

Z zamyślenia wyrwał ją zbliżający się Liadon. Wystraszyło ją trochę jego nagłe pojawienie się, nie spodziewała się, że tak szybko będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz.
Również z jego strony spotkała ją miła niespodzianka, zganiła się w duchu za to co wyobrażała sobie o ich spotkaniu po jej przemianie. Namówiona przez niego i Arię zjadła śniadanie, a później udała się do pokoju, chcąc tam zaczekać na wracającego Mago i jego też przeprosić.

Thanthien Deadwhite 28-02-2010 12:52

Południowe Dęby, lasy Południowej Kniei, obóz gnolli, - wczesny ranek

Ranek w obozie gnolli nie należał do spokojnych. Mimo, iż pierwsze promienie słońca docierały do obozowiska bez najmniejszych przeszkód, gdyż niebo było czysto i pogodne, czuło się mocne napięcie oraz coś jak smutek. Takie przynajmniej uczucia towarzyszyły Paladynce Sune. Jak w szary, deszczowy i ponury dzień, gdy nikomu nie chce wychodzić się z domu, tak i teraz Riviella najchętniej została by w łóżku wraz ze swoim kochankiem. Dziewczyna była potwornie zmęczona psychicznie i fizycznie, a otuchy nie dodawał fakt, iż Babcia Danusia zgodziła się walczyć z Gnollim Szamanem. Z rozmowy jej i Tengira, Riv zdała sobie sprawę, że teoretycznie stara czarodziejka ma nikłe szanse na pokonanie swego rywala. Niewrażliwość na magię, jaką popisał się w nocy była wystarczająco mocnym atutem w jego talii, a do tego sam władał magią potężną na tyle by wskrzeszać zmarłych. Zwątpienie wkradało się w jej serce ile razy o tym tylko myślała, postanowiła jednak postarać się być silna. Tak jak jej ukochany, który wydawał się coraz bardziej uspokajać z godziny, na godzinę. Cisza przed burzą?

W obozie zaś panował rozgardiasz godny przygotowaniom do wojny. Może w istocie tak było. Z tym, że to można by określić jako wojnę domową. Gnolle powarkiwały na siebie, nie raz nie dwa dochodziło do bójek między nimi. Hieny zostały zamknięte w zagrodach, co by nie zagryzły wszystkiego co się rusza, zaś trolle i ettiny trzymano po przeciwległych końcach obozu, bo od nich aż kipiała nienawiść do siebie nawzajem. Właściwie nie bardzo było wiadomo, co sprawia iż do walki nie dochodzi otwarcie. Widocznie więź plemienna była na tyle silna, że nawet różnice poglądowe jakoś trzymały ich na wodzy.

Rivia z samego rana oddała się modlitwom. Tengir zaś i Aldana przygotowywali się do starcia z Szamanem. Ich taktyka była prosta. Skoro nie działała na niego bezpośrednia magia, trzeba było sprawić, by magia zadziałała pośrednio. Przygotowywanie kwasu solnego, łatwopalnych wiór i wszystkiego co tylko mogło im pomóc w walce trwało dość długo. Mimo, iż pomagało im kilka gnolli to z tego co zrozumieli nie pomagał im ten, który miał największą wiedzę w tym zakresie. Gnoll ten miał na imię Harkh, a Obrońcy Dębów szybko zdali sobie sprawę, że jest ten sam gnoll, który wcześniej nie pozwalał wejść im do namiotu Serapha i który dostał w pysk od Ghalta. ~ Ten który dostał w pysk ~ tak mówiły o nim gnolle, żeby wyjaśnić o którego z nich chodzi.

Harkh i Ghalt zaś w tym czasie prześcigali się w sposobach nawoływania gnolli do stanięcia po „odpowiedniej stronie” konfliktu. Pierwszy mówił o lojalności do ich prawdziwego przywódcy, że nigdy jeszcze żaden z nich nie dysponował taką mocą, że śmierdząca elfka jest tylko namiestniczką więc nie ma prawa podważać autorytetu prawdziwego gnolla, chyba że pokona go w walce, na co jak widać jest za słaba. Ghalt zaś głosił, iż ich Szaman złamał święte przymierze z Koroną Dębu, że już od dawna nie zachowuje się jak jeden z nich, że oddał ich pod władze człowiekowi, więc czemu teraz człowieka słuchać by nie mieli. Jak się więc okazywało pewna forma polityki panowała nawet w gnolich społeczeństwach. To na pewno byłby świetny materiał na książkę o polityce, gdyby tylko ktoś odważyłby się takową napisać...

W końcu jednak kampania wyborcza została przerwana, gdyż Harkh niemal został wrzucony do zagrody hien, więc stwierdził że może w końcu się przymknie a Ghalt został poproszony przez Babcię Danusię do namiotu Namiestniczki. Po chwili dały się stamtąd słyszeć rozeźlone wrzaski gnolla, a po chwili on sam wyszedł zburzony z namioty i dla rozładowania strzelił innego gnolla w pysk. Nikt jednak za bardzo się tym nie przejął. No może poza Babcią Danusią, która poprosiła chwilę wcześniej ich gnollego sprzymierzeńca by zabrał tych, którzy są po ich stronie i uciekł z obozu, gdyż tu czeka ich tylko śmierć. Oczywiście słowa czarodziejki bardzo się nie spodobały hienopodbnemu. Zaczął wyzywać o tym, że on nie jest tchórzem, że jest silnym gnollem, który nigdy nie ucieka przed zagrożeniem. Jego wzburzenie i złość była tak wielka, że pewnie wyładowałby ją na babcia, gdyby nie to, że między nimi bez słowa i ze stoickim spokojem stanęła Rivia. Ghalt zreflektował się wtedy co chciał zrobić, odwrócił się na pięcie i wyładował złość na jakimś swoim pobratymcu.

A Aldana? Ze skruszonym sercem postanowiła zrobić sobie śniadanie, po czym w końcu udała się na spoczynek.

Południe zaś było coraz bliżej...

