lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

GreK 01-08-2013 18:14


Nena Deacair, Cathil Mahr


Straźnicy nie wyrażali nimi zainteresowania. Ledwie zerkali na nosze, na których leżała Cathil Mahr. Gdyby tylko zadali sobie trudu wyczuliby bez problemu serce walące pod koszulą, zauważyliby pot perlący się na czole. Nikogo jednak nie obchodziły bezimienne trupy, usuwane co tydzień z podziemi.

Deszcz zacinał już porządnie, gdy wyszli na dziedziniec wrzucając dziewczynę na wóz. Nawet nie zaprotestowała gdy znalazła się w sąsiedztwie innych, tym razem prawdziwych, umarlaków.

Nena i Cathil znalazłszy się na zewnątrz, chciwie wciągały świeże, wilgotne powietrze, zapach mokrego odzienia, wystawiały twarz na deszcz.

Wóz ruszył i szybko opuścił Warownię. Po pokonaniu kolejnego zakrętu kazano im zejść i dalej ruszyli pieszo w towarzystwie trzech mężczyzn. Po kolejnych kilkunastu metrach kazano im przewiązać oczy “ze względów bezpieczeństwa”. Nie protestowały. Zostały przecież właśnie uwolnione. Zgadzały się na wszystko.

Potykając się, klucząc pokonali kolejne metry by wejść do jakiegoś pomieszczenia. Deszcz ucichł a one dalej szły, prowadzone przez przewodników, którzy podtrzymywali je przed upadkiem.


Irga


Obudził ją szturchaniec. Niezbyt uprzejmy. Pod żebra. Drzewcem halabardy.

- Ej ty!

Do niezbyt uprzejmego traktowania jej żebra doszedł równie niemiły głos.

- Ej ty! Stara! Co tu robisz?

Nie odezwała się. Starała się pozbierać stare kości. Pobudzić do życia zastane mięśnie.

- Zbieraj się stąd! Słyszysz?

Do pierwszego głosu doszedł drugi, młodszy, czystszy. Nie tak chrapliwy. Jakieś ręce chwyciły ją i brutalnie postawiły na nogi.

- Na bogów, skąd te stare pruchno się tutaj wzięło?

- Wyrzućmy je za bramę nim narobi nam kłopotu.

Pomocne dłonie ujęły ją pod barki. Pociągnąły za sobą. Szurnęła stopami po bruku. Stęknęła gdy wyrzucili ją przez bramę, gdy upadła na kocie łby, gdy kostur rzucony tuż za nią uderzył ją w głowę.

Sapnęła, gdy usłyszała splunięcie. Brama zatrzasnęła się za nią głucho.

F.leja 02-08-2013 09:19

W imieniu Mistrza Śmierci Gortara
 

Orin Sorley




W nocy obudziła go silna dłoń na ustach.

- Cisza - rzekł głos z ciemności. - Przysyła nas wspólny znajomy. Wstawaj, idziesz z nami. Mamy to o co prosiłeś.

Nie mogło być wątpliwości o jakim temacie mówią.

Nena. W końcu się udało.

Ubrał się po cichu i wyszedł z dwójką nieznajomych. Odeszli kawałek od karczmy po czym Orin spojrzał za siebie. Łasiczka druidki podążała za nim.

- Wybacz, środki bezpieczeństwa. - Usłyszał tylko w pewnym momencie i zaraz poczuł worek nasuwający mu się na głowę.

Przez chwilę spanikowany chciał go zerwać by widzieć co się dzieje, ale silne dłonie “eskorty” nie pozwoliły mu na to. Poprowadzono go przez miasto. Jego przewodnicy nie pozwolili mu upaść. Nie szli daleko, o ile był w stanie stwierdzić po odgłosach, które go otaczały. W pewnym momencie stanęli. Usłyszał otwierające się drzwi i został wprowadzony do jakiegoś budynku. Ściągnięto mu worek z głowy.

- Pogadajcie sobie - usłyszał na moment przed tym jak drzwi zamknęły się. Już miał się odwrócić żeby spytać dlaczego go zamknięto gdy zobaczył Nenę a wraz z nią Cathil siedzące po drugiej stronie pomieszczenia.




Kesa z Imarii



O poranku obudziło ją pukanie do drzwi. Przeciągnęła się, zarzuciła na siebie szlafrok i powiedziała:

- Proszę wejść.

W drzwiach pojawił się sługa mówiący iż jest pilnie proszona do lochów. W nocy miał miejsce jakiś wypadek i potrzeba pomocy medyczki.

Kazała słudze poczekać pod drzwiami i nie zajmując się specjalnie poranną toaletą ubrała się i wyszła z komnaty. Wraz ze sługa przeszła przez budzące się po nocnej burzy miasto.

Gdy dotarła do lochów zaprowadzono ją do jednej z sal na parterze gdzie na stole leżał prawie nieruchomo postawny, siwy mężczyzna. Powiedziano jej, że jest to miejscowy kat oraz, że został uderzony w głowę i już kilka godzin jest nieprzytomny. Sprawdziła puls mężczyzny. Był spokojny. Zerknęła delikatnie na jego głowę. Na potylicy widniał sporej wielkości guz najwyraźniej wywołany uderzeniem. Spróbowała delikatnie uderzać pacjenta otwartą dłonią po policzkach by go ocucić. Po krótkiej chwili kat otworzył oczy i wbił w Kesę spojrzenie w którym można było poznać, że nie wie gdzie się znajduje.


Bernard Wolner



Najpierw poczuł ból, jakby mu kto głowę ściskał w imadle. Chwilę później przetoczyły się przez niego fale cierpienia pochodzące z tylnej części czaszki. Zawartość żołądka domagała się wyjścia na światło dzienne. Poczuł coś jeszcze. Uderzenia w jego policzki. Z olbrzymim trudem otworzył powieki i zobaczył przed sobą kobietę przypatrującą się mu uważnie.

Nie wiedział kim ona jest. Miał chwilowy problem z przypomnieniem sobie tego co się stało, gdzie się znajduje i czyj był ten cholerny tur z którym musiał się zetrzeć.

Autumm 11-08-2013 19:16

Autumm i Kanna - post współny
 
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=FvYjlyUEXTE[/MEDIA]

Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na zielarkę.

- Nie podnoście się - powiedziała spokojnie, stanowczo, kładąc mu dłoń na ramieniu, żeby powstrzymać ewentualną próbę ruchu. - Macie guza na potylicy, od uderzenia. Jestem Kesa z Imari, medyczka. Jak się czujecie?

Bernard z trudem otworzył powieki. Zamknął. Otworzył. Znów zamknął. Obraz, który widział, był niewyraźny i rozmazany, jego migotanie i falowanie wywoływało w nim mdłości. Miał wrażenie, jakby leżał w głębokiej, zwężającej się ku górze studni; nawet dochodzący do niego głos brzmiał z wielkiego oddalenia. - Keszazmari...? - powtórzył bełkotliwie. Usta nie chciały go słuchać, rozbite słowa krążyły po jego obolałej głowie. Wszystko było jakieś...nierzeczywiste. Nie czuł ciała, nie czuł niczego prócz promieniującego, tępego bólu. Tak jakby składał się tylko z wielkiej, ciężkiej czaszki. Spróbował podnieść dłoń. - Be..be..bederzygał - wydusił i ostatkiem sił odwrócił głowę w bok. Bura fala wymiotów chlusnęła na posadzkę. Kaszlał i dławił się z wysiłku.

Dziewczyna podtrzymała mu plecy wyćwiczonym ruchem, układając nieco bardziej na boku, żeby ułatwić zwracanie. Z siłą i sprawnością, na które nie wskazywała jej drobna sylwetka.

- Spokojnie - powiedziała. - To się często zdarza po uderzeniu w głowę. Leżcie nieruchomo, znajdę kogoś, kto sprzątnie.

Wyszła na chwilę, żeby zaraz wrócić z posługaczka, która wyczyściła podłogę.

- Chcecie wody? - zapytała, kiedy tamta wyszła.

Pokiwał głową. Próbował podnieść się do pionu, ale tylko bardziej go zemdliło. Poprzestał więc na oparciu się na łokciu. Mimo wszystko aż jęknął z wysiłku. Poruszanie rękami w obecnym stanie było męczące, kończyny miały wagę ołowiu. - G..gdzie...co się... - zamrugał oczami, próbując skupić wzrok na kobiecie.

- Leżcie - powtórzyła, przytrzymując mu głowę i podając wodę. - Ktoś was zaatakował, uderzył. leżeliście nieprzytomni. Powinnam wam podać coś na sen, pomogło by, ale możecie mieć wstrząśnienie mózgu, powinniście być teraz przytomni. Przynajmniej przez kilka godzin. - Nachyliła się, zaglądając mężczyźnie w oczy - Coś pamiętacie? Imię? Jak was zwą?

Chłodna woda powoli wracała mu świadomość, a przynajmniej zmywała to poczucie lepkości i metaliczny smak wymiotów na języku. Z drugiej strony, ból uderzał z większą siłą. Tył głowy pulsował i wwiercał się Bernardowi w mózg. Jakieś strzępki słów, wspomnień, informacji krążyły wokół niego, a on starał się je złapać, złapać bez rezultatu...Kręcąc głową w te i wewte, przynajmniej udało mu się utrzymać rozmazany, ale wyostrzający się obraz kobiety w polu widzenia. Ściany, sufit, zapach wilgoci..to wszystko było znajome. Tylko co...dlaczego...

- A was? - jego usta szybciej wypowiedziały pytanie, niż zdołał wymyślić odpowiedź. Przepłukał usta i splunął wodą na podłogę.
- Kesa z Imari, medyczka - powtórzyła. - A wy?
- Bernard...- mruknął pod nosem. Pamięć powoli wracała. Sięgnął ostrożnie ręką za siebie i dotknął palcami głowy. Syknął, kiedy niechcący trącił opuchliznę - Skur...za..zaraz - sięgnął drugą ręką do pasa - Straż...straż trzeba! - usiłował wstać, ale ruch spowodował kolejną falę mdłości. Pusty żołądek skręcił się w postronek, kiedy opadł na twarde deski stołu i usiłował zwymiotować dopiero co wypitą wodę.

