lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

GreK 03-07-2013 20:06


Mads.


Wizyta Kurwidołka była niezapowiedziana niczym nawałnica i równie gwałtowna. Dzisiaj był ten dzień, w którym Dunstan Cadwallader był w swoim burzliwym żywiole miotając przekleństwa, obelgi i kuksańce. Przyszło się Madsowi tłumaczyć z powodu przedłużających się prac, niedociągnięć i bylejactwa. Dunstan pragnął czegoś wielkiego, czegoś niezwykłego, czegoś... co nie do końca potrafił sam określić a nie jakiegoś zapchlonego jebanego sierściucha, którego (co chyba był sobie zapomniał o tym fakcie) sam do wypychacza przytargał, zdychającego z połamanymi żebrami.

- Mads - mówił a w jego oczach czaiło się szaleństwo - załatw mi chimerę, diabła czy chupakabrę a poznasz moją chojność.

Wypychacz wcale nie był pewien, czy chojność Dunstana będzie wprost proporcjonalna do jego obłąkania, lecz pewien był, że jego wściekłość być może.


Nena Deacair.


Wizyta u kata nie była taka zła jak ją sobie wcześniej wyobrażała. Nie było tortur, nie było bólu i krwi. Właściwie rozmowa z katem napełniła ją nową nadzieją, że ktoś zacznie szukać Orina i Cathil, i że znalezieni towarzysze oczyszczą ją ze stawianych jej zarzutów.

Jak długo siedziała w swej celi zatopiona w myślach? Ciężko było orzec. Dość, że z zadumy wyrwał ją strażnik roznoszący posiłek po kolejnych celach. Podszedł także do jej samotni i wsunął miskę i kubek przez okienko w dolnej części kraty.

- Wyśta som ta co uroki rzuca? - spytał zaczepnie. Nie doczekawszy odpowiedzi kontynuował. - Jako to mówiom, co to pół wsi rześta wytruła, pfu!

Splunął prosto w miskę stojącą na podłodze, po czym wytarł pozostałości plwociny rękawem.

- Ale rześta tego Skibę udusili, tośta dobrze zrobiła. Bo to zły człowiek był. Ja go znał. Niejednej on babie we łbie poprzewracał.

Popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Prosta, kanciasta twarz, sztywne włosy.

- A tak! Bo widzita, ja rzech z Trzódki jest. Ino ojciec mnie na służbę do Trudu oddał.

- Coście o tym Skibie mówili? - spytała w końcu.

- Że niejednemu rogów przyprawił to i dobrze mu tak.

Strażnik pomarudził jeszcze chwilę przy kracie po czym oddalił się.

Znowu została sama, pogrążona w ciemnościach. W pewnej chwili, od strony okienka pod sufitem usłyszała cichy pisk i wtedy ją wyczuła.

~ Niloufar!

Nie widziała jej lecz wyczuła jej obecność. Jej radość i podniecenie spowodowane odnalezieniem swojej pani. Nie mogła dostać się do środka przez gęste pręty krat, lecz była tam! Serce druidki zabiło mocniej.



Irga.


Irga czekała. Tą umiejętność wyuczoną przez kilka dziesiątek lat opanowała do perfekcji. Wsłuchiwała się w tchnienia wiatru, wpatrywała w klucze ptaków kołujących nad miastem, słuchała szeptów, szukała znaków. Aż w końcu...

Przyszedł późną nocą. Nie załomotał w drzwi. Wszedł cicho. Zdradziło go skrzypienie nienaoliwionych zawiasów a wcześniej jeszcze iskry w ognisku i dym idący szerokim słupem pod powałę. Siedziała nad żarem, który pozostał z ogniska, grzejąc kościste palce nad resztką ciepła, który dawał i czekała. Czekała jak już wcześniej wiele razy. Widziała go wchodzącego, widziała jak się zatrzymał, przyzwyczajając oczy do mroku. Zobaczył ją. Wiedziała, że to jej będzie szukał. Nie wiedziała po co. Rozglądnął się po izbie. Zależało mu aby nie zbudzić gospodarzy, biednych ludzi, którzy poprosili ją o zaplecenie szczęścia za miskę strawy i dach nad głową, za kawałek suchego, prawie pleśniejącego chleba. Za wszystko co mieli.

- Was zwą Irga, Szeptunka - stwierdził bardziej niż spytał, przyciszonym głosem.

Nie potwierdziła. Nie zaprzeczyła. Wiedział. Ściągnął z głowy kaptur odsłaniając orli nos i bystre oczy.

- Chciałbym abyście poszli ze mną. Mój zleceniodawca potrzebuje waszej wiedzy w pewnej sprawie. Delikatnej sprawie.

O tak. Sprawa musiała być delikatna. Ciemna noc, kaptur na głowie. Nietrwałe sploty pajęczyny czasu i zdarzeń czepiały się aury tego człowieka, rwąc się kolejno. Ledwo je zauważała.

- Gdzie chcecie mnie zabrać? - spytała choć znała odpowiedź.

- Do miasta. Zapłacę.

Do miasta. Bała się miasta. Nie, nie bała. Nie rozumiała. Nie chciała. To nie był jej świat. Lecz tam mogło leżeć wyjaśnienie nienaturalnego biegu czasu. Musiała zdecydować.



Bernard Wolner.


Uliczki Denondowego Trudu o zmierzchu nie były szczególnie bezpieczne, oczywiście wykluczając samą Warownię, gdzie można było bezpiecznie iść nawet ciemną nocą. Jednak poza wewnętrznymi murami trzeba było mieć na siebie baczenie. O ile w lepszych dzielnicach patrole straży miejskiej przechodziły dość często, o tyle w biedniejszych nocą rządziło twarde prawo pięści ustalane przez gildie a stróże prawa zapuszczali się tam niechętnie.

Bernard zwykł o tej porze wychodzić ze swoim półtorakiem przy pasie. Był osobistością rozpoznawalną w mieście i nikt o zdrowych zmysłach na urząd kata by się nie targnął. Jednak głupio by było wpaść na przejezdnego rzezimieszka i z podciętym gardłem wykrwawiać się gdzieś w ciemnym zaułku.

Wieczór przyniósł przyjemny chłód, dlatego też Bernard szedł niespiesznie uliczkami dzielnicy kupieckiej, zatopiony w swoich myślach. Będąc Pod Zaplutą Wywerną usłyszał odgłosy kłótni dochodzącej ze ślepego zaułku prowadzącego na zaplecze lokalu.



...Dunstan sukin...

...pierdol się...

...twoją matkę...będziemy rozmawiać inaczej...



Mistrz Dobry był prawie pewien, że wśród jednego z głosów rozpoznał Angusa. Skręcił w zaułek, lecz drogę zastawił mu oprych z nożem w dłoni. Najwidoczniej rozpoznał on kata i nóż zniknął za paskiem, lecz wyciągnięta w kierunku Bernarda otwarta dłoń wzbraniała mu przejścia. W mężczyźnie rozpoznał człowieka Angusa. Pokiwał przecząco głową dając katu do zrozumienia, żeby nie wchodził. Bernard wycofał się i wszedł do karczmy. Zajął wolny stolik i zamówił dwa kufle lokalnego piwa. Tak jak się spodziewał, po pewnym czasie pojawił się kupiec.

- Bernard! - uśmiechnął się Weilbron. - Miło cię widzieć! Co słychać u naszego zalotnika rajcowej córki?



Część Gortara


Kesa z Imarii.


Kulawiec odezwał się do Kesy.

- Chcieliście pani zwiedzić lochy. Możemy ruszać jeśli taka wasza wola.

Zielarka skinęła gową. Mężczyzna szedł przodem, kobieta zaś za nim.

Szli korytarzami oświetlanymi tylko blaskiem pochodni powstawianymi w uchwyty na ścianach. Po bokach znajdowały się cele. Większość z nich zajęta. Część więźniów stała przy kratach zwabiona poruszeniem na korytarzu. Części z nich nie było widać gdyż znajdowali się w cieniach cel. Kesa lustrowała wzrokiem pomieszczenia zastanawiając się czy w którejś z nich nie zobaczy znajomej twarzy.

Doszli do schodów prowadzących na dół, przy których spotkali strażnika.

- To pani Kesa - powiedział Kulawiec do strażnika. - Będzie leczyła tych co ich uniewinnią.

- Witajcie pani - rzekł strażnik i lekko się ukłonił.

- Chodźmy dalej - powiedział przewodnik i ruszył po schodach na niższy poziom.

- To najgłębsza cześć lochów - powiedział do Zielarki gdy zeszli na dół.

Lochy jak się okazało składały się z trzech poziomów pod ziemią. Nie różniły się one niczym prócz tego, że im niżej tym bardziej było brudno i mrocznie. Najniższy poziom śmierdział stęchlizną i moczem. Przy wejściu na poziom stacjonował jeden bądź dwóch strażników. Wszystkim im Kesa została przedstawiona by wiedzieli z kim mają do czynienia.

Pomimo wytężania wzroku nie zauważyła żadnej znajomej twarzy w lochach.

Udała się za Kulawcem na poziom naziemny. Tam mieściły się sale przesłuchań, kuchnie i niewielka strażnica. Tu również Kesa została przedstawiona wszystkim pracującym z informacją, że będzie zajmowała się leczeniem więźniow zwalnianych z lochów. Kulawiec nadmienił również, że to pan rajca Von Szant sprowadził tu zielarkę co od razu zmieniło nastawienie nawet najbardziej opornych pracowników na przychylne.


Zaprowadzono Kesę do jednej z pustych sal. Znajdował się w niej tylko siennik ze świeżo pościelonym sianem.

- Chce się pani zająć którymś z więźniow? - spytał kulawy mężczyzna po czym wyszedł i wrócił po chwili z dwoma strażnikami prowadzącymi kobietę, którą zielarka widziała już gdy była w towarzystwie rajcy.

Kobieta wyglądała na obłąkaną. Jej wzrok był nieobecny. Szarpała się i wyrywała.

- Jest pani pewna, że chce zostać z nią sama? To może być niebezpieczne.





Cathil Mahr.


Rolf zbierał się jeszcze przez chwile zanim napięcie wynikające z bliskości śmierci opadło na tyle żeby mógł normalnie rozmawiać. W międzyczasie reszta strażników czekała na rozkazy. Dwójka wiązała przemytnika. Reszta starała się sklecić jakieś nosze by zabrać zwłoki zastrzelonego przez Cathil łucznika.

- Widzę, że jednak dobrze zrobiłem dając Ci broń - rzekł dowódca strażników. Mówiąc to uśmiechał się od ucha do ucha.

Cathil nie chciała rozstawać się z bronią, która tak dobrze zdała egzamin, ale pamiętała umowę jaką zawarli. Wyciągnęła więc rękę z łukiem chcąc oddać go Rolfowi.

- Masz - powiedziała - tak jak się umawialiśmy.

Strażnik położył dłoń na wyciągniętej dłoni Cathil i lekko pchnął ją w jej stronę.

- Nie - rzekł do łowczyni - zatrzymaj go. Zasłużyłaś.

Po tych słowach odwrócił się do pozostałych i zaczął wydawać rozkazy. Przemytnika kazał zaprowadzić do lochów mówiąc:

- Niech kat się nim odpowiednio zajmie.