Południowe Dęby, Południowa Brama - wczesny ranek

Przemowa Matki Fiary była pełna pasji i siły, pełna wewnętrznego spokoju. Ci, którzy na nią patrzyli i mieli jeszcze w sercach miłość do Dębów jak i wiarę w Pana Poranku wsłuchiwali się w nią w niemym zachwycie. Dla niektórych stara kobieta, mimo okropnych śladów klątwy jaka na nią spadła i obrażeń po nocnej „pogawędce” wręcz promieniała wewnętrznym światłem, zupełnie jakby sam Lathander przez nią przemawiał. Dla nich to już był znak. Ich Pan ich nie opuścił, zostawił przy życiu swą służkę, uratował ją od zła. Świątynie można postawić przecież na nowo, życia zaś się nie odbuduje.

Mimo to wielu ludzi widziało w niej potwora, widziało tylko zewnętrzną powłokę. Ewentualnie Dęby były dla nich tym co Fiara nazwała po imieniu w swej przemowie. Jedynie wolno stojącymi domkami. Tych ludzi nie interesowało społeczeństwo jakie tworzyli. Była na nich jednak inna metoda. Strach. Czy naprawdę myślicie, że tam – w lesie, samotni i zdani tylko na siebie, będziecie bezpieczniejsi, że przeżyjecie? – pobrzmiewały w ich głowach słowa swej dotychczasowej duchowej przewodniczki. Czy naprawdę było się czego obawiać? Dazzaan bowiem też wspominał a niebezpieczeństwu. W końcu gnolle podobno zacieśniały krąg wokół wioski. A już wcześniej krążyły plotki o tym, że Południowcy ginęli poza miasteczkiem. A przecież w kupie siła...

Była jeszcze jedna grupka ludzi. Do nich nie trafiały żadne argumenty, żadna perswazja nie dawała sobie rady z ich ograniczonymi i ciasnymi umysłami. To byli ludzie, dla których liczyły się tylko ich własne skóry, pełne sakwy i nakarmiony brzuch. Ich nie obchodziła wiara w Lathandera, Południowe Dęby, czy inni mieszkańcy. Oni myśleli tylko w kategoriach „ja”i „moje”.

- Nie będę słuchał jakiejś starej i przeklętej wiedźmy! – krzyknął pewien mężczyzna siedząc na wozie i pogonił konia. Wóz ruszył powoli w stronę bramy, nie ujechał jednak daleko. Głośny trzask pękającego koła obwieścił co się stało. Dazzaan nie wytrzymał. Doskoczył błyskawicznie do wozu i jednym uderzeniem swego magicznego młota roztrzaskał koło wozu, co sprawiło, że cały wóz przewrócił się w bok. Mężczyzna, który przed chwilą tak niegodnie wyzwał starszą kapłankę wylądował w błocie.
- Spróbuj teraz jechać gdziekolwiek kupo gówna! – syknął do niego Dazzaan stając nad nim.
- Jesteś szalony! – krzyknął przerażony człowiek – Nie wolno Ci!
- Tak?! I co mi kurwa zrobisz?! Zgłosisz tą zbrodnię kapitanowi straży?! – ryknął krasnolud tak głośno i groźnie, że człowiek w mgnieniu oku uciekł jak najdalej od rozjuszonego wojownika.
Matk Fiara zaś niewiele się zastanawiając poszła w kierunku drugiej bramy. Wieść o jej przemowie, słowa których użyła szybko zaś rozbiegły się po wiosce, toteż gdy do niej doszła ludzie pod bramą już wiedzieli co mogłaby im powiedzieć. Fiara na początku i tak chciała to zrobić szybko jednak zaniechała tej sprawy. Zobaczyła bowiem i usłyszała coś, czego spodziewać się nie mogła, a co sprawiło, że najczulsze struny w jej sercu zadrgały. Spora rzesza ludzi stała bowiem, przed bramą, którą blokowało dwóch młodych ludzi – Morvin i Maten. Chłopak stał z krasnoludzkim toporem w ręku, od którego tchnęła delikatna magia, zaś Maten klęczała przed leżącymi na płótnie ciałami. I jedno i drugie ciało, było obdarte ze skóry. Ludźmi widok ten wstrząsnął do głębi.

- Widzicie?! – krzyczał Morvin – TO was wszystkich czeka tam w lesie! Tylko tyle może z Was zostać! Chcecie skończyć jak Sigurd i Temma? Jasne, że może udać się niektórym przedostać bezpiecznie! Czy warto jednak ryzykować? Czy na pewno chcecie być tymi, którym akurat nie udało się przedostać? Czy postradaliście zmysły?! Już dwa razy odparliśmy ataki nieprzyjaciół, nasi nowi przyjaciele zaś, wciąż walczą o to by zagrożenie minęło. Nie pozwólmy, by ich praca poszła na marne! Pokażcie jak dzielni i silni jesteśmy my, mieszkańcy Dębów!

Przemowa młodego sierżanta była ostra i konkretna, nie pozostawiała mieszkańcom miejsca na domysły i wyobrażenia. Morvin pokazał im dokładnie co może się zdarzyć, jaki koniec może czekać ich kiedy tylko wyjadą z wioski. Zapadła cisza. I w tej ciszy dał się słyszeć głos Maten. Mówiła spokojnie i lekkim melodyjnym głosem.

- Mieszkańcy Południowych Dębów. Pan Brzasku spogląda na Was łaskawym okiem. Każdego dnia wskazuje nam jaki jest dobry i potężny. Każdego dnia budzi nas swymi promieniami i daje siłę i chęć do życia. Południowe Dęby są pod jego stałą opieką, od czasu gdy Ilmir Shemov założył naszą świątynię. Chcecie dowodu? O to on – powiedziała i powoli podniosła rękę wskazując wprost na matkę Fiarę. Wszyscy spojrzeli na nią nie bardzo wiedząc, jak taki potwór, odrażający i paskudny, ze znakami klątwy, jak ta, która zburzyła świątynie może być dowodem łaski Lathandera. Czy Maten postradała zmysły z rozpaczy.