Syknęła niezadowolona, przytrzymując go.

- Mam was kazać przywiązać? - zapytała - Czy dacie radę poleżeć spokojnie? Straż zapewne zawiadomiona, ktoś was odnalazł. Jeśli obiecacie, ze się nie będziecie ruszać znajdę coś wygodniejszego do leżenia.
- Khe...he..khe - kat uśmiechnął się blado - przywiązać, a to dobre...Już mi le..lepiej...- powiedział wyraźniej - podniósł dłoń i popatrzył na palce. Mgiełka przed jego oczami prawie się rozwiała - leżeć...w domu... - zamamrotał - W domu - powtórzył mocniej
- Jak dacie radę sami wstać. Nie wcześniej niż za godzinę. Jak mnie nie usłuchacie - za dwie. Z kim mieszkacie? - spytała, podkładając mu pod głowę coś miękkiego.

Szaroniebieskie oczy mężczyzny spojrzały przytomniej na medyczkę. Choć ciało nadal nie nadawało się do użytku, głowa Bernarda zaczynała jako-tako pracować. Wspomnienie ostatnich godzin nadal było niejasne - kto go zaatakował, dlaczego...i kim, u licha, była ta dziewczyna, ale myśli układały się w miarę zadowalającym porządku. Spróbował się szerzej uśmiechnąć, i choć ruch mięśni wywołał kolejną falę bólu, udało mu się wyszczerzyć do Kesy zęby, co w obecnym stanie było najbliższym przybliżeniem uśmiechu. - Khe, a co, to, przesłuchanie...za..za co jestem os-oskarżony ? - odkaszlnął - Pa-panienka nietutejsza.. - bardziej stwierdził, niż zapytał. W końcu Trud, mimo że duży, aż tak olbrzymi nie był, by ludzie nie wiedzieli, gdzie mieszka kat...

- Tutejsza, tutejsza.. - mruknęła - nawet bardziej, niż się panu wydaje. Ile palców widzicie? - zamachała mu dłonią przed twarzą.
- Jakbyście nie machali tak szybko, to bym widział pięć...- przymykał na zmianę oczy i macał się po głowie - Auć, auć...Serca nie mieli...tak człowieka poturbować - mruknął, ni to do siebie, ni to dziewczyny.
- Trzy były - poinformowała go i znów podniosła dłoń - A teraz?
- Dajcie pokój.. - westchnął - Leżeć i się w sufit gapić, taką medycynę to i ja uprawiać umiem. Panna skąd tu? Tera do lochów niewiasty wpuszczają, czy jak..? Nowe jakie zarządzenie..? - przypomniał sobie że jakaś dziewczyna..coś z dziewczyną...tak...dziewczyna...oberwał w głowę i była przy tym dziewczyna. Ale pamięć wracał zbyt powoli. Mimo to silił się na humor, bo to jedyne, na co było teraz go stać.
- Musze wiedzieć, jak wasz mózg funkcjonuje - poinformowała go - Skoro mnie ciągle nie kojarzycie, to słabo. Dam wam coś na wzmocnienie. I żeby wymioty powstrzymać. - powiedziała, sięgając do sakiewki przy pasie. Wyciągnęła kawałek brunatnego korzenia zawiniętego w czyste płótno. Odłamała niewielki kawałek, włożyła do ust i żuła przez chwilę. Wypluła zmiażdżoną, brązowa masę do kubka z resztką wodą. Przepłukała usta i znów wypluła wodę do kubka. Zamieszała.

- Przytrzymam wam głowę - powiedziała zbliżając mu naczynie do ust - Pijcie. Powoli.

Kat popatrzył przeciągle na Kesę, ale wykonał polecenie. Przełknął napój, kilka kropli spłynęło mu po brodzie.




Kesa - korzystając z tego, że kat zajęty jest przełykaniem - przymknęła oczy i zajrzała w głąb jego czaszki. Dotyk ułatwiał kontakt. Kości były całe, ale sporo drobnych naczynek było stłuczonych, krew wypływała i gromadziła się pod pod czaszką, uciskając mózg, coraz silniej i silniej. Niedobrze. Szybko załatała największe rozdarcia, z nadzieją, ze krew wchłonie się sama. Krwiak nie był duży. Położyła delikatnie głowę mężczyzny, zabierając naczynie.

- Lepiej? - zapytała. Powinien już poczuć różnicę.

I poczuł. Reakcja Bernarda była...niespodziewana. W panice odepchnął Kesę, i gwałtownie usiadł na stole. Od razu pozieleniał na twarzy, beknął, ale chyba siłą woli udało mi się nie zwymiotować. Spojrzał na medyczkę, a w jego oczach pojawił się strach. - Odstąpcie! - krzyknął, chwytając się za koszulę na piersi - Co...co wyście...odstąpcie! - dotknął głowy - Kim wyście jesteście, co? Coście...zrobili? - zapytał już spokojniejszym głosem, ale i tak całą postawą wyrażał strach i nieufność.

- Spokojnie - powiedziała, raczej zdziwiona jego nagłym zachowaniem, niż wystraszona. - Źle reagujecie na zioła? Moja wina, nie uprzedziłam, że doznania mogą być silne.. jak się czujecie? Połóżcie się.
- Zioła...? - Mężczyzna przesunęła się na stole, byle dalej o Kesy. Wciąż ściskał materiał koszuli na szyi, mnąc jakiś ukryty pod nim przedmiot - Dość się znam, żeby wiedzieć, co wyście za jedna...Wiedźma! - wysunął oskarżycielsko palec do przodu - Maginka, tfu, parszywa, czarowski pomiot, a nie żadna medyczka...nie dam sobie we łbie jakowym gusłem grzebać... - zastrzegł - Kto was tu wpuścił...? Kto prawo wam dał się ludzi tykać...? Toć to zabić kogo możecie jeszcze...- splunął na podłogę z obrzydzeniem, ale oczu z dziewczyny nie spuszczał.

Westchnęła. Słusznie jej intuicja podpowiadała, trzeba było pozwolić umrzeć staruchowi, w końcu on też za tragedię Marthy odpowiadał. To dobre serce kiedyś ją do upadku doprowadzi...

- Dostaliście w głowę. - spojrzała na mężczyznę, zimno, pewnie. - Mącą się wam myśli. Czujecie i widzicie rzeczy, których nie ma. To szok pourazowy.
- Jak nie ma, jak ma... - zamamrotał kat, ale oklapł nieco - Panienka wybaczy, ale z czarostwem tu ciężkie miałem przeprawy...człowiek raz serce okaże, a go kurewstwo dopadnie. Nóż w żebra wrazi...albo co. Taki to czarci pomiot, to co się magią para. Zdradzieckie toto i niewdzięczne...Żeby zdechła.. - rzucił na koniec ze złością.

Bo przecież - teraz przypomniał sobie - to w sprawie wiedźmy go wołano, co się okazało przynętą tylko, pułapką, żeby kata poturbować. I pewnikiem sama wiedźma też w tym palce maczała...trzeba było na stół ją wcześniej dać, a nie sumienie uspakajać...Potarł czoło - Ale nie powiedzieliście mi, co felczerka w lochach robi. Bo tak, to by mnie domu ciągnęli...Znaczy, panienka tu ma zajęcie?

- Protegowaną rajcy Van Szanta jestem. Pomagam tym zwolnionym, niesłusznie oskarżonym Marthe - tę szaloną - do rozumu teraz doprowadzam, w Warowni jest teraz. Wybaczę wam wasze oskarżenia, rozumiem, że wspomnienia sprzed i po wypadku zlały się wam w jedno. Stąd wasze niesprawiedliwe słowa. Jakąś wiedźmę na stole mieliście, tak? Mózg odpocząć musi, po uderzeniu.

- Mhm, mhm - mruknął. No właśnie. Wiedźma. A w celi była jakaś dzikuska. Akurat ją pamiętał. To co mu się uwidziało...Może i medyczka miała rację...? Ludzie objawień od oberwania kamieniem doznają, albo inne cuda widują, więc i może jemu się we łbie coś pomerdało? - Nie na stole...- machnął ręką - nie ma o czym gadać. Wybaczcie. - powoli zsunął się ze stołu i jęknął, kiedy stopy dotknęły podłogi. Bernardowi mroczki zatańczyły przed oczami, aż się musiał oprzeć - Nie wasza wina, ale z rajcą to rozmówić się muszę porządnie. Lochy to nie zamtuz ani lazaret. Porządek być musi jakiś ! - prychnął - Niesłusznie oskarżonym? Pomoc? A na co komu takowe fanaberie...? - zapytał podejrzliwie - Szanowny pan rajca jak ma uwagi jakie co do jakości mojej pracy, to niech sam się na dół pofatyguje, a nie cnotliwe dziewczę wysyła - dodał z przekąsem.

- Nie słuchacie mnie - westchnęła, niezadowolona, podtrzymując go za ramię. - Czy minęła już godzina? Dlaczego wstajecie bez pytania? Wasza wola, ja nikogo wbrew niemu leczyć nie będę. - zamilkła na moment - A o mojej roli tutaj rozmawiać nie chcę. To sprawa między mną a rajcą. Nic wam do tego. - zajrzała mu jeszcze raz w źrenice - Teraz już w pełni świadomi jesteście, więc zapytam: chcecie mojej pomocy, czy nie?

Choć usiłował zgrywać chojraka, kat musiał przyznać, że z jego zdrowiem naprawdę było kiepsko. Kiedy wstał, głowa kiwała mu się na boki, a krew odpłynęła z twarzy. Oddychał ciężko; najchętniej położyłby się, zgodnie z sugestią medyczki, ale pomysł rajcy rozjątrzył go do żywego. Widział kto, żeby się partacze brali za wtrącanie w mistrzowski warsztat? Co to za porządki...Podniósł palec do góry i wbił wzrok w dziewczynę, starając ustać na nogach.