Do Cathil zaś rzekł

- Wiem, że przez ten rabunek straciłaś dobytek i nie stać Cię na to by gdzieś kupić nocleg czy strawę. W ramach wdzięczności za uratowanie życia mogę zaoferować Ci kąt u mojej kuzynki. Ona i jej mąż zapewnią Ci miejsce do spania i trochę strawy dopóki nie znajdziesz jakiegoś zajęcia i nie “staniesz na nogi”.

Klet zaprowadzi Cię do nich. Ja muszę się zająć do końca tą sprawą i złożyć raport przełożonym. Będę wiedział gdzie Cię szukać. Znajdę Cię jutro.

Po tych słowach odszedł za dwójką strażników, którzy na pospiesznie skleconych noszach ciągnęli zwłoki.

Klet podszedł do Cathil i powiedział:

- Piękny strzał. Gdyby nie Ty to byśmy naszego Rolfa ze strzałą w bebechach nieśli a nie tego drugiego. Dowódca ucieszy się żeśmy tą sprawę załatwili. A nasz kat już z tego żywego gagatka wyciągnie co trzeba żeby dopaść jego kompanów.

Przy tych słowach uśmiechał sie szczerze. Widać było, że darzy swego dowódcę i kompana zarazem sporym szacunkiem i faktycznie cieszy się z faktu, że ten przeżył.

- No a teraz chodźmy. Zaprowadzę was tam gdzie prosił szef. Ruszyli powoli w stronę miasta. Klet okazał się być wyjątkowym gadułą i trajkotał cały czas o rzeczach, jego zdaniem, interesujących. Łowczyni nie specjalnie zainteresowana była historią rodziny i tym czym zajmowali się przodkowie strażnika. Podobnie rzecz się miała z przypuszczeniami, że ten rok urodzajny będzie i innymi tematami, które Klet poruszał.

W ten sposób doszli do miasta gdzie znów tłoczyła się duża grupa ludzi, która chciała się dostać do miasta przed wieczorem.

Tym razem wejście do miata nie było problemem. W towarzystwie strażnika weszła do środka nie niepokojona. Klet prowadził ją w stronę przeciwną niż ta, którą rano szli do bramy. Wygladali osobliwie.

Strażnik w płaszczu trajkoczący jak stara teściowa i młoda kobieta w płaszczu podróżnym z łukiem przewieszonym przez plecy. Okolica nie różniła się od tej, w której znajdował się dom lekarza. Takie same ubogie domostwa, brudne ulice i ludzie zdążający każdy w swoja stronę.

Po pewnym czasie Klet zatrzymał się i wskazał na jeden z niewielkich domów.

- To tu - rzekł po czym ruszył w kierunku wejścia. Uderzył kilkakrotnie pięścią w drzwi, a nastepnie wszedł do środka.

Cathil weszła za nim i zobaczyła wątłą kobietę do której podszedł strażnik. Chwilę rozmawiali o tym co się stało i o co poprosił Rolf. Kobieta w trakcie opowieści co chwilę zanosiła się suchym kaszlem. Zerkała też w trakcie opowieści na Łowczynię. Gdy Klet skończył kobieta zwróciła się do Cathil

- Witajcie. Mam na imię Olga. Mieszkamy tu wraz z mężem, który z resztą powinien niedługo wrócić do domu. Wybaczcie niewygody. Nie mamy wiele, ot dach nad głową i trochę strawy. Ale w ramach wdzięczności podzielimy się tym co mamy. W końcu uratowałyście mojego kuzyna. Chodźcie za mną.

Mieszkanie było skromne lecz bardzo zagracone. Wszędzie, na szafkach, stołach, ścianach wisiały wypchane truchła zwierząt. Wyglądające prawie jak żywe. Koty, zastygnięte w skoku, sowa siedząca na gałęzi. Jakiś drapieżny ptak zrywający się do lotu. Kobieta podeszła do drzwi, w których wisiała szmata. Odchyliła ją i zwróciła się do Cathil.

- Możecie spać tutaj.

Izdebka nie była duża, ale znajdował się w niej siennik na którym można było się wyspać a to Cathil w zupełności wystarczyło.

W tym momencie drzwi do chaty otwarły sie i stanął w nich mężczyzna, ktróry obrzucił wzrokiem pomieszczenie i znajdujące się w nim osoby. Kiwnął głową strażnikowi i zwrócił pytające spojrzenie na Olgę.

- A oto i mój mąż Mads - powiedziała gospodyni - Pani zostanie u nas przez pewien czas. Uratowała mojemu kuzynowi życie. Widać było zdziwienie malujące się na twarzy mężczyzny. Zdziwienie i mimowolny szacunek. W pewny momencie jego wzrok spoczął na łuku na ramieniu Cathil.

- Strzelacie z łuku Pani? - zapytał

- Tak. Byłam łowczynią - odparła zapytana

W oczach Madsa zagościł nagły błysk.

- Nie wybrałybyście sie ze mną na polowanie? Chciałbym wyruszyć jutro z rana do lasu.

Autumm 07-07-2013 12:49






Bernard wycofał się i wszedł do karczmy. Pokręcił z dezaprobatą głową. Nie wściubiał nosa, tam, gdzie nie trzeba było, ale mógł łatwo wyobrazić sobie sytuację, kiedy to Angus wylądował w miejskich lochach, kiedy mu się noga powinie. Zajął wolny stolik i zamówił dwa kufle lokalnego piwa. Tak jak się spodziewał, po pewnym czasie pojawił się kupiec.

- Bernard! - uśmiechnął się Weilbron - Miło cię widzieć! Co słychać u naszego zalotnika rajcowej córki?

Kat uniósł brwi w udawanym zdumieniu. Machnął ręką lekceważąco i przesunął kufel w stronę Angusa

- Zabrali mi te robote. I całe szczęście, nie muszę oglądać smutnego chwosta jakiego chudopachołka...Za to - mrugnął do kompana - całkiem zgrabna młódka mi na to miejsce przyszła - podnióśł kufel w toaście i wychylił porządny łyk - Ot, ludzie gadają, że robota parszywa, a swoje zalety ma! - zaśmiał się nieco sztucznie. Nie mógł przecież pokazać, że mu na dziewczynie zależy - Mam nadzieję, że cię od jakiś interesów nie oderwałem aby...?

Ostrzec go trochę mogę, co by ostrożniej swoje sprawy robił, inaczej rychło się to skończy...

- Interesy? - Angus pociągnął z kufla jakby chciał zyskać na czasie - A to... - machnął w końcu ręką lekceważąco. - Nie, nie... nic ważnego. Mały spór z konkurencją. Młódka powiadasz? - zmienił szybko temat. - A cóż to takiego zawiniła? Czyżby dała nie temu co trzeba?

Wolner podrapał się zadumany po brodzie. Przed oczami stanął mu obraz dziewczęcia. Młoda, ładna, jasna...oddana chyba bardziej zwirzokom, niż ludziom.

- Nie, ona chyba nie z takich...ale to grubsza sprawa, gardłowa. Czarostwo i inne paskudztwa...tfu, tfu - splunął, odganiając złe - Lecz ja nie o robocie chciałem plotkować, tylko przyjacielskiej rady szukam - stuknął kuflem kufel Angusa - Wiesz jak jest - ma tam człek swoje różne sprawy, niesnaski zaszłe, czy inne kwasy z jakimi personami...głupoty, ale komu coś tam wadzi i gadać nie chce - skrzywił się - Jakby nie to, to bym cię nawet nie kłopotał....- spojrzał z powagą na kompana i ciągnął dalej - Mam taką rzecz...trza odnaleźć kilka zagubionych duszyczek. A mocne mam podejrzenie, że duszyczki owe za bardzo nie chcą być odnalezione...czy to z tego, że co brudnego za uszami mają, czy tego, że do miasta pewno psim swędęm przeszły, a nie jak prawo stanowi...Moje stosunki z gildiami znasz, rozwodzić się więc nie będę, czemu nie ich pytam. Tedy tak rzecz wygląda...sam przeca nie będę za jakimiś obwiesiami ganiał! - prychnął - A straż...eh, szkoda gadać. Chłopy z nich dobre, ale do uciszania przekupek na targu, czy brania myta, a czasem to w dzień biały swojej rzyci własnej znaleźć nie potrafią...- rozłożył bezradnie ręce - Tedy pomyślałem, że może ty poradzisz coś strapionemu...- uśmiechnął się i popił piwa.

Kupiec patrzył na niego w zaciekawieniu. Kat nigdy o taką przysługę go wcześniej nie prosił.

- Bernard - rzekł w końcu - powiem szczerze, bo znamy się nie od dziś, a przez te wszystkie lata zyskałeś moją sympatię i co tu dużo mówić... Miękki jesteś jak na kata, ale lubię cię chłopie - tutaj zaśmiał się serdecznie - i dlatego spróbuję ci pomóc. Tylko wiedzieć musisz, że czasem ta pomoc kosztować może a nie byłbym kupcem, gdybym z własnej kiesy zachcianki przyjaciół finansował. Może trzeba będzie komuś zapłacić, żeby się czego dowiedzieć, może ktoś będzie musiał za kimś pochodzić. Jesteś gotów ponieść takie koszta?

Bernard nie odpowiedział od razu. Dopił piwo, bębnił palcami po stole, cmykał i ze dwa razy nabierał powietrza, żeby coś powiedzieć. W końcu westchnął zrezygnowany.

- Ano masz rację. Miękki jestem..i głupi. A za głupotę płacić trzeba....Ale rozsądnie! - zastrzegł, podnosząc do góry wskazujący palec - Mogę dać trzy srebrniki...Jak to nie starczy...trudno. Da się to zrobić...?

- Nic nie obiecuję. Zobaczę co się da zrobić. Kogo dokładnie mam szukać?

Bernard wycigąnął zza pazuchy kawałek pergaminu, na którym spisał sobie podane przez dziewczynę opisy. Postukał palcem w papier. - Tu są te gagatki opisane. Jedno z nich mi starczy nawet. Albo w miarę wiernie opis pasuje...albo to bujda. Niemniej, cztery doby to dość będzie na ich szukanie - nowi są w mieście, bez znajomości, bez wiedzy...szybko wypłyną. Jak się nie znajdą w tym czasie, moja strata - Wzruszył ramionami - A! Mają móc gadać...ale w jakim stanie będą, to bez znaczenia - dodal -.Jak będą tumult jakiś robić, to już straż po nich poślę. Jeno żeby informacja pewna była.

Pogrzebał w sakwie i przesunął w stronę Angusa trzy srebrne krążki. Nie przyznał się kupcowi, ale miał naszykowane ich pięć...



Westchnął i pokręcił głową - Ot, prawdziwy druh z ciebie. W potrzebie kompana ratujesz, za co dzięki wielkie. A jakby - nachylił się w stronę Angusa i dodał ciszej - tyś miał jaką sprawę do mnie, to wal jak w dym. Dla przyjaciela zawsze się rada znajdzie - Uśmiechnął się i klepną druha w plecy - Na mnie czas. Noc późna, a trza coś jeszcze porobić...- odstawił kufle i wstał od stołu - Jak co, to Kulawcowi rzeknę, że do mnie kto ma przyjść z wieściami, tedy będzie wiedzieć, jak mnie szukać....Do zobaczenia, zatem!

Weilbron zwinnym ruchem ściągnął monety ze stołu.