- Spójrzcie na nią i przypatrzcie się jej dobrze – mówiła dalej młodsza kapłanka – Widzicie w niej potwora? A ja widzę żywy znak na walkę ze złem. Nasza Matka została wybrana przez Lathandera jest on bowiem tak mocny, że klątwę przekuł w błogosławieństwo, wykorzystał ją do tego, by wzmocnić swą służkę. Jak widać sprawdziło się to, bowiem Matka Fiara stanęła do walki ze złem, przed którym większość z nas ugięła by kolana. Walczyła i odegnała je stąd dzięki czemu ujrzeliśmy po raz kolejny piękno wschodzącego słońca. I ujrzymy je jeszcze nie raz, nie możemy tylko odwrócić się od naszego pana i jego sług. – dziewczyna skończyła i po raz kolejny zapadła cisza. Mieszkańcy w ciszy obserwowali, jak Maten podchodzi do Fiary i klęka przed nią.

- Pobłogosław mnie Matko.

Południowe Dęby, lasy Południowej Kniei, wczesny ranek

Carmellia, Astearia, Liadon i Mago wyruszyli z wioski, gdy tylko wszyscy zebrali potrzebne rzeczy. Przewodziła im Car, która po tym jak towarzysze przekonali ją iż nie jest potworem znalazła w sobie nowe pokłady sił. Miała oddanych przyjaciół oraz misje do wykonania, więc nie było ważne co stanie się z nią, ważne żeby udało się powstrzymać chmurę ciemności, która opadała na lasy Południowej Kniei. Jako dziewczyna silna duchem i ciałem wzięła się w garść i z pełnym zaangażowaniem ruszyła w ślad za szaloną Amrą i nie do końca pewnym sprzymierzeńcem w postaci Nilvena. Droga, którą ruszyła nie była prosta, wręcz przeciwnie. Amra poruszała się po tym lesie niczym duch czy zjawa, nie zostawiała po sobie najmniejszych śladów swojej obecności. Było widać, że jest doświadczoną tropicielką, która do tego znała te lasy jak własną kieszeń, albo i lepiej. Ścigający zaś Nilven był druidem, osobą, która z naturą jest zespolona magiczną więzią do tego stopnia, iż natura często staje mu się uległa. Tropić go więc w lesie, na leśnej ściółce było kolejnym wręcz niemożliwym osiągnięciem, zwłaszcza że ich szlak często wiódł przez miejsca, gdzie zwykły drwal nie pomyślałby, że można przejść. Carmellia miała jednak na ściganymi drobną przewagę. Oni w czasie swej podróży walczyli, a ich walka zostawiała mocne i wyraźne ślady. Połamane leżące często wśród traw strzały czy ich fragmenty, ślady kłów i pazurów na drzewach, martwe zwierzęta przyzywane za pewne przez Nilvena do pomocy, miejsca gdzie, któreś z nich z różnych przyczyn upadało. A także krew. To wszystko mimo mocnego kluczenia i analizowania, gdzie, skąd i którędy wciąż posuwało grupę na przód.

W pewnym momencie, Carmellia zrozumiała, że z walki zwycięsko wyszła jednak Amra, gdyż zrozumiała, że od pewnego czasu podąża tylko za nią. Nie było już śladów walki, ale kilkukrotnie znalazła kosmyki długich i jasnych włosów, mogących należeć tylko i wyłącznie do eflki. Musiało być z nią źle, gdyż krwawych śladów było coraz więcej, a sama Amra często szukała oparcia w drzewach. Musiała być poważnie ranna a jednak Nilven ją zostawił. Czemu? Czy sam oberwał bardziej? Czy może odebrał jej co chciał i zniknął w puszczy zostawiając dziewczynę na śmierć? Póki co były to pytania bez odpowiedzi. Tak samo jak kilka z tych, które zadawała sobie Carmellia w duchu, gdy ślady stały się na tyle wyraźne, że nie musiała aż tak skupiać się tylko na tropieniu. Jej myśli odpłynęły więc ponownie do wizji, którą miała. Pytania kłębiły się w jej głowie. Athelstan sprawił, iż tropicielka naprawdę miała ciężki orzech do zgryzienia. Zwłaszcza, że w jej głowie pojawiło się także wspomnienie pocałunku, którym obdarzył ją niebian. I mimo, iż niechętnie to musiała przyznać, że gdy o nim myślała, przechodziły ją ciarki, a oddech przyspieszał. Dziwne uczucie. Zwłaszcza, że czasem w opozycji do niego pojawiał się też pewien myśliwy z Dębów.

Pozostała trójka zaś cieszyła się z każdego, nawet najkrótszego postoju gdzie Car musiała zastanawiać się nad trasą. Byli potwornie zmęczeni. Szlak wybrany przez Amrę, Nilvena a teraz Carmellię był wybitnie trudny. Musieli to przyznać całą trójką i całą stanowczością. Najlepiej radził sobie Liadon. Był silnym i wytrzymałym mężczyzną, który w lesie spędził nie jedną chwilę i jak przystało na leśnego elfa, dobrze się po kniejach poruszał. Mimo wszystko nie miał doświadczenia ściganych czy swojej przewodniczki, a do tego szedł w pełnym rynsztunku. Może i mithrill był lekki, ale był to bądź co bądź metal, a wiadomo że upał nie sprzyja okutym w niego wojownikom. Do tego musiał mocno pomagać Astearii, która w takiej puszczy kompletnie sobie nie radziła. Mimo iż ubrana lekko i swobodnie, nie miała ani takiej krzepy, ani zwinności, ani kondycji jak Liadon. Poza tym las to nie brukowane ulice Waterdeep, co mocno się na czarodziejce odbijało. Raz była bliska skręcenia sobie kostki, innym razem stoczyłaby się z jakiegoś urwiska, gdyby nie refleks Mago.