- Młoda damo, nie wiem, jakie u was są porządki, ale zgaduję, że jak po chleb idziecie, to piekarza nie pouczacie, jak ma piec...czy krawca, jak szyć. Tedy, póki u kogo na warsztacie jesteście, szanujcie jego pracę i trzymajcie się daleko od spraw, na których się nie znacie... - oparł się mocniej na ramieniu dziewczyny, bo od emocji osłabł nieco - A od rajcy ani słowa, ani pisma nie widziałem...skąd mam pewność mieć, czy prawdę mówicie? - kaszlnął - Chcecie mi pomóc, to zabierzcie mnie do domu. Od leżenia tu jedynie choróbska jakiego można dostać...mam w domu driakiew skuteczną na wszelkie dolegliwości...i coś, co panią medyczkę pewnie zainteresuje - dodał z wymuszonym uśmiechem - a i leżeć tam będzie mi lepiej.
- Jeśli się pouczeni poczuliście - wybaczcie, nie było to moją intencją. Nie wiedziałam, żeście też medyk. Nigdy bym tak doświadczonej osoby pouczać nie miała śmiałości - dodała, usiłując nie uginać się zbytnio pod ciężarem mężczyzny. A raczej pod bezwładnością tego ciężaru. Bezwładnemu ciału w tajemniczy sposób zawsze kilogramów przybywa.
- Daleko mieszkacie? Zdecydowanie leżeć powinniście. Skoroście naprawdę medyk, to sami o tym wiecie, prawda? Co byście po uderzeniu w głowę i mdłościach zaordynowali?
- Hełm. Zdecydowanie - mruknął Bernard na wpół poważnie. Nie dziewczęcia grzech, że dobrze chciała. Nawiedzona i przejęta swoją rolą, gotowa czynić dobro...takie były najgorsze, ale kat miał też dla nich dużo zrozumienia. Nie ich wina, że kto im w łebki powkładał te wszystkie piękno brzmiące słowa, pomysły na uszczęśliwianie innych i inne bajdurzenie o pięknym świecie. Gorzej, że potem te myśli pragnęły wcielać w życie. Ze skutkiem zgubnym dla siebie...i innych. Sapnął ciężko i zrezygnował w dalszych prób kuśtykania na tak wątłej podporze, jakim było jasne dziewczę. Zwalił się na zydel pod ścianą.

- Strażnik! - krzyknął w głąb korytarza. Jakiś tu się zapewne kręcił, podglądając kata i pannę, zresztą głos w lochach niósł się daleko - Wóz wołajcie, do domu wracam! Tylko porządny! - rozkaszlał się na koniec.

Chłodny, wilgotny mur, o który się opierał, niósł ulgę rozpalonej czaszce, ale Bernard wiedział, że godzinka nieruchomego leżenia w tym chłodzie poskręcałaby go jak postronek. Smarknął i splunął; w blasku pochodni ślina miała krwawy odcień.

- Nie kłopotajcie się zbytnio - uśmiechnął się do zatroskanej medyczki - Jak ma być koniec, to będzie, jak nie...sam przeżyję. Ot, przyjdzie kiedy nieuniknione, a mi się tylko z tym godzić. Lat sobie nie wrócę, tera każdy krok to w ciemność, do grobu głębiej. I takoż to z ludźmi bywa, panienko. Nie ma odwrotu. Jeno każdy krok dalej tą samą ścieżką - Zrobił pauzę - Niewinnych pragniecie ocalić, a? Skrzywdzonych do piersi przytulić? Z rąk okrutnego kata i sądu nieludzkiego wybawić, co? Opowiem wam historię, jak na wóz i tak czekamy. Chcecie posłuchać?
- Chętnie posłucham - uśmiechnęła się. - Przynajmniej nie zaśniecie. A co do waszych pytań o niewinnych i skrzywdzonych - jeśli płacą, chętnie pomogę. Jestem dobra w moim fachu. Ale zbyt wiele lat przeżyłam i zbyt wiele widziałam, żeby zbawianiem świata się zajmować. Innym to zostawiam.

Usiadła obok niego.

- A co mi chcieliście u siebie pokazać? Nic zdrożnego, mam nadzieję? - zapytała, markując przerażenie.
- W moim wieku to i pokazywać nie ma za bardzo co... - roześmiał się Bernard. Machnął dłonią - Skoro panna medyczka...to mam trochę ksiąg odłożonych z tej szlachetnej sztuki. Mi już się nie nadadzą, a może pannie pomogą. Zwłoki kiedy kroiliście? - zainteresował się nagle.

Pokiwała głową, powoli.



- Trudno inaczej poznać, co w środku człowieka jest...

Kiwnął głową. - Ano. Ale ciasne umysły patrzą na to czasem jak na herezję jakąś...A nieludzi też? Znaczy krasnali albo kurdupli?

Zmarszczyła brwi.

- Nie lubię tego słowa... Osobiście nie, ale znajomy ojca uczynił mu zaszczyt, pozwalając zwłoki swojego przyjaciela pokroić. Obserwowałam go. Dzięki tej nauce ojciec wielu innym krasnoludom pomógł przeżyć.
- Wybornie, wybornie - zamruczał kat. Niespodziewanie chwycił Kesę za nadgarstek i podniósł jej dłoń do światła - Dłonie też pewne, młode, widać... - zamyślił się - Panna może mi przysługę zrobi? Nie za darmo, oczywista - zastrzegł - Pomocy trochę mi trzeba - westchnął i postukał się w czoło - Tak to jest, jak człowiek tu ma dość, to reszta tego ustrojstwa odmawia pracy...Ręce nie takie dokładne jak kiedyś, a i wzrok szwankuje. P-r-e-c-y-z-j-a mi potrzebna, a sam już nie takim sprawnym...- skrzywił się - a roboty nie ma dawać komu, kto na oczy ciała prawdziwego nie widział...To jak będzie, panna nauce pomoże? W zbożnym celu i szlachetnym, co to, to nie, żadne mroczne sprawunki - zakpił delikatnie.

Zabrała rękę, nieco zbyt gwałtownie.

- Nie róbcie tego więcej - syknęła. - Ani waszą córka nie jestem, ani żoną, żebyście mnie dotykali bez pytania.

Westchnęła i dodała już spokojniej.

- Rajcy tydzień mojego czasu obiecałam. Ale powiedzcie mi o tej robocie, co bym się nadała. Posłucham.

Kat pokręcił głową - Oj, charakterek wy macie. Ukrzywdził was kto, że panna taka obrażalska? Mhm? Złe wspomnienia z chłopem jakimś? - potarł dłonie - Niech się panienka nie gniewa. Nic zdrożnego nie miałem zamiaru... - dodał pojednawczo - A co do roboty...Ot, rozrywka bardziej, nic ważnego - Bernard próbował chować się za skromnością, ale wspomnienie o pracy rozjaśniło od środka jego twarz. Widocznie zapalił się do opowieści - Jest takie dzieło, klasyczne w mym fachu...Choć ma już swoje lata. Niejaki Hans, zwany Czarnym, je napisał. Sławetny to był mistrz. Siła dobrego do zawodu wniósł, wiedzę szczególnie, i kilka technik, szeroko stosowanych. Szlachetny ten inkunabuł nosi tytuł Głowa i okolice i traktuje o tej, jakże istotnej dla życia - uśmiechnął się lekko - części ciała. Jak i metodach jej pozbawiania. Jeno Mistrz Hans popełnił kilka...niespójności. A i technika do przodu poszła, nowe znamy narzędzia i nowe są zasady. Szczególnie - uniósł palec do góry - mało w tej księdze o nieludziach. A to fakt istotny, że krasnali na ten przykład mięśnie inaczej zupełnie się układają na karku, co innego podejścia wymaga. Takoż u długouchych. Miałem nieco materiału i okazji do studiowania tej materii...tak wiec grzechem by było to zmarnować i nie spisać gdzie, coby kolejne pokolenia w fachu miały z tego pożytek. Opisy i teoryje mam...- westchnął - ale ręce już nie te, a i talentu artysty mi bogowie poskąpili. Ilustracji mi brakuje. I tak kogo szukam, kto by mi księgę iluminował, z należytą starannością i znajomością anatomii...Pojmuje panna?

W miarę jak mówił, na jej twarzy odmalowywała się coraz trudniej maskowana odraza.

- Moje wspomnienia moja sprawą są. Nic wam do nich. Co do waszej propozycji - pojmuje oczywiście, ale nie jestem zainteresowana. Głowa na tyle ważnym organem jest, ze nie widzę powodu, dla którego należało by kogoś jej pozbawiać. - skrzywiła się, oczy jej ściemniały - To trudne i niepotrzebne. Mało kto czysto trafić potrafi...niepotrzebnie się cierpienia przysparza. Jak ktoś zabija, to jasne i sprawiedliwe, że głowę dać musi, ale nie pod topór. Krzepę trzeba mieć, a technikę przede wszystkim... widziałam.. widziałam nie raz, jak kat drugi i trzecie raz próbował - zacisnęła wargi. - Stryczek szybszy i pewniejszy. Mniej cierpienia zadaje. Nie ma potrzeby, żeby człek dodatkowo cierpiał, odchodząc. Nie pomogę wam.

Bernard roześmiał się niespodziewanie szczerze i serdecznie. - Oj, to mało panna wie. Cięcie to najszlachetniejsza droga na tamten świat. Czysta, szybka i bez cierpienia...Nie bez powodu stryk jest dla pospolitych łotrów, topór czy miecz dla szlachetnych. A taki “kat”, co poprawiać musi, to niegodny jest tego miana i fachu swego wykonywać nie powinien - splunął - bo to tylko hańba dla zawodu i katowskiego dobrego imienia! Choć współczuć muszę, że panna samych partaczów oglądała. A i księga moja ma poprawić cosik w tej materii...Może jeszcze okazja się nadarzy, że panienka mnie na ten przykład przy pracy zobaczy - wyprostował się z niejaką dumą - toć panna zdanie zmieni może. - Spojrzał na dziewczynę, przechylając głowę - Pani medyczka strasznie na kata cięta, widzę. A przeca nasz fach jednaki - wy choróbska z ciała usuwacie, takoż i ja. Jeno panna z ludzi, a ja z miasta...I takoż czasem ognia czy stali użyć trzeba, by jaką złośliwą, a zjadliwą cholerę wytłuc, a cały organizm ocalić...