- Gdy tylko czegoś się dowiem dam ci znać, a za propozycję dziękuję. Nie omieszkam skorzystać, gdy będę w potrzebie. Bywaj!

Bernard uśmiechnął się krzywo w duchu kwaśno. Obyś przy swoich „interesach” za szybko nie musiał z tej rady korzystać, druhu – dodał w myślach. Dźwignął się z ławy i opuścił karczmę. Kiedy naciągał kaptur płaszcza, chroniąc się przed nocnym chłodem, czuł, że gryzące sumienie licho odpuściło na dobre. Wracał do domu. I tej nocy miał zamiar spokojnie spać...


F.leja 08-07-2013 10:30

Cathil przez chwilę rozważała propozycję. Wyjrzała przez okno w ciemną noc. Polowanie przywodziło na myśl dawne, proste życie. Przeniosła wzrok z powrotem na mężczyznę zwanego Madsem.
- Poszłabym, ale muszę najpierw odnaleźć przyjaciółkę - skłoniła głowę, przepraszająco - Boję się, że mogło się jej stać coś złego.

Mężczyzna zdawał się jej nie słyszeć.

- Mam kupca na zwierzę, wypchane... Ty je upolujesz, ja je spreparuję. Dużo zapłaci - spojrzał na nią. - Co mówiłaś?

- Muszę najpierw porozmawiać z Rolffem
- skrzywiła się lekko. Nie mówiła nigdy dużo i nie lubiła kiedy jej słowa ignorowano - Później zobaczymy.

- Z Rolfem? Po co? -
wytrzymał jej wzrok. - No dobrze. Załatwimy to dzisiaj?

- Mam do niego sprawę
- powtórzyła. Nie podobał jej się ten Mads. Był zbyt zajęty sobą. Ciekawe, czy ją też tak postrzegano? - Najpierw porozmawiam z Rolfem, a potem dla ciebie zapoluję.

- Dobrze. Chodź. Powinien kończyć służbę. -
spojrzał na nią stojąc w drzwiach.

Cathil
zdziwiła niecierpliwość mężczyzny, ale wstała i poszła za nim. Sama też czuła, że nie powinna dłużej czekać. Nena gniła gdzieś w niewoli od kilku dni. Najwyższy czas ją odbić.

Wyszedłszy w ciemne ulice Trudu, nie podświetlone żadnym dodatkowym światłem, ponad te rzucane przez blade światło księżyca i nielicznych gwiazd, oraz miejscami wypływające z nieprzysłoniętych okien, Mads ruszył powoli w sobie tylko znanym kierunku.

- A dobrze radzisz sobie z tym łukiem? - spytał. - Upolowałaś coś interesującego?

- Łuk jest dobry dla niecierpliwych, którzy polują dla sportu. Człowiek, który poluje dla zarobku i by przeżyć, preferuje sidła -
odparła - Ale, tak, dobrze radzę sobie z łukiem. Nie wiem czy uznasz to za interesujące, ale ostatnio zabiłam wiele wilków.

- Wilki? A wilkołaki może? Były jakieś wilkołaki?


Spojrzała na niego z ukosa.
- Jesteś dziwnym człowiekiem - zadecydowała.

Zatrzymał się nagle. Spojrzał na nią spod ściągniętych brwi.
- Dlaczego tak twierdzisz?

Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. Patrząc na niego nie czuła ani gniewu, ani miłości. Wzruszyła ramionami.
- Twoje słowa brzmiały, jakbyś chciał polować na wilkołaka - pokręciła głową - Wierz mi, nie chcesz.

- Chcę... - odparował niepewnie. - Potrzebuję.

Teraz była pora na jej zmarszczone brwi.
- Dlaczego? - zapytała po prostu - Dlaczego potrzebujesz wilkołaka?

- Jak to dlaczego? - jego zdziwienie było autentyczne. - Bo wilkołaka... Widziałaś kiedyś wilkołaka? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

Pokręciła głową.
- Nie - podkreśliła swoje zaprzeczenie.

- A widzisz... Ilu jest takich, którzy widzieli? A ilu takich, którzy zabili?

Cathil milczała, słowa Madsa i stojące za nimi myśli były dla niej niezrozumiałe.

Ruszyli ponownie wąskimi uliczkami Trudu by zatrzymać się w końcu przed jedną z bram.

- To tutaj. Tutaj mieszka Rolf. Lepiej będzie gdy poczekasz tutaj. Pójdę po niego. -
Czekał na potwierdzenie.

Skinęła głową. Zgodziła się poczekać.

Zniknął w bramie, usłyszała odgłos kroków na schodach, uderzenia pięścią w drzwi a po chwili stłumione odłosy rozmowy i później krótkiej kłótni. Po chwili z wnętrza budynku wyszli obaj. Rolf już w cywilnym ubraniu, ze zmęczonym wyrazem twarzy.

- Nie powinnaś nocą chodzić po tej dzielnicy. Nie jest tutaj zbyt bezpiecznie. Chodźmy do Strażnicy, to knajpa dwie ulice stąd. Tam będziemy mogli swobodnie porozmawiać.

Cathil spojrzała na obu mężczyzn. Nie miała powodu by odmówić. Nie zależało jej na tym, czy innym miejscu rozmowy.
- Dobrze - zgodziła się.

Strażnica okazała się małą, zatłoczoną karczmą, której stałymi bywalcami, jak się szybko zorientowała, byli strażnicy miejscy. Było gwarno i głośno ale właśnie, wbrew pozorom ten właśnie rejwach spowodował, że usiadłszy przy jednym ze stolików blisko siebie, mogli swobodnie porozmawiać przez nikogo, w ogólnym hałasie, nie podsłuchiwani.

Rolf był znany w tym towarzystwie. Co chwila był pozdrawiany, poklepywany po ramieniu, gdy przeciskali się na drugi koniec sali.

Mads gdzieś znikł zostawiając ich samych. Usiedli przy małym stoliku przy ścianie. Karczmarz przyniósł dwa gliniane kubki mętnego płynu, który pachniał niezachęcająco.

- Nasz lokalny bimber - wyjaśnił strażnik. - Nie smakuje najlepiej ale nieźle daje w głowę. Po drugim przestaniesz zwracać uwagę na smak. W czym mogę ci pomóc?

Cathil zacisnęła palce na kubku i utkwiła wzrok w powierzchni wypełniającego go trunku. Przez chwilę męczyła się sama ze sobą. Walczyła ze swoją nieufnością i niechęcią do dzielenia się słowami z innymi. Ale tu miała do czynienia z Rolfem, a on dał jej łuk i jeszcze ani razu nie naudużył jej zaufania.
- Podróżowałam z - zawahała się - Z przyjaciółmi, Orinem niziołkiem i Neną druidką. Opuściliśmy właśnie wieś, w której działy się dziwne rzeczy, nazywała się Trzódka. Jej mieszkańcy zabili dwójkę naszych towarzyszy, Elfara łucznika i Bataara kapłana. My uciekliśmy i szliśmy dalej, traktem wiodącym do tego miasta. Nagle na drodze pojawił się oddział zbrojnych pod dowództwem stalowookiego mężczyzny. Nie zaatakowali nas tylko dlatego, że nie stanowiliśmy zagrożenia. Pojmali Nenę druidkę i zamknęli w klatce na wozie, niczym zwierze albo jakąś przestępczynię - Cathil skrzywiła się, w gardle stanęła jej żółć. Miała ogromną ochotę potrzeć gardziel, ale zamiast tego położyła dłoń na piersi, gdzie ukrywała litery Orina. Dodały jej otuchy i siły by brnąć dalej w opowieści. Podniosła wzrok - Nie podali powodów. Po prostu ją zabrali. Podążyłam za nimi. Zaprowadzili mnie do tego miejsca. Nena tu jest, a ja muszę ją uratować, bo to dobra kobieta i nigdy nikomu krzywdy nie wyrządziła.
Gdy skończyła, zaschło jej w gardle, wychyliła więc gliniany kubek do dna. Nigdy tak długo nie mówiła.

Gorzałka smakowała równie paskudnie jak śmierdziała. Przez chwilę miała wrażenie, że wypali jej przełyk. W końcu udało jej się złapać oddech. Oczy miała załzawione.

Rolf, który przez całą spowiedź Cathil słuchał jej uważnie nie przerywając teraz wychylił swój kubek i otarł usta.

- Możesz opisać mi tego “stalowookiego”?

Opisała, jak mogla najlepiej. Od stóp do głów. Gdy śledziła jego oddział ćwiczyła umysł zapamiętując jak najwięcej szczegółów z jego wyglądu. Jeżeli Rolf go znał, to bez problemu powinien rozpoznać po tym opisie. Nie myliła się.

- Dobrze... Chyba wiem o kogo chodzi. Daj mi czas do jutra. Dowiem się wszystkiego.

Cathil
skinęła głową i zwiesiła ją trochę smętnie. Czuła ulgę i nadzieję na rychłe rozwiązanie tej nieprzyjemnej sytuacji. Dobrze było się z kimś podzielić problemami. Łowczyni męczyła przez chwilę dolną wargę zębami i wreszcie podniosła wzrok szukając w tłumie Madsa. Postanowiła, że z nim zapoluje.

Nie było sensu czekać bezczynnie. Zwłaszcza jeżeli była okazja do zarobku. Może żeby wydostać Nenę z łap stalowokiego będzie potrzebowała pieniędzy? Trzeba być przygotowanym. Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie do Rolfa. Ten wyraz wdzięczności na jej twarzy był rzadkim i egzotycznym gościem, ale rozjaśniał całą postać Cathil, jak spadająca gwiazda rozjaśnie mrok nocy.


obce 09-07-2013 21:18

Ponad osiem dziesiątek lat temu, siedzi w okrągłym namiocie. Na skórze czuje gorąc bijący od płomieni i krople potu spływające po niej łaskotliwymi strumykami. Ciało ma ociężałe od bólu, zmęczenia i naparu z szałwi wieszczej. Jej oczy i usta są pełne dymu, którego gęste pasma poruszają się szarpane tylko płytkim oddechem i dłonią, którą - na bębnie ze skóry nienarodzonego konia - wybija rytm swojego serca.

Osiem dziesiątek lat temu ma gładką, śniadą twarz i oczy czarne jak węgle. W krótkim, ciemnym warkoczu nie ma jeszcze ozdób z kości i olchowego drewna. Palce są proste, dłonie - silne i mocne. Właśnie zaczęło się jej pierwsze krwawienie, drugi cykl jej życia, a wraz z nim nadeszła pierwsza noc, podczas której uczy się patrzeć na nowo.

Nachyla się nad paleniskiem i wciąga w płuca drżące od żaru, boleśnie gorące powietrze. Czeka. Czeka, aż odpowie dym. Aż zadrży, zwinie się, a ona zobaczy, poczuje, STANIE SIĘ tym, kim powinna się stać. Jak każda pierworodna z rodu jej matki. Widząca. Szeptunka. Zamawiaczka.

* * *


Nachyliła się nad paleniskiem i wciągnęła w płuca drżące od żaru, boleśnie gorące powietrze. Czekała. Czekała, aż odpowiedzą cienie. Aż zadrżą, zwiną się, a ona zobaczy, poczuje, wyczeka to, co powinno się stać. Zanim zaśnie, zanim zupełnie opadnie z sił.