Niziołek zaś radziłby sobie całkiem nieźle, gdyby nie jego małe i krótkie nogi, oraz fakt, że nie był dobrym daleko dystansowcem. Na początku pomagał sobie swoją zwinnością, dużo skakał, często wspinał się po drzewach. W pewnym momencie stwierdził jednak, że ma już mocno dość. Na całe szczęście dla całej trójki, ścieżka w końcu zrobiła się bardzo łatwa. Mimo wszystko wszyscy byli czujni...

I w ten oto sposób czwórka towarzyszy w końcu wyszła leśną ścieżyną na uroczy i spokojny zakątek. Zielona i szeroka polana wznosiła się na mały pagórek, którym dojść można było do małego jeziorka i spływającej kaskadowo wody po wysokim, górzystym zboczu. Delikatny szum wodospadu i śpiew ptaków, potrafił uspokoić każdego, nawet czwórkę awanturników.


Spokój jednak nie trwał długo. Nagły świst i trzy strzały o charakterystycznych lotkach wbiły się kilka cali od stóp Carmelli.

- Jeszcze jeden krok a wybiję jak świnie na uboju! – rozległ się głośny krzyk, z specyficznym elfim akcentem. Cała grupa rozejrzała się dokładnie i to Liadon ją zauważył. Amra z wyciągniętym łukiem i strzałami w drugiej ręce stała na półce skalnej, w pobliżu opadającej wody. Najwidoczniej jej kryjówka była za wodospadem a dostać się do niej można było z jeszcze nieznanej im ścieżki.

Teraz pozostawało pytanie co zrobić....

Kerm 01-03-2010 19:10

Wyruszyli z miasteczka, pozostawiając za sobą Fiarę i Dazzaana oraz ich kłopoty z utrzymaniem mieszkańców na miejscu, w Dębach, z namówieniem ich do pozostaniu w rodzinnym miasteczku. Przed Liadonem i jego towarzyszami stały inne problemy - odszukanie Amry (co raczej nie wyglądało na zadanie łatwe i proste), a w przypadku sukcesu pierwszej części 'operacji Amra' - zdecydowanie, czy mają do czynienia z wrogiem czy sojusznikiem i postąpić zgodnie z tą decyzją.
Teoretycznie mieli wspólnego wroga... Teoretycznie wróg wroga jest przyjacielem... W praktyce jednak zdawać się mogło, że dla Amry wszyscy są wrogami, bez względu na rasę, płeć czy pochodzenie. Szalona elfka swoimi strzałami częstowała po równo tak jedną, jak i drugą stronę.
Może była gorliwą wyznawczynią zasady "Najpierw strzelaj, potem pytaj... jeśli zostanie ktoś żywy". Albo też wprowadzała w życie inną ideę - zabijajcie wszystkich, bogowie rozpoznają swoich.
Trudno było ocenić. I zdecydować, co lepsze.

Droga była męcząca.
Amra i Nilven ganiali się po lasach jakby nie mieli nic innego do roboty prócz utrudniania życia tym, co będą podążać ich śladami.
No i trzeba było podziwiać zarówno Nilvena, który potrafił wyśledzić Amrę, jak i Carmellię, która niemal bez problemów odnajdywała tropy i podążała za tamtą dwójką.
O ile niekiedy Amra i Nilven sprawiali wrażenie, jakby rozpływali się w powietrzu, o tyle miejscami jednak sytuacja wyglądała nieco inaczej... Zastrzelone przez Amrę zwierzęta, ślady kłów i pazurów, plamy krwi... To akurat sprawiało, że umiejętności Carmelli były zgoła niepotrzebne. W takich miejscach ich przewodnikiem mógłby być półślepy dziadek...
- Ma ze sobą cały worek tych strzał, albo w co drugiej dziupli trzyma zapasowy kołczan - zażartował Liadon, wskazując na kolejną, zielonopiórą strzałę sterczącą z kolejnego zwierzęcego truchła.

W końcu jednak teren stał się nieco bardziej równy - nic nie groziło ani skręceniem kostki, ani też stoczeniem się ze zbocza. Rodzaje śladów również uległy zmianie. W niczym nie przypominały czegoś, co zostawia za sobą osoba usiłująca wyprowadzić w pole kogoś, kto usiłowałby ją tropić.
Żadnego wracania po swoich śladach, krążenia po terenie, na którym nie zostają odciski stóp, żadnych podstępnych sztuczek.
- Całkiem jakby specjalnie zostawiała ślady - powiedział Liadon, wskazując na kolejne pasemko włosów. Wziął je do ręki. Jednak wyglądało na to, że zaplątały się w gałęzie, a Amra nie miała czasu lub sił, by się odplątać. - Ale to nie wygląda na odcięte.
Podał pasemko Carmellii, która potwierdziła to spostrzeżenie.
- Ale od niedawna wygląda na to, że idzie sama - powiedziała tropicielka. - Śladów Nilvena brak...
Możliwości były dwie - albo Nilven zrezygnował, albo też odebrał Amrze to, co chciał. W tym drugim przypadku powinni parę minut temu znaleźć trupa elfki.
A ta żyła. Chociaż stawiała mniej pewne kroki, a plamy krwi nie znikały...
- Widziałaś może gdzieś ślady pantery? - spytał Carmellię. - Ulubionego kotka Amry.
Tropicielka pokręciła głową.
To było dziwne... Amra nie ruszała się nigdzie bez swojej czarnowłosej przyjaciółki. Co było powodem rozstania?

Pojawienie się w tym lesie takiego uroczego zakątka wywołało zaskoczenie nie tylko Liadona.
"Idealne miejsce na romantyczne spotkanie z ukochaną osobą" - pomyślał.
Jedynym felerem tego miejsca była gospodyni, która w niczym nie przypominała gościnnej najady czy driady. Na szczęście nie zaczęła od szpikowania ich strzałami.
- Ma bransoletę - szepnął do Arii, widząc czerwony błysk na przegubie Amry.
- Też się cieszę, że cię widzę - powiedział, przesuwając się tak, by Aria znalazła się za jego plecami. - Gdybyśmy mieli złe zamiary, to by nas było dwudziestu, a nie czworo.
Pozostałą część wymiany poglądów wolał pozostawić w dłoniach, a raczej ustach, Arii.