- Mam szczerą nadzieję, ze nie przyjdzie mi was oglądać przy pracy... - pokręciła głową. - Tutaj.. ale też w innych miejscach dość się natrudziłam naprawiając błędy wam podobnych. Po dwóch stronach działamy, panie Bernardzie. Po dwóch różnych stronach. Przyszłam, bo z rajcą mam układ. Odprowadzę was do domu i przypilnuje, dopóki nie uznam, że doszliście do siebie. Chyba, ze mnie odeślecie. Tym też się różnimy - ja nie leczę wbrew woli.

- Tak gadacie. - uśmiechnął się smutno - Szaty macie czyste, spać macie gdzie, rajca pieniądzem sypie. Nic dziwnego, że wam się świat pełen piękna i dobra zdaje - zatoczył krąg ręką - O, wypuśćmy tych tutaj. Niewinnych i ukrzywdzonych. Precz z katem! Niech żyje każdy, jak chce. - Roześmiał się i spojrzał ponuro - Ile by panna kroków uszła w mieście, jakby się gwałciciel stryka nie bał, a rzezimieszek batów? Jakby kara winnych nie spotykała? Jakby strach nie był silniejszy jak głód czy zwykła żądza? Zaraz by pannie kto w łeb dał, złota pozbawił, z szat ograbił, a i co gorszego zrobił...Tylko to...- pokazał na cele i katowskie narzędzia - stoi między nierządem i bezprawiem, a bezpieczeństwem i spokojem. Nie bezpieczeństwem możnych - ci sami się obronią. Ale bezpieczeństwem kramarza, piekarza i smarkacza, co beztrosko po mieście lata. Jak nie stryk i nie miecz, to panienki dobro by funta kłaków warte nie było. Ot, idea grzeczna - ale tym się ją egzekwuje...Bez tego, to słowa czcze jedynie.



- Patrzycie na mnie i tylko schludnie odzianą dziewczynę widzicie. “Co tam ona może wiedzieć o życiu”. “Młoda i głupia”, “pewnie główkę ma napakowaną opowiastkami o dobroci i miłości”. Nic nie wiecie, o mnie, czego doświadczyłam, co robię, a sądzicie. A potem się oburzacie, że mogę mieć własne zdanie - inne od waszego. I was po profesji sądzę - Spojrzała hardo wysuwając podbródek do przodu - Znam życie. Wiem, ze prawo jest potrzebne, porządek i strażnicy, co tego prawa pilnują. I sędzia, co wysłucha i osądzi. I lochy, i stryczek. Ale kiedyś tak będzie, zobaczycie, że te wszystkie wasze .. narzędzia - powiedziała, z ledwie hamowaną odrazą - potrzebne już nikomu nie będą. Nie będzie pozwolenia na takie praktyki. Wasza profesja nie ma przyszłości. Zobaczycie.

Kat pokręcił głową. - Jak długo ludzie będą ludźmi, tak się nie stanie. Tu nie ma niewinnych i skrzywdzonych. I racja, że łajno wiecie, skoro rajcowych głupot słuchacie! - warknął - co też jaśniepanicz wiedzieć może o tym, co na ulicy się dzieje? Z kim tu mam do czynienia? Niesłusznie oskarżeni? Mieliśmy tu kiedy takiego jednego, Jopek się nazywał. Drobny złodziejaszek. Przyszło, że komu sakiewka zginęła, to straż Jopka tu przywlokła. Zarzekał się, że nie on, że gdzie indziej był...Ba! Okradziona matrona się za nim nawet wstawiła, takie to miękkie i głupie serce niewieście. Więc dostał jeno dyby i kijów kilka na grzbiet. Niesłusznie, jakby panna powiedziała i niesprawiedliwie. - Zacisnął pięści - O, ale następnym razem, jak tu trafił, to już kogo dźgnął nożem, szuja parszywa. Tak, że biedak zszedł. A ta wasza Martha, cudownie odratowana....Jak ją straż chciała zatrzymać, mało oka jednemu nie wydrapała. Drugiemu strażnikowi palec prawie odgryzła...- skrzywił się - Następną razą pewnie kogo lepiej poturbuje, albo okradnie...Od małych zbrodni do dużych, to pochyła droga, moja panno. Tu nie ma skrzywdzonych. Jak nie teraz, to potem przestępstwo jakie zrobią. I po to tu są, by się nauczyli, że to zwyczajnie się nie opłaca. A tak - wyjdą, ktoś ich po główce pogłaska, panna im powie, że kat zły i okrutny i za nic siedzieli...Tedy więc pobiegną nowe gwałty na prawie czynić z sumieniem czystym i usprawiedliwieni. O to wam chodzi...?

Kesa pokręciła głową.

- Nie przekonam was, nie słuchacie moich argumentów, mówicie tylko, żeby się swoim głosem upajać i samemu w swoich oczach swój obraz wybielić. A ja wiem jedno - jakby was rozciągnięto na stole, postraszono szczypcami, przypalono - to do wszystkiego byście się przyznali. Do chędożenia dowolnych dziewek, czy chłopców. Czy zwierząt. Do plwania na kapłanów i zabijania małych dziewczynek. Bo człowiek wszystko zrobi, wszystko powie, żeby przed bólem uciec. Dlatego wasze przesłuchania, wasze metody, funta kłaków nie są warte.

Wstała, z odrazą wypisaną na twarzy.

- Sprawdzę, czy wóz jest.



O ile wyprowadzenie chwiejącego, potykającego się i mamroczącego mężczyzny z lochów, nawet z pomocą strażnika było zadaniem trudnym i niewdzięcznym, to dalsze droga przebiegała już spokojnie. Kat mieszkał w górnej części miasta, w jednej z kamienic przy małym rynku. Mimo późnej pory, w domu czuwała służba, która pomogła Kesie dostać się z poszkodowanym na piętro. Owszem, patrzyli się nieco dziwnie na Bernarda w towarzystwie młodej kobiety, ale nikt nie powiedział ani słowa, a potem zniknęli szybko i dyskretnie.

Mieszkanie kata zajmowało całe piętro. Było to kilka dużych, ale pustych pokoi, w których panował lekki chłód. Ściany były nagie; mebli prawie brak, jeśli nie liczyć solidnej szafy, łóżka i olbrzymiego stołu, zawalonego w całości papierami, rysunkami, ogarkami świec, księgami i tym podobnymi rzeczami. Reszta mieszkania była utrzymana w idealnym porządku; widać było jednak wyraźnie, że prócz jednego, dużego pokoju, reszty mieszkania Bernard nie używał zbyt często. Wyposażenie było solidne i zapewne miało swoją cenę, prezentowało się jednak zaskakująco skromnie.

Bernard dał zaprowadzić do łóżka bez większych protestów. Kiedy z wyraźną ulgą spoczął na poduszce, odwrócił głowę do Kesy. - Panienka głodna? Spragniona? Proszę być moim gościem...

- Nie, ale dziękuję za gościnność - powiedziała, rozglądając się dyskretnie dookoła. - Pozwolicie się zbadać?

Bernard sapnął ciężko - Skoro wciąż dycham, to pewno żyć dalej będę...Skoro panienka musi koniecznie...Ale! - wyciągnął rękę w stronę małej szafki - nalejcie mi lekarstwa? Przed oględzinami...?

- A to lekarstwo to na co...? - dopytała, podchodząc do wskazanego mebla i wyciągając szklana karafkę. Powąchała zawartość. Orzechy i alkohol. Nalewka orzechowa jak nic... na żołądek świetna.

- Bóle wszelakie. W tym ten życia... - kat uśmiechnął się - Panienka spróbuje. Według receptury karzełków, to jednak umieją, cholery, robić...
- Bez wątpienia, ale takie napitki myśli mi mącą - powiedziała. I intuicję stępiają, i moc blokują...ale tego już nie dodała. Nalała nieco nalewki na dno szklanki, którą zauważyła na stole.
- Pijcie - przysunęła mu naczynie do ust, podtrzymując głowę. Dwa łyki nie zaszkodzą - zwłaszcza, że kat przyzwyczajony do swojego “lekarstwa” się wydawał być - a uspokoić się pomogą.

Bernard przełknął chyba nawet więcej niż owe zalecane dwa łyki. Alkohol palił mu gardło, a w mięśnie wlewał przyjemne ciepło. Pod plecami miał miękkie łóżko, a nie twarde deski stołu, w mieszkaniu mimo wszystko było cieplej i bardziej sucho niż w lochach...teraz to mógł odchorowywać uderzenie dowolnie długo. Jeszcze żeby panna medyczka nie była taka dokładna...W końcu to z racji wieku on mógłby jej być jej rodzicem, a nie na odwrót...

- Więc...medyku, czyńcie swą powinność! - zażartował.

Kesa zajrzała mężczyźnie w oczy, a potem dokładnie obmacała kości czaszki. Guz z tyłu głowy zmniejszył się już nieco, co było następstwem wcześniejszej interwencji magicznej dziewczyny. Teraz posługiwała się tylko wiedzą medyczna - kat był już całkowicie przytomny, nie ryzykowała ponownie użycia magii. Dodatkowo.. miał coś na szyi, widziała, jak tam sięgał, może amulet, coś, co go ostrzegało. Informowało.

- Rozsunę wam koszulę, chcę serca posłuchać - powiedziała.

Bernard bez słowa rozsznurował koszulę. Na szyi faktycznie miał zawieszony jakiś amulet. Sprzedawano takie jako ochronę przed złym okiem i urokami, ale czy faktycznie działały, trudno rzec. Kat na pewno wierzył w swój...



Przejechała wzrokiem po jarmarcznej zabawce, którą miał zawieszoną na szyi, a potem nachyliła się i przyłożyła ucho do piersi kata. Przez chwile słuchała, wstrzymując oddech.

Serce biło regularnie. Mężczyzna miał silny organizm, mimo swojego wielu.

- Śpijcie teraz - powiedziała.- Ja posiedzę i was popilnuję.