I w końcu przyszedł. Cicho jak złodziej, z twarzą ukrytą w cieniu kaptura, szczelnie owinięty burym płaszczem. Z martwą, kamienną twarzą, w której żyły tylko jasne oczy. Znała takich jak on: małomównych, trzymających dłonie zawsze blisko rękojeści zakrzywionych noży. Ostrza do wynajęcia pełne gadziej cierpliwości.

- Chciałbym, abyście poszli ze mną - odezwał się niemal od samego wejścia. - Mój zleceniodawca potrzebuje waszej wiedzy w pewnej sprawie. Delikatnej sprawie.

Nie potrafiłaby wytłumaczyć skąd wie, że to on. Nie opowiesz przecież ślepemu kolorów, nie wyjaśnisz temu, kto nie widzi pisma losu, mowy znaków i omenów. Tego przedziwnego pisma-niepisma naginającego rzeczywistość do oczu zamawiacza. To, co widziała Irga nigdy nie było pełną tęczowych kolorów aurą, błyskotliwym nimbem otulającym sylwetki ludzi. To, co widziała Irga zawsze było pajęczyną linii losu i zdarzeń, wyznaczającą ścieżki przeznaczenia. Były to strzępy opowieści: przeszłych, teraźniejszych, przyszłych i takich, które nigdy nie zostaną opowiedziane. Czytała je z cieni kładących się po jego gładkiej twarzy, widziała je w spojrzeniu jego jasnych oczu, w sposobie, w jaki wiatr przeczesywał mu włosy, gdy nachylał się, by przejść przez niskie odrzwia. W dziesiątkach drobnych, ulotnych rzeczy, które najwyraźniej dostrzega się kątem oka.

I gdy patrzyła na niego - wiedziała, że to na niego czekała tak długo.
Nie pytajcie się jednak skąd - bo tego żaden szeptun wytłumaczyć nie potrafi. A jeśli potrafi - uważajcie, bo znaczy to tylko, że usta ma pełne kłamstw.
- Dokąd chcesz mnie zabrać? - spytała, choć znała odpowiedź.

- Do miasta. Zapłacę.

- Na nic mi twoje monety, Orlonosy - pokręciła głową, rozciągając przywiędłe wargi w lekkim uśmiechu, nadając mu imię, którym już zawsze będzie go nazywać.

Blask bijący od paleniska wypełniał zmarszczki na twarzy staruchy miękkimi, czerwonawymi cieniami, odbijał się w zaciągniętym bielmem oku. Przyglądała mu się uważnie, intensywnie, jakby chciała wyrezać sobie jego obraz w pamięci jak w kamieniu.

- Czekałam na ciebie - powiedziała prosto, ujmując w pokrzywione palce niewielką chochlę i nalewając do drewnianej czarki ciepłego jeszcze naparu. - A skoro przyszedłeś, skoro już tu jesteś: usiądź, napij się, ogrzej. I opowiedz z czym przychodzisz.

- Nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać
- odparł spokojnie, krzywiąc lekko usta, a Irga nie potrafiła zdecydować czy więcej w nim było zimnej obojętności gada, czy przerachowanego okrucieństwa myszołowa, który na rozkaz sokolniczego zabija własne dzieci. - Zapłacono mi, żeby cię doprowadzić do mojego zleceniodawcy. Nic więcej, nic mniej. Ogrzejemy się na miejscu. Idziesz, starucho? Czy przyjdzie mi wziąć zapłatę tylko za przekazanie twojej odmowy?

Westchnęła - płytko, urywanie. Nie cofnęła jednak wyciągniętej w jego stronę czarki.

- Ja nie odmawiam - poprawiła go znużona, a jej głos osiadał w powietrzu jak delikatne pasma babiego lata. - Pojawiłeś się, zanim ogień wygasł, a nie odmawia się przy ogniu. Nikomu. Nawet bezimiennemu, który zakrada się nocą jak cień. Musisz jednak zrozumieć, że to, co umiem i to, co wiem ma swoją cenę, której nie spłaca się błyskiem monet i swoje prawa, którym nie wolno mi uchybić. I jeśli nie możesz tego przyjąć, Orlonosy, znaczy to, że nie szeptuna szukasz, nie zamawiacza. Nie mnie.

Zmilczał, rozejrzał się wokół. Nagle jakby niepewny, nagle jakby zagubiony, ale ruchy wciąż miał pewne, pełne płynnej, wykalkulowanej celowości.

- Dobrze więc - rzekł w końcu, siadając po drugiej stronie ognia i odbierając z jej rąk czarkę. Upił łyk, popatrzył na nią z chłodnym zniecierpliwieniem. - Teraz pójdziesz?

Skinęła głową, ale zamiast wstać, podniosła z klepiska proste, gliniane naczynie.

- Daleko stąd, na morzu traw, które rozlewa się u stóp Południowych Gór, żył kiedyś człowiek, który obraził ogień - powiedziała cicho, wybierając do naczynia odrobinę żaru z paleniska. - Choć pierwsza zwierzyna padła pod jego strzałami jedenaście księżyców wcześniej, choć w jesionowej kołysce, na miękkich skórach spał jego pierworodny, choć nosił już swoje drugie imię, a przy pasie nóż z kości szarego kozła - był porywczy i zapalczywy jak młody maiż, co przedkłada jęk umierającej zwierzyny i porywy własnego serca ponad rady żercy i ostrzeżenia szeptunki.

Opowiadając, patrzyła to na orlonosego mężczyznę, to na pozostałe w palenisku węgle, które łagodnie przegarniała osmalonym patykiem. Jej głos odruchowo uchwycił tą charakterystyczną intonację gawędziarzy i tkaczy opowieści, zdrowe oko błyskało ku niemu to z całkowitą powagą, to trochę psotnie, porozumiewawczo - jakby siedzącemu naprzeciwko niej najemnikowi opowiadała żart, który może zrozumieć tylko on.

Cieszyła się tą opowieścią.
Tłumaczyła mu prawdy swojego świata.
Pomiędzy słowa, wplatała ostrzeżenie.

- Pewnej nocy, gdy ptaki zataczały nad ziemią niskie kręgi, usłyszał niespokojne rżenie koni. Chwycił więc pochodnię, zanurzył ją w palenisku i poszedł sprawdzić, co zaniepokoiło jego wierzchowce. Noc była jednak ciemna. Księżyc odwrócił od ziemi swoje oko, północny wiatr szarpał koronę płomieni dookoła jego pochodni a cienie tańczyly wśród wysokich traw. Zmyliły go te cienie, źle postawił stopę pod ciemnym niebem i poczuł ból obejmujący jego nogę aż po kolano. Pełen złości cisnął pochodnię do poidła, splunął gęsta plwociną na suchą ziemię i przeklął zwodnicze płomienie. Złośliwy wiatr poniósł jednak jego słowa i ogień usłyszał. Ogień usłyszał, Orlonosy, ogień zapamiętał i zwrócił się przeciwko niemu. Od tamtej nocy płomienie przygasały, gdy wchodził do któregokolwiek geru, pozostawiając wnętrze jurty zimne i nieprzyjazne. Psuły każdy jego posiłek, czasem pluły iskrami na jego żonę, aż jej okrągła twarz pełna była tych okrutnych pocałunków jak niebo pełne jest gwiazd. Ludzie zaczęli odwracać się od niego.

Szeptunka nachyliła się z trudem i sięgnęła po wypełniony ciemną, wilgotną ziemią cebrzyk. Nabrała jej pełną garść i rozsypała po wygasającym powoli żarze. Pierwszą. Drugą. Z przedziwną czułością, jakby układała dziecko do snu, przykrywając je czarną kołdrą. Każdy jej ruch był celowy, powtarzany przez lata po tysiąckroć - tak długo, aż stał się on pamięcią ciała.

- Jego ger stał się ciemny i zimny, otoczony przez duchy, których nie odpędzało już ciepło i blask płomieni. Ale myśliwy był uparty i zacięty. Wierzył, że swoim uporem złamie w końcu pamiętliwość ognia. Dopiero błagania jego żony i choroba syna skruszyła jego dumę. Odłożył więc swój nóż z kości szarego kozła i poszedł do żercy, niosąc uśpiony żar swego paleniska w kołysce z gliny. Żerca długo rozmawiał z duchami, długo prosił je o radę. Przez wiele nocy wraz z nim myśliwy modlił się do nich. “Opiekunie domowego ogniska”, mówił, aż nie był w stanie powiedzieć niczego więcej “przed trzema twoimi czarnymi cieniami pokornie uginam kolana i proszę: otocz mnie ponownie swoją opieką. Mój ger, moją rodzinę, wszystkie moje dusze.” W końcu duchy odpowiedziały i żerca przekazał ich odpowiedź myśliwemu. Ten zbladł, słysząc cenę, lecz nadchodziła zima i wiedział, że nie ma wyboru.

Tak jak żar zniknął pod czarną ziemią, tak Irga zdawała się niknąć za swoimi słowami. Okutana w ciemne ubrania, nieruchoma, ledwie widoczna w wyciemnionym wnętrzu ubogiej chaty, przez krótki moment była tylko głosem wypełniającym pomieszczenie opowieścią, czy też opowieścią żyjącą w kruchym, starczym głosie.

- W noc nowiu, gdy Księżyc Łowców zniknął z nieba, myśliwy rozpalił ogień na korzeniach z brzozowego drzewa, wyjął nóż z kości szarego kozła i otworzył jego ostrzem swoją prawą rękę od dłoni po łokieć. Nakarmił płomienie tłuszczem ręki, która cisnęła pochodnię w wodę. Nakarmił płomienie mięsem ręki, która zwróciła się przeciwko ogniowi. Nakarmił płomienie krwią ręki, która złamała prawa, których łamać nie wolno. A gdy karmił płomienie, ustami - które rzuciły na ogień złe słowa - dziękował żarowi, dziękował płomieniom, a północny wiatr niósł jego krzyk daleko w morze traw. I musisz uwierzyć opowieści, Orlonosy, bo ogień nie zapomina i nie wybacza łatwo, kobiety za przewiny i zaniedbania każąc podwójnie. A ja za stara już jestem na jego gniew.

Wstała, wspierając się na okutym zimnym żelazem kosturze. Gdy otrzepała dłoń o wierzchnią spódnicę, zagrzechotały drobne ozdoby naszyte na ubranie i wpięte w długi do kolan warkocz.

- Teraz jestem gotowa. Prowadź.

kanna 09-07-2013 23:13

Kesa popatrzyła na kobietę, a potem usiadła spokojnie na sienniku pod ścianą.
- Zostawcie nas, proszę, same. - powiedziała cichym głosem.
- Dobrze - Kulawiec najwidoczniej nie był przekonany do tego pomysłu. - Strażnicy będą czekać za drzwiami. W razie czego proszę wołać.

Gdy strażnicy z klucznikiem zniknęli za drzwiami, wypuszczona kobieta zaczęła krążyć po pokoju, stojąc ciągle twarzą do zielarki. W jej oczach widać było szaleństwo i niepewność.
Kesa siedziała, nie ruszając się, nie odzywając. Nie śledziła wzrokiem kobiety, ale kiedy tamta ogniskowała wzrok na jej twarzy pozwalała, żeby ich spojrzenia spotykały się.
Kobieta nie przestawała się zachowywać jak zwierzę zamknięte w klatce. Krążyła wokół pomieszczenia, plecami do ścian a twarzą do Kesy.
Kesa czekała. Nieruchomo i spokojnie. Miała dużo czasu i dużo cierpliwości.