Penny 01-03-2010 20:29

Przekonanie Carmelli do podjęcia poszukiwań Amry nie było łatwym zadaniem, ale jednak się udało. Tropicielka podniesiona na duchu i zapewniona, że nikt nie ma do niej żalu za jej niespodziewane nocne wybryki przystąpiła do powierzonego sobie zadania z całą skrupulatnością na jaką było ją stać. I poradziła sobie wprost koncertowo.

Dla Astearii szlak był istną mordęgą. Z rozrzewnieniem wspominała spacer, który niegdyś odbyli do siedziby druida. Prosty, niewymagający spacer. A to była droga przez mękę i na dodatek musiała uważać przy każdym kroku. Skręcona kostka była teraz niepożądana tak samo jak nagła śmierć od zielonopiórej strzały. Gdyby nie pomoc zapewne skończyłaby gdzieś na dnie złośliwego wąwozu, który wyrósł niespodziewanie na ich drodze albo na ziemi podcięta przez atakujące z zaskoczenia krzewy i gałęzie.

Ślady walki były w wielu miejscach bardzo wyraźne, ale w momencie, kiedy zaczęli podążać tylko i wyłącznie po śladach Amry zaczęło być coraz trudniej. Jednak elfka chyba była bardzo ranna zostawiając im wskazówki w postaci swoich włosów. Arii przypominało to trochę dziecięcą zabawę w chowanego, dzięki której zabijała nudne godziny które musiała spędzić w rodzinnej posiadłości w Waterdeep. Gdyby jeszcze miała włosy zapewne przykleiłyby się jej do spoconego czoła i karku sprawiając, że byłoby jej jeszcze bardziej źle. „Też mnie wyniosło w jakąś puszczę” pomyślała bezwiednie przywołując szlacheckie wychowanie w zbytku. „Nie, nie mogłaś siedzieć w domu, Asteario, musiałaś wynieść się gdzieś na koniec świata i ryzykować życiem dla kilku przygód, o których i tak zapomnisz gdy się zestarzejesz.”

W końcu ścieżka wyrównała się, ścieżka wydawała się być częściej uczęszczana, dzięki czemu od razu łatwiej pokonywali kolejne metry. W końcu stanęli na skraju zakątku, którego widok Aria miała chyba zapamiętać do końca życia. Od wody szedł chłodny, wilgotny powiew zapraszając do ściągnięcia ubrań i wykąpania się w zimnych wodach pod wodospadem.

Odprężenie nie trwało długo i zostało przerwane przez trzy dobrze im znane strzały wbite u stóp dzielnej Carmellii. W jednej chwili miała przed sobą plecy Liadona, który najwyraźniej postanowił osłaniać ją swoim ciałem.
- Ma bransoletę - szepnął do niej, a czarodziejka poczuła mieszaninę ulgi i lekkiego niepokoju. Skoro tak to co się stało z druidem? Czyżby Amra zadała mu tak dotkliwy cios, że ratował się ucieczka? Ciała przecież nie znaleźli, a trudno by było coś takiego przeoczyć. Miała nadzieję, że to nie kolejna pułapka zastawiona przez ich adwersarzy.

- Amro, jesteśmy niemal bezbronni – odkrzyknęła Aria unosząc ręce by pokazać, że istotnie broni nie ma. – Proszę cię zejdź, chciałabym z tobą porozmawiać. To ważne, bo dotyczy twojego ojca i jego brzemienia. Wydaje mi się, że stoimy po tej samej stronie, więc czemuż nie możemy pomóc sobie nawzajem? Jeżeli uważasz, że mieszkańcy Dębów stoją za śmiercią Aramila to musisz wiedzieć, że to nieprawda. Kosef wszystkich omamił i to on jest odpowiedzialny za jego śmierć. Błagam, wysłuchaj mnie. Nie możemy dopuścić by więcej bransolet dostało się w niepowołane ręce.

Czarodziejka opuściła dłonie i zacisnęła je w pięści. Spojrzała na Mago i Carmelię uśmiechając się nerwowo.
- Proszę, znajdźcie sobie jakieś dobre ukrycie – szepnęła do nich. – Nie atakujcie dopóki ona nie zagrozi wam bezpośrednio. Musi być przekonana, że nie chcemy walki.

abishai 05-03-2010 14:33

Nastał nowy dzień... być może ostatni dla niektórych z nich. Aldana i Tegir przygotowali co prawda parę niespodzianek, lecz mimo to czarnoksiężnik nie miał dobrego humoru.
Nad tymi przygotowaniami zawisło fatum desperacji... Cała ta wyprawa była aktem desperacji. W przeciwieństwie do Mago nie był niepoprawnym optymistą i zwykle starał się realnie ocenić sytuację...Tak jak teraz. To że jeśli tu zginie, to już więcej nie ujrzy tego niziołka było dla czarnoksiężnika pewnym pocieszeniem... niewielkim. Ale ta kropla czarnego humoru, wystarczała, by uniknąć całkowitego załamania. Sytuacja była parszywa... i próby zmiany jej na lepsze przez babcię Danusię niewiele dały. Gnolle były zbyt głupie, zbyt zadufane w sobie, by usłuchać głosu rozsądku. Tengira to nie zdziwiło, że Ghalt uniósł się honorem i jej nie posłuchał... Nie bardzo to też obchodziło czarnoksiężnika. Los gnolli był mu obojętny, nawet Ghalta. Nie zwykł nikogo ratować na siłę i nie miał czasu na zmianę nawyków.
Tengir oddalił się poza wioskę by wzmocnić za pomocą jednej ze swych moc, refleks swego ciała... Miał wrażenie, że to mu się przyda. Gdy wrócił, w milczeniu usiadł na pieńku i zajął się ostrzeniem rapiera. Przepychanki poszczególnych grup gnolli obserwował z ironicznym uśmieszkiem.
Było to zabawna, zważywszy, że tak naprawdę bez znaczenia... Żadna z dwóch frakcji, nie była dość silna by naprawdę okazać niezadowolenie. Zginie szaman, czy babcia Danusia... gnolle z obu frakcji pójdą za zwycięzcą, bez okazywania sprzeciwu. Banda tchórzliwych oportunistów.
Siedząc tak, poczuł dłonie na swych ramionach... dłonie Rivielli. Pogłaskał jej lewą dłoń pieszczotliwie i uśmiechnął się, by dodać jej otuchy.
- Co teraz zrobimy?- spytała cicho Riv, Tengir spojrzał na obóz.- Niewiele zrobić możemy, poczekamy do pojedynku.
-Boję się.- szepnęła cicho kucając i tuląc się do jego pleców. Czarnoksiężnik odparł cicho.- Nie martw się. Nie pozwolę ci zginąć.
- I tego się właśnie boję...- dodała cicho elfka.- Że co zrobisz coś szalonego, by mnie ratować... Że zginiesz, a ja zostanę sama.
-To nie się nie stanie. Zobaczysz.- skłamał czarnoksiężnik. A Riv położyła swą głowę na jego ramieniu. I milczała rozkoszując się tą chwilą bliskości.