Mężczyzna ziewnął i pokiwał głową - Jakbyście potrzebowali czego, na służbę dzwońcie...Pokój dla gości też przygotowany...- Spojrzał medyczce prosto w oczy - I dzięki wam za troskę. Nie musieliście i kata się brzydzicie...ale pomogliście. Dobrzy z was ludzie, panienko Keso... - Bernard przymknął oczy z lekkim westchnieniem. Po chwili pierś mężczyzny zaczęła unosić się w równym rytmie oddechu.

- Nie brzydzę się was, tylko waszej profesji... - powiedziała Kesa cicho, ale mężczyzna już spał.

Usiadła więc na krześle, aby poczekać. Po chwili wstała, podeszła do stołu przejrzeć księgi i papiery tam zwalone. Nie prosta ciekawość nią kierowała, ale raczej chęć, aby spędzony w izbie - nieco przymusowo - czas z korzyścią spożytkować. Większość materiałów - jak się zorientowała - dotyczyła sposobów i metod pracy katowskiej. Wybrała jedną o obiecującym tytule “Sposoby kości nastawiania i kończyn ze stawów wyciągniętych przywracania na miejsce” i zabrała się za lekturę. Co jakiś czas sprawdzała stan kata. Ale - generalnie - było o niego spokojna.


F.leja 16-08-2013 08:56


Cathil była znów niespokojna. Krążyła po pomieszczeniu, jak dziki zwierz w klatce.
- Tu też nas będą torturować? - rzuciła od niechcenia w stronę towarzyszy.

- Cathil! Nena! Nareszcie! - Orin wyglądał jakby ledwo się powstrzymywał od rzucenia się im na szyje i dopiero po chwili dotarł do niego sens wypowiedzianych przez łowczynię słów - Torturowali was? - spytał przerażony.

- Mnie nie zdążyli - szepnęła, zatrzymując się i spoglądając na Nenę.

- Mnie również nie... w zasadzie to miałam wrażenie, że ten kat chciał mi pomóc. Miał o was popytać, jako o świadków tego morderstwa. Mam nadzieję, że nic mu nie będzie od tego uderzenia...- po chwili jej twarz pojaśniała - Ale mimo tego, bardzo wam dziękuję za uwolnienie. Ja... ja wierzyłam, że mnie jakoś uwolnicie. - to Nena rzuciła się na szyje obojga przyjaciół.
Dopiero po chwili, opanowując wzruszenie spytała ponownie

- Cathil...kim są ci ludzie i właściwie dlaczego nadal jesteśmy w zamknięciu?
Na policzki łowczyni wystąpiły rumieńce. Odchrząknęła jednak szybko i odparła.

- To raczej pytanie do barda - stwierdziła - Ja chciałam świadczyć na twoją korzyść. Nie wiedziałam co innego mogłabym zrobić. Ale zamiast tego pojmali mnie jako twoją wspólniczkę. Dobrze, że Orin poszedł inną ścieżką.
Nena spojrzała z podziwem na małego przyjaciela, a Niloufar zapiszczała radośnie, ponownie chowając się w kieszeń płaszcza druidki.

- To i tak bardzo wiele Cathil. Zmieniłaś się... - Nena położyła przyjacielsko dłoń na ramieniu łowczyni.
Cathil skinęła głową. zmieniła się.

- W każdym razie nic nikomu się nie stało - powiedział Orin z nieskrywaną ulgą - zostało jeszcze ulotnić się z miasta. Mam nadzieję, że Uisdean nam pomoże... To elf - dodał widząc pytające spojrzenia towarzyszek - Obiecał pomóc oswobodzić Nenę, ale że znajdą was obie tom się nie spodziewał.

- Hn - skomentowała Cathil. Nie podobało jej się to, że znów siedzi pod kluczem. I nie podobała jej się dziwna pomocność obcego elfa. Podejrzewała, że tajemniczy Uisdean ma w ich uwolnieniu jakiś interes. Obawiała się, co konkretnie ten interes może oznaczać.

- A tak w ogóle Cathil, jak udało ci się tu dostać? W sensie, że za mury. I co miałaś na myśli mówiąc, że nie zdążyli cię torturować? Kto niby? Hmmm... W zasadzie to nie mówiłem Uisdeanowi nic o tobie, stąd moje pytanie... - niziołek rozpromienił się jakby dostał darmową kolejkę - Jakim cudem się tu znalazłaś?

- Byłam zdeterminowana - stwierdziła. Nie lubiła gadać po próżnicy. Opowieść nie była przecież wcale ciekawa. Chyba. Zafrasowała się, może powinna opowiedzieć? Niziołek wyglądał na takiego zaciekawionego. Podrapała się po głowie i przysiadła pod ścianą - Znalazłam człowieka, który mnie przemycił tajnym przejściem do miasta. Razem ze mną szła kobieta z chorym dzieckiem, ale gdy tylko wyszłyśmy na ulicę, napadli na nas bandyci. Dostałam w głowę. Kiedy się ocknęłam matka i dziecko byli martwi, a mnie mieli gwałcić, ale pojawiła się straż i ich przegnała.
Cathil uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie gniewnej twarzy Rolfa.

- Strażnik Rolf się mną zaopiekował, zabrał do medyka. Potem mu pomogłam złapać przemytnika.
Teraz sama wyglądała na zagniewaną.

- Rolf chciał go pojmać, ale w krzakach chował się jego kompan i chciał strzelić Rolfowi w plecy, ale udało mi się go trafić pierwszej i strzała poleciała bokiem - w tym momencie ręce Cathil ożywiły się w języku gestów.

- Bo Rolf dał mi łuk. Dobry, porządny łuk, żebym się mogła bronić, ale potem powiedział że mogę go zatrzymać.
Znów się zasmuciła.

- Ale kiedy przyszli po mnie strażnicy, zabrali mi łuk - zawiesiła głos, ale po chwili kontynuowała swoją opowieść - Powiedziałam Rolfowi, że chcę znaleźć Nenę, ale wtedy, zaraz nazajutrz przyszli po mnie strażnicy, mówiąc że jestem wspólniczką Neny w morderstwie. Rolf mnie ostrzegł, ale postanowiłam zostać - zdenerwowanie zawładnęło jej głosem - Mówiłam im cały czas, że Nena nic złego nie zrobiła, ale ich to nic nie obchodzi... dają człowieka katu i tyle.

- Och... więc to tak... dobrze że ja nie napatoczyłem się na żadnego strażnika. Gdybym to ja skończył w lochu... - bard wzdrygnął się na samą myśl o tym po czym zwrócił się do Neny - Co do katów to ogólnie wiadomo, że to psychopaci. Kto inny chciałby mieć taką robotę? Nic dziwnego, że zdawało ci się że twój oprawca chce ci pomóc Neno. Pewnie gość ma nierówno pod sufitem.
Nena słuchała z zaciekawieniem trochę nieskładnie opowiedzianej przez Cathil historii. Była zdumiona i jednocześnie dumna, że dziewczyna, pomimo, że tak wiele przeszła, potrafiła tak skutecznie podążać za celem.

- Mam wrażenie, że ktoś chce nas w to morderstwo wrobić i że ma tutaj jakieś kontakty. Inaczej kto uwierzyłby, że ja dałabym radę udusić dorosłego chłopa? Martwię się. Jeśli wyślą za nami stalowookiego... Poza tym ten Elf... w zamian za co zgodził się mnie oswobodzić Orinie? I dlaczego zamknął nas w tym pomieszczeniu?

- O to się nie martwcie, wszystko załatwiłem! - odparł dziarsko niziołek ale widząc podejrzliwe miny łowczyni i druidki dodał - Nooo... za przysługę, ale nie ma się o co martwić. Tak jak mówię, wszystko załatwiłem i z tego co widzę, Uisdean dotrzymał obietnicy więc nie ma się o co martwić.

- Hn - mruknęła Cathil, ponownie zaczynając obchód nowej celi. W jej sercu odzywła się nieufność do obcych - Mam nadzieję.
Nena nie powiedziała już nic, ale przytakneła głową słowom Cathil. Pozostawało czekać...

~"~


Łowczyni przysiadła z boku, w kącie, tak by widzieć drzwi, ale nie zostać od razu dostrzeżoną. Odetchnęła głeboko i przymknęła na chwilę oczy, nie było sensu się zadręczać gdybaniem. Co będzie, to będzie. Kto wejdzie przez drzwi, to wejdzie. Jeżeli okaże się wrogiem, to okaże się wrogiem.

Sięgnęła za pazuchę i wyciągnęła kartkę Orina. Ostatnio nie miała czasu na naukę, trzeba było nadrobić zaległości. Papier był już brudny i pogięty, ale literki były czytelne. Zresztą większość z nich była już wyryta w jej pamięci, jak w kamieniu. Powinna poprosić Orina o coś do przeczytania. Odkryła, że z czytaniem jest zupełnie, jak z łukiem. Im więcej ćwiczysz, tym lepiej wychodzi. Im trudniejsze wykonujesz ćwiczenia, tym łatwiej radzisz sobie z prostymi.