Kobieta najwidoczniej nie wiedziała co zrobić. Została postawiona w nowej, stresującej ją sytuacji. W pewnym momencie doskoczyła do zielarki i chciała ją pchnąć otwartymi dłońmi, po czym odskoczyła znowu.
Kesa uchyliła się płynnie, nie ruszając jednak z miejsca.

Kobieta warknęła. Wyszczerzyła zęby.
- Zabiję cię! Zabiję cię! - warczała, lecz trzymała się na dystans, krążąc ciągle.

Kesa ciągle czekała, nie reagując. Próbowała tylko złapać spojrzenie kobiety, kiedy ich oczy spotykały się. Ta jednak ciągle uciekała wzrokiem. W końcu usiadła w rogu pokoju, podciągnęła kolana pod brodę, objęła je rękami i znad kolan ukradkiem obserwowała ją. Gdy jednak Kesa próbowała nawiązać kontakt wzrokowy, uciekała ze spojrzeniem w bok.
Kesa poruszyła się, nieznacznie, odzwierciedlając pozycję kobiety - podciągnęła kolana pod brodę i też objęła je kolanami. Nie próbowała nawiązywać kontaktu wzrokowego. Czekała. Była dobra w czekaniu.

Upłynęło sporo czasu, zanim kobieta zaczęła spoglądać na Kesę. Jeszcze więcej, zanim przestała uciekać wzrokiem przed jej spojrzeniem. Ale medyczka była cierpliwa. Czekała.
- Jestem Kesa - powiedziała, cicho i łagodnie, kiedy “opętana” przestał się już bać na nią patrzeć.
- Chcesz mi zrobić krzywdę? - spytała... a może stwierdziła.
- Nie - odpowiedziała.- Czy wyglądam, jakbym chciała cię skrzywdzić?
- Wszyscy chcą mnie skrzywdzić
- wyznała. - Wszyscy! Więc pewnie i ty po to tutaj przyszłaś.
- Zostałaś oskarżona i wiele osób cię skrzywdziło. To prawda. Ale teraz się to skończy.
- Kłamiesz!
- krzyknęła wstając na nogi. - Kłamiesz! Kłamiesz! Kłamiesz!

Ruszyła powoli w stronę Kesy. W jej oczach znowu widać było szaleństwo.
- Dlaczego kłamiesz? Kłamiesz, żeby mnie znowu skrzywdzić?
- Jesteś przerażona
- powiedziała Kesa spokojnie, nie wdając się w dyskusję, nie zaprzeczając ani nie potwierdzając oskarżeń kobiety. - Rozumiem. Pomogę ci.

Kobieta nagle upadła na kolana, schowała głowę między ręce i zaczęła płakać.
Kesa pokiwała leciutko głową, zadowolona. Agresja była tylko maską, pod którą kobieta chowała przerażenie i lęk.
Ciągle nie ruszając się z miejsca medyczka zaczęła śpiewać, miłym, czystym głosem.
Zaintonowała kołysankę, którą matki śpiewały często w tych okolicach córeczkom: prostą piosenkę o miłości, nadziei, szczęściu i bezpieczeństwie.

Kobieta z czasem przestała płakać i zaczęła wsłuchiwać się w spokojny śpiew. Zaczęła przyglądać się niepewnie siedzącej, śpiewającej Kesie.
Kesa dokończyła, a potem przez chwilę siedziała nieruchomo.
- Przesunę się teraz - uprzedziła kobietę i usiadła na samym skraju siennika. - Zrobiłam ci miejsce. Podłogą jest zimna. Jak chcesz, to możesz siąść tutaj. - wskazała dłonią siennik.

- Nie, nie chcę.
- W porządku. Jak zmienisz zdanie, to powiedz. Jak cię zwą?
- Mnie? Mar..tha...
- wygrzebała z zakamarków pamięci.
Kesa pokiwała powoli głową.
- Czym się zajmujesz, Martho? Masz rodzinę?
- Ja? Nie... Nie wiem... Dziećmi. Nie wiem...
- rozpłakała się ponownie. - Mąż...

Dalsze słowa stłumił płacz.
Kesa znów odczekała moment.
- Dzieci gdzie? Z mężem? Gdzie dzieci, Martho?

Płacz nasilił się ponownie. Pomiędzy jednym spazmem a drugim wydukała kilka słów.

- Nie widziałam... od czasu... Nawet nie wiem czy żyją!
- Dowiemy się. Pójdziesz że mną?
- Jak? Chyba... Tak... Wypuszczą?
- Tak
- Kesa pokiwała głową, wstając powoli - Idziemy? Zostałaś zwolniona.
- Ja?
- nie dowierzała.
Wstała powoli na nogi patrząc niepewnie.

- Tak - Kesa pokiwała głową. - Nie wiem, o co byłaś oskarżona, ale zostałaś uniewinniona. Chodź, sprawdzimy, co z dziećmi.

Martha pokiwała głową, niepewnie i poszła za Kęsą, rzucając dookoła spłoszone spojrzenia. Zielarka podeszła do drzwi i otworzyła je, na oścież.
- Odejdźcie – poleciła strażnikom. – I sprowadźcie, proszę Kulawca.

Podeszła do Marthy, cały czas zostawiając otwarte drzwi.
- Zapytam go o twoją rodzinę, Martho. Nie musisz się go bać, on też kiedyś był niesłusznie oskarżony, zupełnie jak ty.

Martha zgodziła się w końcu usiąść.
Kesa czekała na Kulawca, zastanawiając się, co dalej będzie z kobietą. I jej podobnymi, zwalnianymi.
Jeśli mieli rodzinę w Denondowym Trudzie– mogła po nich przyjść i zabrać. Ale co z przyjezdnymi, przybyszami z innych wiosek, samotnymi? Co z tym, którzy – z powodu obrażeń cielesnych odniesionych w czasie przesłuchań - sami nie będą w stanie opuścić więzienia?

Potrzebne było jakieś miejsce, izba, gdzie mogli by dochodzić do siebie. Najlepiej nie tutaj, w bezpośredniej bliskości lochów, bo to miejsce nie sprzyjało rekonwalescencji.
Postanowiła poprosić von Szanta o poszukanie jakiejś innej lokalizacji. Na razie spróbuje nakłonić rajcę do zabrania Marthy do Warowni. Kobieta pomoże w kuchni, przy sprzątaniu, albo pielęgnacji córki rajcy, póki ta nie dojdzie do siebie.

Tu nie mogła dłużej zostać.

Felidae 10-07-2013 10:47

Odnalazła ją! Malutka, sprytna Niloufar. Jak się przedostała do miasta? Gdzie znowu trafiła na jej zapach?

- Niloufar… – szepnęła do łasiczki – bądź ostrożna… - Nena jednocześnie cieszyła się, ale i martwiła, że zwierzątko tak daleko dotarło. W mieście nie była bezpieczna. Koty, psy i inne drapieżniki mogły być dla niej śmiertelnym zagrożeniem.

Pamiętała jak ją znalazła na skraju lasu dwa lata temu. Była zima, więc mała powinna była spać. Jednak z jakiegoś powodu opuściła ciepłą norkę i prawie zamarzła przedzierając się przez zaspy śnieżne. Nena zabrała ją do chaty i troskliwie zaopiekowała pod czujnym okiem ojca. Łasiczka łatwo zadomowiła się u druidów i wkrótce rozrabiała ile się da. Nena szybko traciła cierpliwość i złościła się, kiedy odnajdywała zniszczone odzienie, nieczystości pod łóżkiem czy inne niespodzianki.

Miała nadzieję na to, że łasiczka szybko stanie się jej towarzyszką, że będą rozumiały się bez słów, że będzie mogła udowodnić, że naprawdę jest druidem. Niepowodzenie ją zniechęcało, prowokowało do płaczu w złości.
Wtedy ojciec siadał z nią przy kominku i łagodnie tłumaczył :

„Miłość wymaga zapomnienia o sobie, zaufania takiego, które olśniewa, ale nie oślepia Neno i wymaga całkowitego oddania. A przede wszystkim wymaga cierpliwości i czasu.

Trzeba będzie zapłacić za wszystkie nie wypowiedziane słowa, za poniechane czułości, za stracone sny. Trzeba będzie zdać sprawę ze wszystkich nie uczynionych gestów, z połykanych łez, z miłości, którą nikogo się nie obdarzyło, z niespełnionych przyrzeczeń i z utraconego czasu."


I zawsze dodawał

Żyj Neno tak, abyś zawsze mogła każdemu śmiało spojrzeć w oczy i nie lękać się, że dostrzeże na dnie twoich coś, co uczyni twoje życie nic nie wartym.”

Ciężka to była nauka, ale ojciec miał rację. Razem z nią uczyła się i Niloufar. I w końcu obie zaufały sobie nawzajem na tyle, że dziewczyna mogła nareszcie powiedzieć o łasicy – przyjaciel.



Imię wybrała dla niej Nena późną wiosną, kiedy na stawie w pobliżu chaty zakwitły lilie wodne. Były tak piękne jak jej mała towarzyszka. To właśnie ich imię, choć w języku, którego nie potrafiła nazwać, ale który rozumiała, nadała łasiczce.

Z biegiem czasu nauczyły się rozumieć siebie bez słów, tak jak wymarzyła sobie Nena i stały się praktycznie nierozłączne. Co nie oznaczało, że Niloufar zaprzestała swoich psot. Tyle, że teraz wydawały się one nawet zabawne.

Nena uśmiechnęła się jeszcze raz do swoich wspomnień, a potem powolutku, zaczęła mówić do małej przyjaciółki w języku zwierząt.

- Niloufar znaleźć mały towarzysz Neny. – przekazła jej obraz Orina - Szukać tam gdzie śpiewają głośno i gdzie jedzeniem pachnie. Przyprowadzić tutaj, do mnie.

Przekazała zwierzątku tyle informacji, ile było zdolne pojąć i po tym jak pisknąwszy cicho Niloufar odeszła, Nena pozostała znowu sama z nadzieją, że może właśnie znalazła ratunek. W końcu Niloufar znała zapach Orina...

aveArivald 10-07-2013 20:17

- Nena Deacair... - na dźwięk tych dwóch słów uwaga niziołka się wyostrzyła.

- Co z nią? - na stół wpłynęła misa pełna jajecznicy i gliniany kubek.

- Maślanka - wyjaśnił gospodarz - Najlepsza na wasze dolegliwości.
Gdy karczmarz odszedł mecenas podjął zaczęty temat.
- Wiem gdzie ją trzymają - spojrzał na niziołka - Bardzo wam na niej zależy?