Południe nadeszło szybko... zbyt szybko dla staruszki, nie dość szybko dla Tengira i Riv.
Na ring szaman przybył ze swą nie-martwą świtą. Zakapturzonym Serpahem w zbroi i z mieczem oraz kobietą w długim brązowym, stroju z kapturem osadzonym głęboko na czoło, tak że nie widać twarzy. A jej płci można się było domyślać.
Tengir szepnął do Riv.- Chwyć mą dłoń i pod żadnym pozorem, nie puszczaj.
Zdziwiona tymi słowami paladynka, spojrzał na kamienną wręcz twarz czarnoksiężnika. Ale uczyniła jak prosił.
Zaś szaman zaczął zdejmować wszystko z siebie i w końcu zdjął też swoją bransoletę, którą zapnie na nadgarstku owej kobiety...
Podczas gdy reszta gnolli w pełnym rynsztunku uformowała krąg wokół wzgórza.
Teraz przyszła na babcię kolej...Sam czarnoksiężnik nie zamierzał być widzem, nie zamierzał też pozwolić kobiecie umrzeć. Miał swój plan...
W przeciwieństwie do Riv i babci Danusi nie krępowało go ni prawo, ni moralność. Nie przejmował się łamaniem umów i słów honoru, jeśli uważał, że powinien tak zrobić. Dlatego też zamierzał uderzyć w szamana strumieniem magii, jeśli babcia Danusia zacznie przegrywać. Nie był pewien czy ten cios chociaż rani żałosnego czciciela Graz’zta, ale to nie miało znaczenia. Ważne, że zwróci uwagę... Trickiem popisowym miało być „Wyjście ze sceny” . Zamierzał się teleportować z Riv do babci Danusi, wraz z dwiema kobietami do nieumarłej właścicielki bransolety... jeśli kobiety zdołają ją zdobyć w ciągu kilka danych im chwil, to dobrze... Jeśli nie, miał zamiar użyć kolejnych wyjść ze sceny i kolejnymi skokami przenieść się do osady... Nie miał honoru i nie bardzo martwiła go opinia szamana, co do jego tchórzostwa. Dla niego liczył się cel jaki zamierzał się osiągnąć. Nic poza tym.

woltron 05-03-2010 18:27

Stara czarodziejka wykorzystała czas jaki jej pozostał do walki z półdemonem najlepiej jak potrafiła, a do pracy przystąpiła zaraz po zakończeniu rozmowy z Szamanem. Samotnie, zajmując duże biurko w jednym z namiotów przygotowała najsilniejszą truciznę jaką potrafiła, a że wiedzę i umiejętności w tej dziedzinie miała nie małe, to i efekt końcowy był zadawalający jak na warunki w jakich przyszło jej pracować. Trucizna wyglądała niepozornie: od zwykła, brązowa mączka, była jednocześnie jednak bardzo trująca, choć trudno było przewidzieć jak zadziała na istotę tak potężną jak „gnoll” z którym miała walczyć. Zwykłą istotę zabijała w ciągu kilku minut –ofiarę najpierw paraliżowało, a potem następowało zatrzymanie serca i śmierć. Babcia przygotowała też odtrutkę, wywar z ziół – rozgniatając ostatni składnik stwierdziła, że w jej torbie zostało jedynie parę, zupełnie nieprzydatnych ziół i składników czarów, nie przejęła się tym wcale i udała się spać.

Rano wraz z Tengirem przygotowała parę niespodzianek przydatnych w czekającej ją walce: silną substancję żrącą, dwie bomby zapachowe – z czego jednej dodano znacznie dłuższy lont, łatwopalną substancję, trochę wiórów drewnianych, łatwopalnych i lekkich – w żaden sposób nie można było ukryć, iż jest to akt desperacji. Gdy skończyli udała się porozmawiać z Ghaltem, chciała przekonać go by opuścił stado i zabrał tych, którzy zwątpili w ich przywódcę. Nic jednak to nie dało, a gnoll tylko rozłościł się na kobietę, choć trudno było powiedzieć co bardziej go zabolało: brak wiary staruszki w jego umiejętności czy to, że Aldana miała rację. Kobieta nie miała żalu do gnolla, choć liczyła, że wysłucha jej argumentów. Nie mając nic lepszego do roboty Babcia postanowiła się zdrzemnąć. Sen przyszedł szybko.