- A... - szeptała i wodziła palcem po nakreślonych przez Orina liniach. Ciekawe, jak poradziłaby sobie z pisaniem.


~~~~~~~~~~~~
Cathil, Orin i Nena

obce 23-08-2013 22:02

Stare ciało mocno uderza o bruk - bezwładnie, boleśnie, z okrutnym odgłosem kości przegrywającej z kamieniem. Irga jest bezbronna w swojej starości. Upada niezgrabnie, z jękiem. A jednak ma szczęście - jak zawsze, jak często - żadnego złamania, żadnego pęknięcia. Boli tylko biodro, boli ramię i przez długą, długą chwilę nie jest w stanie się podnieść.

Część ludzi omija ją - z odruchową ostrożnością, z tą smutną żebraczą mądrością, która wie, że cudze nieszczęście jest zaraźliwe jak choroba, że roznosi się jak morowe powietrze i wystarczy moment nieuwagi, nieostrożność miłosierdzia, by wczepiło w człowieka pazurami czyniąc trudne życie niemożliwym do zniesienia. Część patrzy tylko, pełna przepełnionej ulgą uciechy, że to nie oni, że to nie ich spotkało. Nikt nie podchodzi, dopóki strażnicy nie odejdą. Dopiero wtedy czyjeś brudnawe, spracowane dłonie podnoszą ją z pokrytego nieszczystościami bruku.

Irga stoi chwiejnie i patrzy w stronę strażniczej bramy. Nikt nie wie jak wiele kosztuje ją, by nie splunąć przez ramię gęstą śliną, by nie zaszeptać złych słów, złośliwego przekleństwa, które porwałby wiatr. Ją - starą, cierpliwą Irgę.

Irgę Opiekunkę. Irgę Piastunkę. Irgę Zaklinającą Szczęście.
Ją. Karmiącą Ogień.

Rękawem ociera plwocinę z policzka, starannie otrzepuje wierzchnie odzienie.

Boli gniewem to upokorzenie. Złością złamanej dumy.
Ale jest tak zmęczona. Tak obolała. Zbyt słaba, by marnować resztkę sił, na niepotrzebne swary. Jest też zbyt stara i zbyt mądra, by sądzić, że ten gniew i to upokorzenie mają jakiekolwiek znaczenie.


* * *


Pożegnanie nie trwa długo. Szeptunka nie posiada wiele i cały swój dobytek jest w stanie unieść na przygarbionym grzbiecie. Co zresztą jest naprawdę ważne? Ważne jest gliniane naczynie z żarem. Ważny jest kostur z twardego drewna. Ważny jest nóż z żelaza, bęben ze skóry nienarodzonego konia, zioła i kamienie wróżebne. Ważne są drobne ozdoby, które nosi powplatane w długi do kolan warkocz i naszyte na wierzchnie ubranie - małe dowody wdzięczności, niezliczone dowody jej doświadczenia, niezbite dowody jej roli i fachu. Resztę może porwać wiatr.

Ochra kręci się po izbie niespokojnie. Splata spierzchnięte palce, poprawia zioła, które zaraz pakować będzie szeptunka, marszczy brwi, które osiadły ponad jej oczami jak dwa odwrócone uśmiechy. W końcu siada i zaczyna łuskać fasolę, z takim zacięciem jakby patroszyła złowione w potoku ryby.

Nie mówią wiele, ale też zawsze najlepiej im było we wspólnej ciszy. Bo i po co strzępić język po próżnicy, gdy pali się ogień, gotuje strawa, a towarzystwo drugiego człowieka przegania samotność. Wystarczy wtedy uspokajająca rutyna codziennych rytuałów, powtarzalność prostych czynności. Rankiem wystarczą wieści zasłyszane przez Ochrę na targowisku. Wieczorami wystarczą gawędy i opowieści szeptunki.

Irga patrzy teraz na tą chudą, małomówną kobietę z czułością.

To było dobre miejsce i z radością poniesie wspomnienie o nim ze sobą. Z ciepłym smutkiem zachowa w sercu twarze i imiona ludzi, których już nigdy może nie spotka. Jeszcze przez długi czas towarzyszyć będą jej myślom.

Podchodzi do Ochry i całuje ją w czoło z matczyną troską, szepcze w te szorstkie, rudawe włosy ostatnie zaklęcie. Przegania wzruszenie, odgania z oczu łzy - najlepiej przecież wie, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Każda opowieść, nawet najkrótsza, swój sens znajduje przecież dopiero w zakończeniu.

Ochra w ostatniej chwili zaciska jej palce na drobnej, kościanej ozdobie.


* * *


Droga do Kruczego Gniazda, do tej smukłej kamienicy o wysokich oknach i portyku z jasnego kamienia, pięła się ostro pod starymi nogami zmęczonej szeptunki. Jakby nie znajdywało się ono po wewnętrznej stronie murów, lecz na szczycie szklanej góry, na czubku wysokiej wieży, skryte za czarem, za urokiem przemieniającym wszystko w zimne żelazo. I ciążyły Irdze jej żelazne trzewiki, ciążył żelazny kostur, ciążyło żelazne naczynie jakby pełne było nie żaru i zaklętego szczęścia, ale popiołów i gorzkich łez.

Liczyła kroki okupione bólem obitego biodra.

Pierwszy. Ochra stoi w drzwiach ciasno otulona chustą i własnymi ramionami.
Piąty. Pies unosi ostry jak grot strzały łeb znad ciśniętych na błoto resztek.
Trzynasty. Biegnące dziecko potrąca wystawione przez garbarza naczynie na mocz. Cuchnąca struga wylewa się z płytkiego rynsztoka.
Szesnasty. Ochra odwraca się i znika w środku pochyłej odrobinę chałupy. Trzaskają drzwi, zamyka się rozdział opowieści.

Coś się kończy.
Coś się zaczyna.

Krok. Strażnicy na bramie z niedowierzaniem patrzą na oślepiający miękką bielą pergamin, który starucha w jelenich skórach i czarnych chustach wyciąga w ich stronę. Nazwisko nakreślone eleganckimi pociągnięciami pióra zamyka ich usta i otwiera przed nią wrota do Wewnętrznego Miasta.

Krok. Irga zadziera głowę i śledzi lot krążących po niebie ptaków. Widzi jak obracają głowy. Widzi jak po niewidzialnej spirali okrążają budynek z szarego kamienia, w którym kat bez twarzy i imienia wydobywa z ludzi krzyki bólu i słowa prawdy. Słyszy ich echo w wietrze z wizgiem prześlizgującym się pomiędzy wysokimi ścianami budynków i przemierzającym labirynt ciasnych ulic. Serce bije jej mocno, szybko, nierówno, gdy drżącymi palcami gładzi ciepłe, gliniane naczynie, gdy nakazuje sobie cierpliwość. Gdy stawia Kruczą Córkę ponad własnymi pragnieniami, to co właściwe ponad tym co upragnione.

Krok. Krok.
Krok.
Krok.
Krok…

Przytłacza ją gwar i zgiełk Wewnętrznego Miasta. To obcy jej świat, nieznane miejsce i szeptunka czuje się jak nagle wyrwane drzewo korzeniami szukające ziemi, w której mogłoby znaleźć oparcie. Idzie powoli, trochę nieśmiało, trzymając się blisko murowanych fasad domów i kamiennych ścian, jakby bała się, że ludzki nurt porwie ją jak nurt rzeki porywa dryfujący kawałek drewna. Drżącym, starczym głosem nuci piosenkę, której nauczyła ją jeszcze matka pośrodku czerwonawego morza traw rozciągającego się u stóp Południowych Gór, tak daleko od Denondowego Trudu.

Krok.
I następny, następny, następny.
Aż do samego końca.


* * *


Ledwie odejmuje rękę od fantazyjnie kutej kołatki, a już pan Gorye - sztywny jak kij lokaj Kruka - otwiera przed nią drzwi ostrym gestem pełnym pośpiesznej niechęci. Opuszczone kąciki pełnych ust, zmarszczki na wysokim czole pod gładko zaczesanymi pomadą włosami, ubranie bez jednej plamy i jednego zagniecenia, rozszerzone w niesmaku skrzydełka nosa. Nie da się przeoczyć jego dezaprobaty dla czegoś, co uznaje zapewne za pańską fanaberię. Nie da się przeoczyć pogardy i odrazy dla samego pomysłu, by wpuszczać do domu obdartusa z dzielnicy biedoty. Na swój prosty sposób Irga rozumie stojącego przed nią mężczyznę: jeśli swoje życie oplótł dookoła piastowanej posady, jeśli źródłem dumy jest dla niego nie tylko jak służy, lecz także komu służy, jeśli w końcu dumny jest ze swego pana bardziej niż żołnierz z odnoszącego sukcesy oficera… jeśli to wszystko jest prawdą, czy można się dziwić jak wysoce niestosownym wydawać mu się mogła obecność szeptunki w domu, o który dbał od blisko dwudziestu lat?

Z oziębła uprzejmością pokazuje jej pomieszczenia, do których będzie miała prawo wstępu, wskazuje jej drogę do niewielkiej klitki, w której stoi przyszykowane dla niej łóżko. Cedząc przez zęby kolejne słowa objaśnia zasady panujące w domu, przedstawia ją reszcie służby i wzywa prostą jak włócznia dziewkę, która ma pomagać szeptunce we wszelkich sprawunkach. Na koniec tonem nieodwołalnego rozkazu sugeruje, by wykąpała się i oddała swoje podróżne ubranie praczkom.

Wezwana przez Gorye Ada przygląda się starusze z ostrożną niechęcią.
Oszołomiona starucha kiwa tylko głową na natłok nie do końca dla niej niezrozumiałych rewelacji.
Czeka na Kruka, ale Kruk nie życzy sobie tego dnia z nią rozmawiać.

Przez moment widzi go na galeryjce, otoczonego przez portrety martwych przodków, opartego o polerowaną balustradę, zaciskającego na niej dłonie tak mocno, że aż bielały mu palce, krzywiącego usta w gniewnym grymasie. Lecz gdy tylko ją dostrzega, gdy tylko łapie jej wzrok - odwraca się gwałtownie i znika w swoich gabinecie.

W ciszy domu trzaśniecie ciężkich, dębowych drzwi rozchodzi się jak głośny odgłos policzka, wymierzonego pośrodku eleganckiego balu.