- Cóż... Wiele jej zawdzięczam i chciałbym się odpłacić pięknym za nadobne. Rozumiecie panie Uisdean - powiedział Orin spoglądając poważnie na elfa po czym przyssał się do kufla. Zdawać by się mogło, że nic na świecie nie może smakować lepiej niż maślanka - No ale - kontynuował po odstawieniu naczynia - mówiliście, że wiecie gdzie jest. Nie trzymajcie mnie dłużej w niepewności, mówcież co i jak?
Seaghdh Uisdean rozparł się wygodnie na krześle spoglądając na Orina uważnie.
- W lochach. Zarzuty, które jej postawili z pewnością doprowadzą ją pod katowski topór, jeśli wcześniej wytrzyma tortury, z pomocą których będą chcieli potwierdzić stawiane jej oskarżenia.
Niziołek spodziewał się podobnego obrotu spraw jednak mimo tego pobladł jeszcze bardziej i nawet pięknie pachnąca jajecznica nie pomogła w przywróceniu rumieńca na jego twarz.
- To... niedobrze... Bardzo nie dobrze wręcz... - myślał intensywnie nie zwracając uwagi na stygnące mu pod nosem śniadanie - Można się jakoś dostać do tych lochów, porozmawiać z więźniem lub w jakiś inny sposób nawiązać z nią kontakt? Wiadomo na kiedy zaplanowali egzekucję? Czy w ogóle jest cień szansy, żeby do niej nie doszło? Kto wydał nakaz aresztowania? Kto ją sądził? - lawina pytań wypadających z ust barda zdawała się być niepowstrzymana. Wlepiał w Uisdeana swoje duże zielone oczy szukając w nich choć cienia zrozumienia i chęci pomocy - Może... może znacie jakiś sposób, by ją oswobodzić, oczyścić z zarzutów albo chociaż uwolnić?

- Po kolei - uśmiechnął się elf. - Do lochów dostać się ciężko. Trzeba mieć na to papier. Nie wpuszczają tam wszystkich. Sprawa przesądzona jeszcze nie jest. Wyrok nie zapadł, więc teoretycznie wszystko jeszcze może się zdarzyć jednak... - westchnął. - Nie chcę panu dawać wielkich nadziei. W przypadkach takich jak ten, szansa jest jak jeden na sto. Więc jedyną szansą jest wydostanie z lochów - tutaj ściszył głos i nachylił się do ucha niziołka - niekoniecznie legalną metodą.
Ropzarł się ponownie wygodnie i dodał:
- Ale kto byłby na tyle szalony żeby się zdecydować na takie posunięcie? - zaśmiał się głośno.

- Sugerujecie napad? Z bronią w ręku? To tak jakby samemu pchać się do lochów! - Orin wzdrygnął się wyraźnie - Chyba, że isnieją mniej... hmm... niebezpieczne metody?

- Ja? Ja niczego nie sugeruję. Ja tylko przedstawiam jak się sprawa ma. Zresztą... Tak jak mówiłem, trzeba by było być szalonym. Czy pan, panie Sorley byłby na tyle szalony? Mniej niebezpieczne metody? - prychnął. - Można wierzyć w wymiar sprawiedliwości.

- Już ja znam miejski wymiar sprawiedliwości... - niziołek nachmurzył się - A szaleństwo panie Seaghdh to rzecz względna. Czasem niemożliwe staje się możliwe. Inaczej żadna ze znanych mi ballad nie miałaby w sobie ziarnka prawdy... - zmrużył oczy i spojrzał na elfa - Ale wydaje mi się, że macie dla mnie coś więcej niż tylko przedstawienie sytuacji? Nie mylę się?

- No cóż panie Sorley - znowu ściszył konspiracyjnie głos. - Niebezpiecznie jest tak otwarcie o tym rozmawiać. Jak mniemam pan gotów jest zaświadczyć o niewinności owej damy, jednak nie wszyscy są tego tacy pewni a wchodzenie na odcisk miejscowym notablom nie jest rzeczą, której bym pragnął. Przynajmniej nie chciałbym, żeby wiedzieli kto im na ten odcisk nadepnie. Powiem tak... mam pewne znajomości, dzięki którym być może udałoby się wyprowadzić naszą znajomą poza Warownię a po pewnym czasie też pewnie wyprowadzić z miasta. Jak pan się może domyślać koszty takie operacji są... ehmmm... niemałe.
No jasne, wszystko ostatecznie rozbija się o złoto, pomyślał Orin. Elf wydawał się mu podejrzanym typem ale niziołek nie miał innych możliwości. Do tej pory nie udało mu się odnaleźć Cathil a czas, który jeszcze miała Nena gwałtownie topniał... Gdyby tylko miał pieniądze, albo chociaż Ellfara i Bataara za plecami... Nie stać go było też na najemnika... Musiał podjąć to ryzyko. Nena była niewinna. Długo razem wędrowali i zdążył ją dobrze poznać, był przekonany, że druidka również by mu pomogła.
- Zrozumiała rzecz. Cóż... Nie wiem czy stać mnie na taki wydatek ale... Ale może jest coś w czym to ja mógłbym Panu pomóc?

- Hmmm... Właściwie mam... Widzi pan, panie Sorley, tak się akurat zdarzyło, że jutro niejaki Albreht von Gass wyprawia w swojej posiadłości przyjęcie dla lokalnych notabli. Nie wdając się w szczegóły... Doszły mnie słuchy, że część artystyczną miał prowadzić znany minstrel Gracjan. Niestety... - załamał teatralnie ręce - Nie wiedzieć czemu nie dotarł do dziś, co wprawiło Albrehta w niezłą konsternację. Rozumie pan, panie Sorley, goście sproszeni, wszystko przygotowane a tutaj taka klapa! Jestem przekonany, że pan, panie Sorley, świetnie by go zastąpił. Dałbym panu listy polecające. Niech sobie pan wyobrazi, panie Sorley, śmietanka towarzyska Denondowego Trudu i pan na scenie. Oczywiście repertuar musiałby być dobrany specjalnie do tej okazji. Co pan na to?
Orin słyszał już kiedyś o Gracjanie, niewiarygodnie wprost bogatym bardzie, rozchwytywanym w miastach przez bogatych mieszczan, lecz pogardzanym raczej przez innych bardów jako hałturnika. Historia zdawała się brzmieć wiarygodnie.
- To nad wyraz szczodra oferta - ucieszył się Orin bo zadanie nie wydawało się zbyt trudne - W zamian za tę przysługę miałby pan pomóc mojej przyjaciółce uniknąć kary śmierci i spróbować ją oswobodzić, tak?

- Nie, nie, nie panie Sorley - rozpłynął się w uśmiechu. - O przysłudze jeszcze nie wspomniałem. Chyba nie myślał pan, że wprowadzając pana na salony... Nie... Moja prośba tyczy się czegoś innego. Otóż... - nachylił się nad stolikiem przybliżając do twarzy niziołka. Z jego ust czuć było miętę. - chciałbym aby pan, panie Sorley, wchodząc do posiadłości von Gassa zabrał ze sobą mego znajomego. Faill Báisti -, tak się składa, że również niziołek, bardzo chciałby wziąść udział w tym przyjęciu, doświadczyć przepychu, no wie pan - machnął ręką zniecierpliwiony - wszystkiego co się z tym wiąże. Niestety Albreht von Gass jest osobą dziwną i nie lubi nieproszonych gości. Ale pan, panie Sorley, z moimi listami polecającymi, mógłby go bez trudu wprowadzić jako - tutaj wydął policzki - dajmy na to swego kuzyna.
Odchylił się ponownie na krześle.
- I to właśnie - stuknął wskazującym palcem w blat stołu - jest panie Sorley przysługa, w zamian za którą już za dwa dni będzie pan mógł zobaczyć swoją przyjaciółkę. Przyzna pan, że to doprawdy drobnostka.
Orin zastanowił się dłuższą chwilę. Niemal oczywistym było, że miał być tylko przykrywką dla czegoś większego. Bard nie wierzył w ani jedno słowo elfa jednak zapytał:
- A kim jest Faill Báisti -, pomijając fakt, że pańskim znajomym?

- Faill jest hmmm... koneserem sztuki, któremu też jestem winien przysługę. Widzi pan, panie Sorley, całe moje życie składa się z oddawania przysług. To jak będzie?

- Hmmm... Dobrze. Zgadzam się - odpowiedział niziołek, wiedział, że zadając więcej pytań pomnoży czujność Uisdeana - Chciałbym tylko wiedzieć już teraz gdzie spotkam Failla. Chcę też znać lokalizację posiadłości von Gassa.

- Wszystko zaraz wytłumaczę.
Rozmawiali jeszcze długo, jajecznica zdążyła ostygnąć jednak Orin nie był tego ranka głodny. Miał jeszcze wiele rzeczy do załatwienia przed występem, który miał się odbyć już następnego dnia...

Gortar 14-07-2013 16:50


Bernard Wolner.


Bernard szedł ulicami Denondowego Trudu z kapturem mocno naciągniętym na twarz. Wieczór był zimny toteż na ulicach nie było zbyt wielu osób. Spotkał jeden patrol straży, który szedł niosąc pochodnie i pilnując by nie zbliżać się za bardzo do ciemnych zaułków. Wszak po co robić sobie specjalnie problemy. Właśnie... po co robić sobie problemy... Czy szukanie towarzyszy więzionej młódki nie należało do jego obowiązków. Czuł jednak, że postępuje właściwie.
Zadrżał. To tylko podmuch zimnego wiatru. Spojrzał w górę. Bezchmurne niebo usiane było gwiazdami. O tej porze roku to zawsze zwiastowało zimno. Potrząsnął głową i podjął przerwaną podróż. Na szczęście z karczmy nie miał zbyt dalekiej drogi do domu. Przebył ją nie niepokojony przez nikogo. Jedynie jakieś bezpańskie kundle ujadały gdzieś w zaułkach.
Spokojnym krokiem dotarł do siebie. Wiedział, że czeka go spokojna noc bo sumienie nie będzie go nękać.
Zasnął prawie od razu. Rankiem nie pamiętał by cokolwiek mu się śniło wstał jednak wypoczęty i rześki. Jako, że poza oskarżoną o czarostwo nie miał więcej spraw w lochach zapowiadał mu się dzień, który mógł spożytkować w dowolny sposób.





Kesa z Imarii.


Po krótkiej chwili Kulawiec pojawił się na wezwanie Kesy. Zapytany o rodzinę Marty powiedział, że nie pamięta, bo kobieta kilka lat już w lochu spędziła. Może natomiast poszukać kogoś kto będzie wiedział coś więcej. Zielarka poprosiła go by tak zrobił, a jeśli coś znajdzie by posłał umyślego do pana Von Szanta, do którego to posiadłości zamierzała się teraz udać.
Były więzień skłoniwszy się niezgrabnie oddalił się by wykonać polecenie protegowanej Rajcy.
Kesa poinformowała strażników, że zabiera Marthę do Von Szanta, którego to nazwisko zadziałało niczym magiczne zaklęcie i obie kobiety bez przeszkód wydostały się z lochów.
Do domu Rajcy również dotarły bez większych przeszkód, choć po tylu latach bez słońca Martha miała pewne opory i nie szła tak sprawnie jak Kesa. Można było zauważyć, że nie do końca dociera do nie co się stało. Że nie do końca potrafi uwierzyć iż jest wolna. Nie chciała jednak odstępować jedynej postaci, której aktualnie ufała ani na krok toteż ostatecznie dotarły do bram posiadłości gdzie Zielarka została rozpoznana i skąd sługa zaprowadził ją do gospodarza obiektu.
Po niedługiej wymianie argumentów, Rajca skapitulował i zgodził się zapewnić schronienie uniewinnionej kobiecie. Przekonały go treści humanitarne oraz to, że Kesa postawiła sprawę na ostrzu noża i zagroziła zakończeniem współpracy jeśli jej warunki nie zostaną spełnione. Odnośnie pomieszczeń, w których “poszkodowani przez system prawny” mogliby dochodzić do siebie Von Szant zobowiązał się podjąć odpowiednie kroki i wygospodarować takie miejsce poza lochami, tak jak to sugerowała Zielarka.
Gdy już te sprawy zostały ustalone kobiety zostały zaprowadzone do swoich komnat. Dla Marthy gospodarz przygotował pomieszczenie tuż obok sypialni Kesy by w razie czego ta ostatnia mogła służyć pomocą kobiecie, nad którą wzięła pieczę.
Czując, ze to co zrobiła było słuszne i wiedząc, że faktycznie może tutaj pomóc Zielarka zasnęła snem sprawiedliwego nie dręczona przez żadne sny czy wątpliwości.
Rankiem zakomunikowano jej, że czeka na nią osoba przysłana przez Kulawca, która posiada informacje o które prosiła.