Obudził ją Tengir mówiąc, że już czas. Babcia rzuciła na siebie czar „Wytrzymałość niedźwiedzia”, zebrała wszystkie rzeczy, które były jej potrzebne, a resztę: magiczny pierścień, amulet, a także inne zbędne rzeczy oddała Krukowi i elfce. Brakowało jej laski Ordana, przedmiotu, który towarzyszył jej tyle lat w ciężkich chwilach, ale nie mogła nic na to poradzić. Odmówiwszy krótką modlitwę, pieśń którą śpiewali wędrowcy przed wyruszeniem w daleką podróż, pogłaskała swoją starą kotkę za uchem, która głośno zamruczała. Chowaniec choć został zwolniony ze służby postanowił towarzyszyć swojej pani do końca.


***

Gdy byli blisko polany na której miał się odbyć pojedynek Babcia zatrzymała się i rzuciła na siebie dwa czary „Magiczną zbroję” oraz „Przekształcenie siebie”, zmieniając kształt swojej ręki – od dłoni do łokcia – bardziej jak wachlarz. Nie odpowiedziała na pytający wzrok Tengira i elfki.
Na polanę przybyli pierwsi. Nie była on zbyt duża, ale to akurat Babcia nie przeszkadzało. Kobieta wybrała ten koniec polany, który położony był nieco wyżej tak by bomba zapachowa, którą przygotowała mogła się łatwo poturlać w dół w pobliże jej przeciwnika, choć tak naprawdę nie było to tak ważne, ponieważ jej zasięg jak stwierdził Kruk objąłby zapewne całą polanę. Nie czekali długo, jak przybył Szaman i jego towarzysze.
Plan walki Babci był prosty: bomba zapachowa, przeniesienie się w pobliże oszołomionego przeciwnika, trucizna posłana z wiatrem w jego kierunku, rzucenie kwasu i wiur, przeniesienie się na z powrotem na skraj polany i rzucenie kuli ognistej w pobliże jej przeciwnika, tak by podpalić wióry. „Proste, szybkie i przyjemne, choć nie pozbawione szans powodzenia, bo nie sądzę by ten zadufany demon przejmował się truciznami.” – pomyślała, uśmiechając się sama do siebie, a potem podpaliła lont i z całej siły kopnęła bombę. Nie liczyła na zwycięstwo, ale na to, że uda się jej rozerwać powłokę za którą krył się jej przeciwnik i ukazać gnollom za kim podążali.

Aschaar 06-03-2010 00:02

Matka Fiara rozegrała wszystkie karty jakie miała. I miała wrażenie, że rozegrała je dobrze... każdy miał jakiś czuły punkt. U jednych był to sentyment, może nawet swoista miłość i przywiązanie do miejsca... U innych strach. Oba te uczucia Matka wykorzystała w swej mowie. Zapewne byli i tacy, do których ona nie trafiła ani jednym, ani drugim argumentem... Jednak dalsze przekonywanie mogło tylko popsuć efekt... To musiała być decyzja ich samych – mieszkańców Południowych Dębów; tylko wtedy będą się jej trzymali, kiedy będą mieli przeświadczenie, że jest to ich własny i niczym niewymuszony wybór... Bo każdy musi mieć wybór, wolny wybór.

Fiara odwróciła się i spokojnie podążyła w kierunku drugiej bramy... Przechodząc przez pogrążone w coraz większym chaosie Południowe Dęby myślała o tym wszystkim co stało się przez ostatnie godziny. Może powinna myśleć o tym co stało się wcześniej i starać się odzyskać pamięć, odzyskać wspomnienia... Jednak – po prostu – nie miała na to czasu. Wydarzenia pędziły jak szalone nie pozwalając na podjęcie spokojnych kroków... zwiększając ryzyko pomyłki i wybrania złej drogi... to też była jakaś metoda działania zła – szybkość. To szybkość wydarzeń powodowała, że ludzie nie myśleli kompleksowo i wybierali pierwszą opcję na jaką wpadli... Najczęściej opcję błędną...

Gdy dochodziła do północnej bramy zauważyła, że ludzie wracają od niej do swoich domów. Zaskoczyło ją to, ale sytuacja wyjaśniła się kilka chwil później...

Sposób w jaki Maten zatrzymała mieszkańców w mieście był równie dobry, o ile nie lepszy, jak sposób Fiary... Kapłanka czasem zapominała, że do prostych ludzi, a przecież takimi była większość mieszkańców Południowych Dębów, lepiej trafiały obrazy i czyny, niż słowa. Być może dlatego spektakularne, widoczne i brutalne działania zła miały zawsze taką siłę? Być może właśnie tak należało postępować? Pokazywać, nie mówić?

Zastanawiała się nad tym błogosławiąc Maten w imię łaski Pana Poranka...


Z jakiegoś powodu kobieta poczuła, że powinna obejść wioskę, po prostu się po niej przejść – jakby przywitać się ze wszystkimi – pokazać – być może zamienić jakieś grzeczności... Nie wiedziała dlaczego ma takie przeświadczenie – po prostu, pomimo bólu i zmęczenia – czuła, że powinna tak zrobić. Pozostawiła więc sytuację przy północnej bramie w rękach Maten i sama udała się w kierunku najbliższych zabudowań idąc w kierunku jeziora...

Spacerowała tak już dobrą chwilę – zauważając tych mieszkańców, którzy chcieli ją zauważyć i nie zauważając tych, którzy woleli jej nie widzieć. Czas trochę stracił na znaczeniu – Fiara dalej odczuwała ból przy każdym kroku, szła więc wolno starając się jednak nie okazywać swej słabości. Liczyła na to, że obserwujący ją ludzie również znajdą w sobie siłę – lub może skorzystają z jej siły – aby dalej walczyć o to miasteczko, o to miejsce...

- Matko Fiaro, matko Fiaro! - mały, zawsze uśmiechnięty Kidhan pędził pomiędzy domkami w kierunku kapłanki. Odsapnął dopiero kiedy znalazł się przy kobiecie.
- Cóż się stało? - spokojnym głosem zapytała kobieta patrząc na chłopca.
- Uf. Burmistrz chciałby matkę widzieć u siebie... Najszybciej jak matka może...
- Dziękuję, niech łaska Pana Poranka nigdy cię, Kidhanie, nie opuszcza..
. - powiedziała kobieta podążyła w kierunku domu burmistrza.