* * *


Komnatę Kruczej Córki - jak noże - przebijają teraz ukośne promienie słońca. Odbijają się złocistymi plamami na ramie ozdobnego lustra, na gęsto tkanym gobelinie, parawanie w kolorze bladych płatków róż i czarnych jak noc włosach dziewczyny.

W świetle dnia panna jest równie piękna jak w szarzyźnie przedświtu. Równie dumna i równie wściekła. Naprzeciwko niej szeptunka zdaje się przypruszoną pyłem i wypłowiałą wroną. Wykrakującym cudze nieszczęście ptaszyskiem.

- Nie śpieszyłaś się, starucho.

Irga patrzyła na nią wzrokiem pozbawionym współczucia.

- Wybrałaś?

- Nie chcę tego - warknęła dziewczyna, wciąż dławiąc się swoją złością. - Skoro ojciec tuczy cię srebrem, wyjmij to ze mnie, słyszysz? Wyjmij ze mnie tego bękarta.

- Ah - zamawiaczka pokiwała głową, czarne jak dobyty ze strumienia kamyk oko wpatrywało się w Kruczą Córkę nieruchomo, uważnie. - Dobrze. Będzie jak chcesz. Wyjmiemy z ciebie dziecko, ale jeszcze nie dziś. Przez tydzień będziesz pić zioła, dziewczyno, a one zmuszą ziarno, by opuściło twój brzuch. To ważne! - uniosła pomarszczony palec, grożąc skrzywionej niechętnie pannie. - Gdy wyjdzie samo więcej nadziei będzie dla ciebie.

- A ty wywalisz się garbem do góry i będziesz kroić mojego ojca jak dojną krowę? - zasyczała panna z manierą godną potowej dziewki, a każde słowo ociekało jadem jak obnażone kły piaskowej żmii.

- A ja jeszcze tej nocy zaklnę dla ciebie dobry los, jak obiecałam - poprawiła ją z niezmienną cierpliwością Irga. - Przygotuj się.


* * *


W Kruczym Gnieździe, w domu szlachetnego rajcy miejskiego Gustawa Zemelnschafta długo jeszcze mówiło się o tej nocy.

Ada opowiadała jak starucha na wewnętrznym dziedzińcu kazała ustawić cztery, żelazne trójnogi wypełnione jesionowym ogniem. Jak - głosem godnym niemal Królowej Matki - zażądała ciężarnej klaczy. Jak napoiła panienkę naparem z szałwi wieszczej, jazgotu i czerwonego korzenia. Jak nachylała się nad młodą Zemelnschaftówną, a po jej pomarszczonej jak łupina orzecha twarzy tańczyły cienie.

- Co widzisz, dziewczyno? - pytała.

A dziewczyna odpowiadała. Bezradnie, po raz pierwszy bez złości, z głową i oczyma pełnymi narkotycznych wizji. Śmiejąc się, płacząc i krzycząc niezrozumiałę dla nikogo rzeczy. Starucha zaś słuchała, słuchała uważnie, wyławiając z rzeki słów znaki i symbole jak kolorowe ryby. A potem dała dziedziczce nóż z zimnego żelaza, owinęła jej zziębnięte palce dookoła rękojeści, poprowadziła na dziedziniec, gdzie czekała klacz i kazała zapłacić pierwszą część ceny. Pokazała Kruczej Córce jak ubić zwierzę. Pokazała jak ustawić ostrze. Pokazała jak wyrwać z ciężarnego brzucha płód i jak wyciąć z niego to, co było ważne i potrzebne.

Upiorny krzyk umierającego konia niósł się daleko w miasto.
Panna miała nieprzytomne oczy, ręce skąpane w czerwieni i ociekającą juchą suknię, która opinała jej brzuch jak dłonie kochanka.

To wtedy szeptunka z południowych stepów uśmiechnęła się i był w tym uśmiechu spokój, z jakim śnią umarli. Niestrudzenie wybijała na niewielkim bębnie stały, hipnotyczny rytm. Płynny jak koński galop. Prosty jak bicie serca.

Dum-dum. Dum-dum. Dum-dum.

- Zjedz je - rozkazała, wskazując na serce, które Krucza Córka trzymała w palcach jak świeżo wyklute pisklę. - Dopóki ciepłe. Potrzebujesz siły i szczęścia zamkniętego w ziarnie.

Panna popatrzyła na okrwawiony strzęp mięsa na swojej dłoni i zwymiotowała na marmurowe płyty dziedzińca.
Stara nachyliła się ponad nią, pogłaskała ją po czarnych, spoconych włosach.

- Zjedz je, dziewczyno - powtórzyła cicho.


* * *

Od lochu suną po mieście fale mocy. Kruki obsiadają mury i dachy domów jak małe, nastroszone, pierzaste gargulce. W jednym momencie jękliwie odzywają się chyba wszystkie koty w mieście. Robaki wypełzają z ziemi, przepychają się pomiędzy kamieniami nierównego bruku. W śmierdzących kanałach pod miastem szczury unoszą pyski ku powierzchni, węszą nerwowo, zbijają się w wyliniałe, drżące grupki.

Czują.
Przeczuwają.

Czuje i przeczuwa także zaklinająca los obcej dziewczyny Irga.
Czuje i przeczuwa przelewając szczęście nienarodzonego dziecka w matkę.
Zamiera na chwilę, odchyla głowę do tyłu i zamyka oczy.

Czuje.
Przeczuwa.

Od lochu suną po mieście fale mocy. Pod powiekami widzi wstęgi światła rozchodzące się jak kręgi na wodzie. Pod stopami ziemia wibruje skradającą się przez nią magią. Zmienia się szept ognia, przesnuwają osnowy opowieści, przeplatają węzły przeznaczenia.

- Hete - proste słowo niemal bezgłośnie splata się z oddechem szeptunki.

Przez krótką chwilę wszystko może się wydarzyć. Wszystko. Ktoś może odmłodnieć. Ktoś może się zestarzeć. Ktoś przemienić w sposób, którego nie można było wcześniej przewidzieć. Coś może ożyć i coś może obumrzeć, zmarnieć w oczach. Przez moment, przez jeden krótki moment wszystko jest wirem, wszystko jest potencjałem czekającym, by się urzeczywistnić.

Nie dzieje się jednak nic.
Nie zmienia się nic.

Powoli opuszcza głowę.

* * *


Szeptunka otworzyła oczy, zacisnęła pomarszczone usta w cienką linię rozgoryczenia i ponownie wbiła nóż w nieruchome mięso. Sprawnie wycinała kolejne kawałki z truchła klaczy: kawałek serca, wątroby, oczy. Odcięła garść włosów z ogona i grzywy. Pogłaskała łagodnie martwe zwierzę po stygnących chrapach.

Cisnęła ofiary do mis z ogniem. Złożyła ofiarę czterem wiatrom, duchom czterech światów.

A potem czuwała dopóki nie nadszedł świt.

Nad ogniem
Nad snem Kruczej Córki.

Wpatrując się w widoczne zza murów posiadłości Kruka lochy.

GreK 24-08-2013 07:33


Kesa z Imarii. Bernard Wolner.



Gdy się przebudził wczesnym rankiem Wolner obmacał głowę z tyłu. Po guzie nie było śladu. Poruszał nią w tył i w przód. Czuł się świetnie. Po nocnym incydencie zostało tylko przykre wspomnienie. Jak obrzęk mógł tak szybko zniknąć jeśli nie za sprawą ingerencji magicznej? Wzdrygnął się łapiąc odruchowo za medalion. Włożył nogi w kapcie i rozejrzał się po pokoju.

Dziewczyna spała z głowa opartą o rozłożoną księgę. Wiedźma czy nie? Nie wyglądała na czarodziejkę, jednak wiedział dobrze, że te za sprawą magii mogą zmienić swą naturę. Chyba nigdy się nie dowie.

Podszedł do okna i odsunął kotary. Światło poranka wpadło do pokoju.

Kesa zmrużyła powieki. Słońce poraziło ją. Podniosła się i przetarła oczy. Nawet nie wiedziała kiedy usnęła nad lekturą.

- Wybaczcie - w tonie głosu Bernarda rozbawienie walczyło ze skruchą - nie chciałem was tak gwałtownie przebudzić. Ciekawa?

- Co? A... - Zamknęła księgę. - Tak. Chyba jednak nużąca, skoro przy niej usnęłam - odpowiedziała z uśmiechem. - Jak głowa?

- Dobrze. Zadziwiająco dobrze.

- Mogę rzucić okiem?

Westchnął siadając na skraju łóżka.

- Skoro musicie.

Dał się zbadać. Sprawne palce medyczki powędrowały do miejsca urazu. Nie było śladu po uderzeniu. Guz wchłonął się całkowicie. Spojrzała w oczy katu.

- Patrzcie za moim palcem, nie ruszając głową.

Reakcja prawidłowa.

- Dobrze - oznajmiła. - Jesteście okazem zdrowia panie Wolner. Nic tu już po mnie.

- Dziękuję i... Byłbym niewdzięcznikiem gdybym pozwolił wam wyjść z pustym żołądkiem. Poczekajcie.

Wezwał służbę. O ile wczorajsze spojrzenia można było nazwać podejrzliwymi o tyle dzisiejsze już zdumionymi. Rozdziawiona buzia i otwarte szeroko oczy świadczyły o tym, że nie było codziennością aby kat gościł do rana nieznajome damy. Mistrz Dobry polecił przynieść śniadanie, które też zaraz podano.

Po niezobowiązującej rozmowie kat pożegnał się z medyczką i oboje udali się do swoich obowiązków.


Irga.


Świt rozświetlił ciemności nocy, przygasił blask ognia i osłabił jego moc. Krucza córka spała jeszcze gdy Irga odeszła od ognia. Lochy przyciągały ją do siebie, wzywały. Coś się wydarzyło tej nocy. Coś co znowu zmieniło bieg historii. Siła silniejsza niż ta, którą dysponowała. Siła silniejsza niż te, które znała. Krucza córka będzie spać jeszcze nim ogień nie pożre ostatniego jesionowego brewiona.

Nakazała nie gasić ognia. Nie budzić dziewczyny. Kruk patrzył na nią dziwnie. Czyżby zastanawiał się nad słusznością swej decyzji? Żałował?

- Lochy Kruku. Obiecałeś mnie tam zabrać.

***
Grube mury i skrywające się za nimi cierpienie.

- Przyprowadziłeś mnie tu za późno - burknęła, gdy tylko je przekroczyli. Wiedziała o tym.

Wewnątrz iskrzyło. W zachowaniu strażników, w nerwowości zamkniętych za kratami ludzi, w nieskładnej bieganinie widziała, że przybyła za późno. Oparła się dłonią o zimny mur. Chłonęła ból i łzy, i krew. Historie, których był świadkiem. Źródło, którego obecność wyczuwała tutaj jeszcze dzień wcześniej opuściło to miejsce.