GreK 14-07-2013 19:51


Cathil Mahr.

Do domu wypychacza wróciła w towarzystwie Rolfa. Na nic zdały się zapewnienia, że pamięta drogę i że potrafi zadbać o siebie. Strażnik był nieugięty. Odprowadził dziewczynę pod samą bramę i poczekał aż drzwi za nią się zamkną.

W nocy nie potrafiła zasnąć. Przywykła do spania pod gołym niebem i w zamkniętym pomieszczeniu czuła się nieswojo. Również perspektywa odszukania Neny nie pozwalała uspokoić się galopującym myślom. Miała więc wrażenie, że leżała jedynie zapadając w krótkie drzemki.

Olga kaszlała sucho. Sam Mads zaś wrócił późną nocą. Między małżonkami doszło do sprzeczki, z której Cathil wywnioskowała, że wypychacz “znów pił” i że to “nie jest niczyj kurwa interes”. Całą kłótnię zakończył intensywny kaszel kobiety, po którym mąż zaczął ją przepraszać i solennie obiecywać, że “nigdy więcej”.

Mimo iż zmęczona i niewyspana, z radością przyjęła pierwsze promienie słońca.

Ktoś szarpnął za klamkę. Następnie zapukał cicho do drzwi. Nim zdążyła zareagować Mads już je otworzył.

- Gdzie ona? - głos należał do Rolfa.

Po chwili też go zobaczyła. Wyglądał na równie niewyspanego jak Cathil i czymś strasznie poddenerwowanego.

- Ubieraj się. Musisz uciekać z miasta.

Musiał zobaczyć jej zdziwioną minę.

- Twoja przyjaciółka opisała cię bardzo dokładnie. Jesteś poszukiwana jako wspólniczka morderstwa. Nie powinno mnie tutaj nawet być. Przynajmniej nie w tej roli. Widziano nas wczoraj razem i tylko kwestia czasu jak dodadzą dwa do dwóch. Nie będę cię mógł kryć, więc lepiej żebyś zniknęła z miasta i to jak najszybciej.

- Pójdę z tobą i pomogę ci wydostać się z miasta - zaoferował się niespodziewanie Mads - jeśli pomożesz mi upolować... coś...




Nilofaur.

Strach. Przerażenie. Tęsknota. To właśnie czuła Nilofaur gdy jej Nena odjechała zabrana przez nieznanych jej ludzi ubranych w żelazo. Wóz pachniał strachem i śmiercią. Bała się. Nie rozumiała. Dlaczego ją zostawiła?

Biegła za swą przewodniczką poboczem drogi, wyczuwając jej umysł i wyraźny zapach śmierci. Spłoszyła dwa króliki, na które normalnie by zapolowała, lecz nie teraz... Teraz musiała ją odzyskać. Odzyskać spokój.

Wóz wjechał między ludzkie chaty, a ludzie oznaczali - niebezpieczeństwo. Co innego gdy Nena była w pobliżu i mogła się schować pod jej płaszczem. Z narażeniem życia przebiegła rowem wzdłuż drogi i wtedy napotkała kolejną przeszkodę. Mur. Ludzkie nory. Budowane z kamieni. Otoczone wysokim murem. Pisnęła zrozpaczona. Jej przewodniczka, jej Nena zniknęła za przeszkodą z kamienia. Więź z opiekunką zaczęła stopniowo słabnąć aż znikła kompletnie.

Nilofaur biegała zrozpaczona wzdłuż kamiennej przeszkody próbując dostać się do środka. Dopiero późnym wieczorem natrafiła na uszkodzony kawałek obwarowania. Po poszarpanym, obrośniętym trawą wąskim występie dotarła na samą górę.

Dwa dni błądziła po mieście nim wyczuła obecność swej opiekunki. Przez ten czas nauczyła się poruszać po mieście, polować i przeżyć. Jej podniecenie nie znało granic gdy przez zakratowane okno usłyszała jej głos. Jej zapach doprowadzał ją do obłędu. Pragnęła do niej zejść, schować się w kieszeni płaszcza, utulić w jej cieple. Jednak drogę zagradzały metalowe pręty, przez które nie mogła się przecisnąć, których nie mogła przegryźć.

- Niloufar znaleźć mały towarzysz Neny - obraz Orina pojawił się w umyśle łasiczki - Szukać tam gdzie śpiewają głośno i gdzie jedzeniem pachnie. Przyprowadzić tutaj, do mnie.

Wyczuła nadzieję. Wyczuła miłość i zaufanie. Poczuła potrzebę odnalezienia towarzysza przewodniczki.




Orin Sorley.


Seaghdh Uisdean nie chciał wiele powiedzieć na temat jutrzejszego występu. Ograniczył swoje informacje do “dowie się pan, panie Sorley wszystkiego w swoim czasie” i “bądź pan, panie Sorley rano w dobrej kondycji”, tak jakby niziołek co wieczór oddawał się libacjom połączonym z orgiami. Co za niedorzeczne słowa.

Resztę dnia spędził na szwendaniu się po mieście. Dowiedział się już, że lochy znajdują się w Warowni, wewnętrznej części miasta i obszedł ją wokół obserwując uważnie mury, szukając sposobu wejścia do środka. Próbował nawet przejść przez bramę główną ale strażnik pogonił go tylko nie szczędząc przykrych słów pod jego adresem.

Zniechęcony, wrócił wieczorem do Złotego Garnca. Gości tego wieczoru było więcej niźli poprzedniego a wśród nich parę twarzy, które rozpoznał, domagających się występu. Pomny jednak słów mecenasa sztuki, za jakiego starał się uchodzić elf, odmówił grzecznie, wykręcając się bólem głowy i poszedł wcześniej spać.

Zbudziło go szturchnięcie w ramię. Nieciepliwe i niespecjalnie delikatne. Do tego doszedł niezbyt uprzejmy głos.

- Wstawaj!

Całości dopełniła szczurza twarz i czosnkowy oddech właściciela głosu w eleganckim ubraniu, pasującym do niego jak pawie piórko do gówna.

- Szanowny von Gass nie będzie czekał.

Na zewnątrz czekała bryczka, która prezentowała się dużo lepiej niż jej woźnica. Gdy minęli mury miasta do wozu dosiadł się niziołek. Zawadiacki wzrok, z pełnymi życia oczami i mrukliwy sposób bycia prezentował Failla Báisti. Przyszywany kuzyn Orina nie był zbyt rozmowny. Na pytania odpowiadał zdawkowo i burkliwie. Po nieudanej próbie nawiązania rozmowy zrezygnowany bard oparł się w końcu i wyglądał przez okno.



Mijali pola położone malowniczo na łagodnych wzgórzach aż dojechali do niewielkiej posiadłości otoczonej wysokim, ceglanym murem. Przed wjechaniem na wyłożony białym tłuczniem podjazd Faill wcisnął Sorleyowi zwinięty w rulon papier, przewiązany czerwoną wstążką.

- Listy polecające. Kuzynie - burknął.

Papier rzeczywiście otworzył im drzwi do Albrehta von Gassa . Drzwi dobrze strzeżonej rezydencji. Poprowadzono ich prosto do właściciela dworku. Okazał się nim młody, przystojny mężczyzna dobiegający trzydziestki, w nienagannym stroju modnym wśród bogatych mieszczan.





- Pokażcie - rzekł wyciągając wypielęgnowaną dłoń.

Rozwinął podane mu zwoje.

- Nie słyszałem o was panie Sorley, lecz referencje macie bardzo dobre. W innych okolicznościach nie poszedłbym na to, lecz postawiono mnie pod ścianą i nie mam wyjścia. - Spojrzał na niziołka swymi błękitnymi oczami. Pomimo, że uśmiechał się, oczy pozostały zimne. - Pozwolę wam grać na moim przyjęciu. Jeśli się spiszecie, dostaniecie wynagrodzenie tego moczymordy Gracjana, jeśli zaś wasze występy okażą się totalną klapą, cóż... wtedy porozmawiamy sobie inaczej... A ten to kto?

Pytanie najwidoczniej dotyczyło towarzysza Orina.

- To mój kuzyn, Faill Báisti - przedstawił. - Podróżujemy razem.

- Dobrze. Niech zostanie, tylko nie kręci się wśród gości.

***

Sceną okazała się biała altanka z czerwonym dachem postawiona w ogrodzie pośród kwiatów i białych statuetek przedstawiających kobiece, nierzadko roznegliżowane piękności. Trochę bliżej posiadłości, w dość sporej odległości od altanki, ustawiono stoły z potrawami. Po zadbanym, zielonym trawniku przechadzali się wytworni goście, z inkrustowanymi drogimi kamieniami kielichami w dłoniach, stawając w grupkach, rozmawiając, podziwiając sztuczki opłaconego kuglarza i połykaczy ognia.



Faill Báisti stał chwile w ogrodzie w cieniu jednego z drzew, po czym ruszył w stronę posiadłości by po chwili zniknąć w jej wnętrzu.

Dwie pary podeszły bliżej altanki i z zainteresowaniem spojrzały na grajka.

- Czyż to nie Gracjan miał dzisiaj umilać nam dzień swym graniem? - dystyngowana starsza dama nadęła usta w udawanym zniesmaczeniu.


Nilofaur.


Cały następny wieczór, większość nocy i ranek szukała Orina. W końcu natrafiła na jego zapach w pobliżu jednej z kamiennych nor zamieszkanej przez ludzi. Chałaśliwej nory. Takiej, o których mówiła jej opiekunka. Takiej, gdzie pachniało jedzeniem. Jednak jego już tam nie było. Ciepłe jeszcze posłanie było już puste. Lecz zapach jeszcze wyraźny poprowadził ją dalej. Poza mury miasta.

Biegła. Biegła długo nim natrafiła na kolejne ludzkie, kamienne nory i jego zapach. Jeszcze świeży. Od miejsca, w którym mógł znajdowac się mały towarzysz jej opiekunki znowu oddzielał ją kamienny mur. Nie tak duży jak ten, w którym przyszło jej szukać Neny ale jednak.


Irga.

Poszli w noc. Bramę przeszli po okazaniu papierów przez Orlonosego. Strażnicy nie zadawali pytań.

Uliczki Denondowego Trudu były wąskie i spowite w mroku nocy. Podążali ciągle w górę i w górę, do serca miasta. Zakapturzony przewodnik poruszał się cicho i szybko, musiał jednak często przystawać i ostatecznie zwolnił, dostosowując swoje tempo do wolnego spaceru starej kobiety.