*****



Wejście kapłanki musiało przerwać jakąś rozmowę, a przynajmniej na to wyglądało... W niewielkim, ale bardzo przytulnym salonie Grigora znajdowało się zaledwie kilka osób. Wszyscy siedzieli z zatroskanymi minami, to nie wróżyło nic innego jak kolejne problemy i kłopoty. Matka Fiara poczuła, że jest tym wszystkim zmęczona... Uśmiechnęła się słabo i wyciągnęła rękę po niewielką kartkę papieru jaki podał jej burmistrz Shemov.

Kapłanka przebiegła wzrokiem pismo i spojrzała po zebranych:

- To jest pewien problem. - powiedziała ważąc słowa.
- Tak, kurwa, jest to duży problem... - Dazzan nie mógł podarować sobie przekleństwa w swojej wypowiedzi.
- Pozostali z tej drużyny wyruszyli jakiś czas temu – stwierdził burmistrz nie dopuszczając do kolejnej wymiany uszczypliwości pomiędzy Fiarą a krasnoludem – Nie wiem, kogo moglibyśmy tam wysłać?
- A czemu mielibyśmy kogokolwiek tam wysyłać? Czy to ktoś z nas był takim idiotą, aby w tak mizernym składzie; w nocy; i bez przygotowania; gdzieś się wybierać? Czy ktokolwiek w miasteczku został o tym poinformowany?!? Wielcy bohaterowie, na własne życzenie, wpakowali się w gówno i teraz krzyczą o pomoc. -
Zapytał kapitan straży.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Ciężko było nie zgodzić się z taką argumentacją...

- Jednak powinniśmy... - zaczęła Matka Fiara, zdając sobie sprawę, z faktu, że niczego tak naprawdę nie powinni. Argumentacja, że ci podróżnicy ratują wioskę była po prostu słaba. Nikt tak na dobrą sprawę nie wiedział czy ich działania ratują Południowe Dęby czy może raczej coraz bardziej je pogrążają... I chyba z tego też wszyscy zdawali sobie sprawę...
- Zresztą kogo mamy tam wysłać? - odezwał się zrezygnowanym głosem Grigor – Kogoś ze straży, pozostawiając miasteczko bez obrony i narażając się na kolejną falę exodusu i paniki? Niewyszkolonych i marnie uzbrojonych mężczyzn? Co nikomu się nie spodoba i spowoduje nową falę chaosu? No kogo???
- Reszta tej drużyny wyruszyła gdzieś rano –
zauważyła Maten – może właśnie, aby ich wspomóc?
- Nie sądzę –
odparł Dazzan – gdy wychodzili mówili coś o poszukiwaniach w lesie, nie o obozie Gnolli...
- Oh... - zaskoczenie Maten doskonale podsumowało retoryczne pytania burmistrza. Sytuacja była co najmniej beznadziejna.
- Jedynym rozwiązaniem jakie ma szanse powodzenia jest odnalezienie grupy, która wyruszyła rano i zawiadomienie ich o zaistniałej sytuacji... Nie możemy – mimo wszystko – narażać wioski. Nie mamy żadnej pewności, że pismo pochodzi od Tengira; być może jest to kolejny wybieg Wiedźmy Nocy lub jej popleczników, aby rozdzielić obrońców? - Tym razem Matka Fiara podniosła wątpliwość, jak się wydawało, całkiem uzasadnioną – Zburzenie świątyni wywołało panikę, którą ledwo udało się opanować; ten list mógł doprowadzić do podziału naszych sił na dwie części co zapewne znacznie ułatwiłoby atak na wioskę... W Południowych Dębach nie pozostałby praktycznie nikt zdolny i chętny do obrony...
- Uważasz, że to nie przypadkowe, że list dotarł kilkanaście minut po wyjściu
...
- Tego nie powiedziałam! Nie przerywa się kobiecie!!! - Fiara naprawdę chciała urządzić scenę, coś w jej wnętrzu mówiło, że powinna, że tak należy, że ktoś tego od niej oczekuje – jednak opuściła tylko ramiona w geście zrezygnowania i powiedziała cicho – Niczego nie twierdzę... Faktem jest, że nie mamy możliwości wysłania do obozu Gnolli jakiegokolwiek wsparcia. Niezależenie, czy powinniśmy, czy nie i czy jesteśmy czymś zobowiązani czy nie...
- Więc – burmistrz Shemov przetarł zmęczoną twarz – wysyłamy kogoś na poszukiwania reszty śmiałków i ich zawiadamiamy o sytuacji? Kto zgodzi się wyjść poza obręb palisady? Któryś z myśliwych? Ktoś ze straży?
- Ja pójdę – Morvin, który przez cały okres kiedy Fiara była obecna nie odezwał się ani słowem; teraz zaskoczył kobietę.
- Nie, - odparła kapłanka – ja pójdę. Po pierwsze dlatego, że pomysł jest mój, po drugie – mam nadzieję, że łaska Lathandera będzie ze mną i wskaże mi drogę... Najważniejsze jednak, że Ty i Maten jesteście potrzebni tutaj; w Południowych Dębach...
- Zatem postanowione... - zakończył Grigor spoglądając po obecnych, jednak nikt niczego nie miał już do dodania...

Chyba wszyscy zdawali sobie sprawę z jeszcze jednego faktu – pomimo wszystko mieszkańcy obawiali się Fiary, tego kim jest, jak wygląda i jak się zachowuje... Jej – przynajmniej chwilowe – odejście z miasta, zwłaszcza pod takim pretekstem, mogło jeszcze dodatkowo uspokoić mieszkańców.

*****

Matka Fiara, ściskając w ręce kartę przyniesioną przez ptaka, opuściła miasteczko i podążyła jedną z licznych leśnych ścieżek; modląc się w myślach i licząc na to, że łaska Pana Poranka po raz kolejny ją wspomoże...



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:50.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172