Irga chłonęła otoczenie. Przyglądała się grze cieni, mrokom zalegającym w mijanych uliczkach, zerwanemu do lotu puszczykowi, szczurom czmyhającym spod ich stóp. Wsłuchiwała w skrzypienie okiennic poruszonych podmuchem zagubionego pośród kamieniczek wiatru, piskom, skrzekom, wyrwanemu zduszonemu krzykowi. W kakafoni bodźców, które do niej dochodziły upewniała się, że zbliżała się do centrum anomalii.

Minęli drugie, wewnętrzne mury. Dziedziniec Warowni oświetlony był przez pochodnie, których światło bledło w nadchodzącym świcie. Przystanęła. Wsłuchała się w odgłosy budzącego się dnia. Zapatrzyła w pierwsze promienie słońca liżące dach ratusza.

- Idziesz?

- Tam - wskazała przysadzisty, duży budynek na środku dziedzińca. - Co tam jest?

- Lochy. Idziesz?

Lochy. To tam koncetrowała się energia nieznanego pochodzenia.

- Prowadź Orlonosy

Weszli do jednej z kamieniczek okalających dziedziniec. Drzwi otworzył im kamerdyner w liberii. Najwyraźniej poznał przewodnika, bo wpuścił ich do środka.

- Pan czeka w gabinecie - powiedział zamykając ciężkie drzwi.

Droga, która dzisiaj przebyła dała jej w kość, Dotarli do przestronnego holu. Zobaczyła obite czerwonym suknem fotele i komody oraz delikatne szafki stojące na powykręcanych, cienkich nóżkach. Szerokie schody wyłożone kolorowym dywanem prowadziły na piętro. Tam właśnie wybierał się Orlonosy.

- Idziesz? - powiedział znowu, widząc że szeptunka ponownie się zatrzymała.

F.leja 16-07-2013 12:07

Twarz Cathil wykrzywiły sprzeczne emocje. Patrzyła na mężczyzn, słuchała, a w jej uszach szumiała pobudzona krew. Nie wiedziała co zrobić. Poczuła nóż na gardle. Zaczęła nerwowo drapać skórę, aż pod palcami popłynęła krew. Uciekać i żyć? Jej serce krzyczało i niemal obijało się o ukryte na piersi litery Orina. Zostać i cierpieć? Bo o to wszystko się rozbijało. Jeżeli zostanie, złapią ją i będzie cierpiała. Na tym polegało prawo. Będą ją męczyć, a potem zabiją. Ale jeżeli odejdzie i zostawi Nenę w lochu też będzie cierpiała, do reszty swoich dni. Nie może zdradzić druidki, tak jak ją samą kiedyś zdradzono. Podobieństwa między tamtymi, a tymi wydarzeniami koliły w duszę. Zatkała uszy dłońmi nie chcąc słuchać dalszych tłumaczeń Rolfa i samolubnych życzeń Madsa.
W tej ciszy dotarło do niej, że już podjęła decyzję. Dawniej po prostu odwróciła by się plecami do świata i ukryła w wysokich trawach, jak zając. Dziś czuła strach, ale stała w miejscu.
Odciągnęła dłonie od uszu, a cisza rozlała się z jej serca na całe ciało.
- Nie - powiedziała cicho, spoglądając na Rolfa - Nie mogę jej zostawić.
Rolf westchnął.
- Jesteś pewna?
Cathil westchnęła i spojrzała na skrawek nieba, widoczny z okna izby.
- Nie jestem pewna - mruknęła - Ale podjęłam decyzję.
- Dobrze więc... - odwrócił się na pięcie i opuścił izbę w pośpiechu.
- Więc z polowania nic nie będzie? - bardziej stwierdził niż spytał Mads.
Cathil wstała, zebrala swój dobytek i wyjrzała przez okno. Dachy, pamiętała dachy ze swojego snu. Może tam będzie się ukrywać? Puste strychy, luki między dachem a pomieszczeniami mieszkalnymi. Może tam spróbuje przeżyć, aż nie znajdzie sposobu by odbić Nenę?
Ale na cóż jej się to zda? Nie umie otwierać zamków. Nie wykradnie kobiety sama. Jedyne co może jej dać, to potwierdzenie jej zeznania. Może ktoś uwierzy jej słowom i Nena pójdzie wolno.
Łowczyni wyszła przed dom Madsa i przysiadła pod murem na przeciwko. Nie chciała robić kłopotu mężczyźnie. Położyła łuk na kolanach i gładziła go miłośnie. To był bardzo dobry łuk, miała nadzieję, że jego następny właściciel również go doceni. Patrzyła w niebo i czekała. Myśłała o swoich towarzyszach, o dotychczasowym, pozbawionym znaczenia życiu, o Rolfie i jego dobrym sercu. Miała nadzieję, że nie będzie miał przez nią kłopotów.

Przyszli wczesnym południem, gdy słońce stało już nad dachami. Było ich czterech. Kapitan i trzech strażników. Wszyscy zbrojni w miecze. Najpierw weszli do domu Madsa, później podeszli do niej.
- Ty jesteś Cathil Mahr? - spytał ich dowódca wysuwając się przed nich.
Spojrzała na nich spokojnie. Bała się, ale zacisnęła dłonie na łuku i nie było widać, że się trzęsą. Odchrząknęła.
- Tak.
Odchrząknął.
- Jesteś oskarżona o zabójstwo. Pójdziesz z nami dobrowolnie?
Zauważyła jak ręce strażników zaciskają się odruchowo na głowniach mieczy.
- Tak - obserwowała ich. Byli trochę jak stado kojotów. Gotowi zacząć kąsać przy pierwszej oznace zagrożenia - Odłożę tylko łuk na bok.
I bardzo powoli odłożyła broń, a potem zdjeła z pleców kołczan.
- To wszystko co mam - wstała spokojnie - Możecie mnie przeszukać.
Przeszukali. Byli jednak nadzwyczaj delikatni. Może tacy po prostu byli? A może widzieli ją wcześniej w obecności Rolfa i to na nich wpłynęło? Nie związali jej nawet, tylko obstawili wokół i ruszyli w kierunku centrum. Kapitan przodem, po bokach i z tyłu niej strażnicy. Jeden z nich zabrał łuk pozostawiony przez dziewczynę na ulicy. Dotarli do Warowni a później zatrzymali się na dziedzińcu przed wejściem do lochów. Wyszedł po nich kulejący na jedną nogę mężczyzna. Rozwinął papier.
- Oskarżona o współudział w morderstwie. Cathil Mahr.
Spojrzał na nią.
- Wyście to są ta, co to druidce w mordzie pomagała?
- Nena nikomu nigdy krzywdy nie zrobiła - odparła Cathil po chwili milczenia. Jak zwykle ważyła słowa.
- Ach... Więc to wyście sama to wszystko?
- Co, wszystko? - zapytała zamiast odpowiedzieć.
- No tego chłopa udusiła.
- Nie udusiłam go, ani Nena go nie udusiła. Był już uduszony - powiedziała prosto.
- Ach... - powtórzył przyjmując tą prawdę. - Chodźmy więc zatem - rzekł w końcu udając się w kierunku budynku.
Strażnicy pchnęli ją lekko i za chwilę weszli w bramę. Minęli jedną kratę, drugą, ciemny korytarz oświetlony nielicznymi pochodniami, by po otwarciu trzeciej już kraty doszli do pustej celi.
- Jesteśmy - poinformował ją.
Spojrzała na celę, a potem na kulawego.
- Nena nikomu nic złego nie zrobiła - powtórzyła i weszła do środka.
Drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem. Klucz zgrzytnął w zamku. Strażnicy odeszli. Został tylko klucznik.
- Ja tam wam wierzę - rzekł. - Tyle że to nie mnie będziecie musieli przekonać.
Skinęła mu głową.
- A kogo?
- Sąd. A wcześniej kata. Właściwie... o siebie nie dbacie? Tylko się druidką martwicie?
Zawahała się, ale skinęła głową.
Pokiwał głową. Postał trochę wpatrując się w nią.
- Czegoś wam trzeba? - spytał w końcu. - Powiadomić kogo, że tu jesteście?
Prychnęła cicho pod nosem i pokręciła głową.
- Dobrze więc. Na mnie czas. Gdybyście czegoś chciała, później, dajcie znać strażnikom, żeby po mnie posłali.
- Chciałabym szybko porozmawiać z tym katem - to była jej jedyna prośba.
Spojrzał na nią jeszcze raz. Uważnie.
- Nie pracuję tutaj pierwszy rok - rzekł powoli - ale po raz pierwszy widzę, żeby kto tak chętnie się katu na stół pchał.
Cathil obserwowała go przez chwilę.
- Wierzysz mi, że jestem niewinna i że Nena jest niewinna - zawiesiłą na chwilę głos - Ilu takich jak my widziałeś, jak tu zamęczyli?
- Więcej niż bym sobie życzył, ale jak poznasz mordercę od niewinnego? Oni wszyscy mówią, że niewinni.
- Hm - przysiadła na zimnych kamieniach - Pewnie niektórzy są niewinni.
- Są. A jakże. Lecz gdyby ich wszystkich... gdyby im wszystkim dać wiary, nigdy nie skazano by tych, którzy mordują, grabią i gwałcą. Więc może lepiej, gdy przy tym oskarżą kilku niewinnych niż gdyby miano wypuścić zbrodniarzy? Bo co to byłby za niesprawiedliwy system, gdyby na samym początku domniemywać niewinność oskarżonych?
Milczała przez chwilę. Dlaczego ten mężczyzna się przed nią tłumaczył? Chciała tylko wiedzieć jakie ma szanse.
- Nie wiem - wzruszyła ramionami - Pewnie taki co nie skazuje niewinnych.
- I wypuszcza zbirów - dokończył. - Doprawdy, z dwojga złego wolę obecny. Poślę umyślnego do kata w waszej sprawie jeśli taka wasza wola.
- Dziękuję - skinęła głową i położyła się. Cóż innego mogła zrobić, jak nie spać? Chciała zamknąć oczy i nabrać sił. Choć nic dziś nie robiła, to czuła wielkie zmęczenie. Jednak sen nie chciał przyjść. Zamiast tego były wspomnienia.
Przerażona twarz jej opiekuna, gdy wskazywał ją palcem. Wściekłość hrabiego. Naznaczone współczuciem spojrzenia strażników.
Nikt nie pytał czy zatruła królika. Nikt nie sprawdzał. Nikt nie szukał innych podejrzanych. Wszyscy założyli, że to zrobiła. Wszyscy wiedzieli, że miała powody by nienawidzić swojego pana i władcy. Wszyscy w duszy żałowali, że nie zdechł od tej trucizny. I ostatecznie wszyscy przyszli patrzeć jak jej chude plecy przyjmują bat, za batem. Przynajmniej nie rzucali w nią zgniłymi owocami, ani nie pluli. To był zimny dzień tuż na przedwiosnku. Nawet zgniłe owoce były zbyt cenne, a zbyt obfite plucie mogło wywołać wrzody. Łzy bólu i wstydu zamarzały jej na twarzy, ale niska temperatura łagodzila też żar wywoływany w jej ciele przez świszczące narzędzie kata.
Ciekawe jakie ten kat będzie miał narzędzia? Jakieś małe i wymyślne. Nie takie jak w oderwanym od świata zameczku na skraju puszczy.
Takie myśli męczyły Cathil Mahr aż nie zasnęła na zimnej podłodze więziennej celi.



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:57.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172