Była zawiedziona, była przybita, była stara. Kazała się wyprowadzić na zewnątrz. Tam zostawiła rajcę Zemelnschafta.

- Wrócę Kruku.

I pozwoliła się ponieść nogom poza wewnętrzne mury.



Cathil Mahr, Nena Deacair, Orin Sorley.


Wtargnięcie elfa było równie nagłe co niespodziewane. Drzwi otworzyły się z łoskotem. Skoczyli na równe nogi przebudzeni ze snu. Za długouchym wpadło jeszcze trzech ludzi, których zdążyli już poznać w nocy.

- Uisdean... - Orin najwidoczniej go znał.

- Zbierajcie się - rzucił od progu bez wstępów. - Ta meta jest spalona. Musicie uciekać. Moi ludzie was przeprowadzą w inne miejsce.

- Ale... - niziołek najwidoczniej chciał przedyskutować ten plan.

- Bez dyskusji! - uciął ostro. - Zaraz tutaj będą. Postaram się ich zatrzymać dłużej. Idźcie już...

Wyszedł na korytarz. Zobaczyli go jak wchodzi schodami na górę i zamyka za sobą drzwi.

- Tędy - zakomenderował jeden z pozostałych w pomieszczeniu ludzi odsuwając metalową kratę w podłodze pod schodami i znikając we wnętrzu. - Pospieszcie się - rzucił już ze środka.

Wahali się chwilę.

- W czym mogę pomóc? - usłyszeli stłumiony zamkniętymi drzwiami głos elfa.

- Odsuń się - szarpnięcie za klamkę. - Otwórz drzwi!

- Ależ panowie, o co chodzi, chyba możemy...

Cathil wskoczyła jako pierwsza, za nią Nena, Sorley a na końcu dwójka mężczyzn, z których ostatni zasunął z łoskotem klapę. Niziołek mógłby przysiąc, że słyszał jeszcze uderzenie topora w drewniane drzwi na schodach.

Znaleźli się w kanale ściekowym. Po kolana w cuchnącej wodzie. W całkowitych ciemnościach. Mogli wymacać oślizłe, mokre ściany.

- Tędy - ponaglił głos i ruszyli w jego kierunku po omacku.

Jednocześnie za plecami usłyszeli wyraźnie zgrzyt odsuwanego włazu.

- Pochodnia!

Po chwili blask światła ostrzegł ich o podążającej za nimi pogoni.




Irga.


Przechodząc bez celu uliczkami Denondowego Trudu, pozwalając prowadzić się ślepemu losowi, mijając kolejną z ciemnych uliczek zauważyła czmychającego z niej szczura. Mały gryzoń z czerwonymi oczami i różowym długim ogonem zwrócił jej uwagę. Spojrzała w kierunku, z którego przybiegł i ujrzała poruszenie w głębi.

Nie widziała dokładnie co się działo, lecz powietrze falowało. Cienie przesuwały się, zagęszczając i rzednąć w rytmicznym, niezmiennym pulsowaniu. Silne źródło energii, które wyczuwała wcześniej w lochach dochodziło teraz silniej jeszcze z tego właśnie miejsca. Chciała tam podążyć, zrobiła krok w tamtym kierunku gdy drogę zastąpił jej jakiś mężczyzna.

- Czego tutaj szukasz starucho?

Nie odpowiadając chciała go ominąć. Syknął, po czym odepchnął mocno. Znowu podnosiła się z bruku, dźwigając stare kości, znowu szukała kostura, którym chciała się podeprzeć, znowu odczuwała potłuczone biodro. Gdy wstała, była już sama u wylotu uliczki. Weszła w jej mrok. Tym razem nikt jej nie przeszkodził. Między dwoma rzędami ruder leżały, niczym zdechłe jeże, trzy trupy przeszyte igłami strzał.

Nachyliła się nad nimi. Krew była jeszcze ciepła. Śmierć zadana z ukrycia. Tchórzliwa. Niepotrzebna. Czuła, że tych troje mężczyzn miało żyć. Niemal widziała ich wracających do swych domów, widziała ich w objęciach żon, kochanek, tulących swe dzieci - jeszcze nie narodzone. Zakręciło jej się w głowie. Czuła, że w innym miejscu, w tym samym czasie trzy inne istnienia zostały przywrócone temu światu. Bilans musiał się zgadzać. Odczuwalność Źródła, które było przyczyną tej anomalii, Źródła, które było w tym miejscu jeszcze trzy tchnienia wcześniej, była wręcz namacalna. Smuga zmian, niewielkich zawirowań powietrza, zagęszczeń światła, jaskrawszych kolorów ciągnęła się cieńkim strumieniem w kierunku jednej z bram.



Cathil Mahr, Nena Deacair, Orin Sorley.

Szli w ciemnościach brodząc w odchodach już chyba kilka dobrych kwadransów, które ciągnęły się w nieskończoność. Słyszeli piski uciekających szczurów. Początkowo myśleli, że pogoń dopadnie ich szybko, jednak tunele zaczęły się rozgałęziać i światło pochodni zaczęło słabnąć po kolejnych zakrętach, by w końcu zniknąć zupełnie. Od dłuższego czasu szli w milczeniu podążając za swym przewodnikiem.

Tunele wyglądały na stare. Bardzo stare. Z odchodzących bocznych korytarzy czasami dochodził ich smród jeszcze większy niż ten z szamba, w którym szli. Łatwo mogli się domyślić, że nie znając właściwej drogi można było zbłądzić i być może nigdy już nie wyjść na powierzchnię.

Tunele były śliskie od szlamu zbierającego się na ich ścianach. Każdy z nich zaliczył kąpiel w nieczystościach. Brudna ciecz zlepiła im włosy, wciskała się w nozdrza i usta. Najgorzej ucieczkę znosił niziołek pogrążony w ściekach po pas. Dwóch mężczyzn na końcu grupy podążało za nimi w milczeniu. W końcu przewodnik pozwolił na chwilę odpoczynku.

- Już niedaleko - powiedział ściszonym głosem.

Gdy nabrali oddechu ruszyli dalej. Po pewnym czasie zatrzymali się znowu. Człowiek Seaghdh’a kazał się im zatrzymać. Usłyszeli jak po drabince wchodzi na górę a po chwili zgrzyt odsuwanego włazu i światło dnia wlało się do wnętrza. Wyszedł na zewnątrz i przez chwilę go nie było. Potem pojawił się w otworze.

- Czysto! Wychodźcie!

Znaleźli się w jednym z zaułków Denondowego Trudu, jak mogli ocenić po stanie budynków wokół nich, w biedniejszej dzielnicy. Gdy właz prowadzący do wnętrza tuneli został zasunięty usłyszeli świst. Cathil rozpoznała od razu dźwięk przelatujących strzał. Ludzie elfa zachwiali się i upadli. Z ich ciał sterczały lotki strzał. Nim zdążyli zareagować zaułek zapełnił się ludźmi. Zeskakiwali z dachów, wyszli z bram, otoczyli ich. Wszelki opór nie miał sensu. Gdy dostali po głowie, ogarnęła ich ciemność.


Bernard Wolner.


- Orben jest wściekły - poinformował go Kulawiec od progu. - Coś ugryzło go w dupę i nie przestaje swędzieć. Pyta się co chwilę o ciebie.

Orben Fethil był jednym z rajców. Gruby i wiecznie spocony robił się czerwony gdy się złościł, a złościł się nader często. Przez to nazywano go często nadętym pomidorem. Nigdy jednak w jego obecności.

- O co mu może chodzić? - spytał Wolner wzdychając. Dzień nie zapowiadał się ciekawie.

- O nocny incydent. Na Twoim miejscu poszedłbym do niego od razu.


Kesa z Imarii.


Gdy przyszła pod siedzibę von Szanta wiedziała, że coś się stało. Przed bramą stało po cywilnemu dwóch strażników, których miała okazję poznać w lochach. Jeden z nich widząc ją podszedł do niej i cichym głosem wytłumaczył.

- Panno Keso, w domu był napad. Przeszukują siedzibę. Proszę nigdzie nie oddalać się sama. Może być niebezpiecznie. Pan Kirrstof prosił, żebym towarzyszył panience.

- Czy komuś coś się stało?

- Obawiam się, że pani Martha nie żyje. Musiała przeszkodzić zabójcy.


Cathil Mahr, Nena Deacair, Orin Sorley.

Świadomość odzyskali prawie w tym samym momencie, oblani lodowatą wodą z wiader. Przykuci do ścian za nadgarstki i w kostkach stóp, wyciągnięci do góry za ręce, bez możliwości ruchu wisieli na łańcuchach czubkami butów dotykając podłoża. Pomieszczenie, w którym się znajdowali nie miało okien, zatknięte w ścianach po ich bokach zapalone pochodnie dawały światło. Podłoga wyścielona była gnijącą słomą. Reszta pomieszczenia ginęła w mroku, z którego wyłonił się dobrze ubrany blondyn.



- Witaj znowu - zwrócił się do niziołka podchodząc do niego.

- Von Gass - zdumiał się Sorley.

- A teraz złodziejaszku porozmawiamy o tym gdzie razem ze swoim kuzynem ukryłeś obrazy de la Picza.

kanna 29-08-2013 23:55

Medyczka znieruchomiała na moment, oczy jej pociemniały. Po chwili zacisnęła palce lewej dłoni na skraju muru, mocno, bardzo mocno. Czuła, jak nierówności powierzchni odbijają się na opuszkach, zostawiając wklęsły wzorek. Nie czuła się specjalnie zżyta z byłą więźniarką ani nie poruszała jej śmierć jako taka – widziała w życiu dużo trupów. Odebrała jednak zamach na Marthę bardzo osobiście, jak policzek – ktoś podniósł rękę na jej dzieło. Na jej pracę. Zniszczył to, czego udało się jej dokonać. Sprawa robiła się.. osobista. Choć zabójca Marthy najprawdopodobniej nie miał pojęcia o istnieniu Kesy, to właśnie stal się jej wrogiem. A może miał? W końcu znała jedną osobę, dla której dojścia Marthy do zdrowych zmysłów było bardzo niefortunne.

Choć z drugiej strony… Przeniosła spojrzenie na strażników.
- Powiedzieliście „zabójcy’? Ktoś jeszcze zginął? Został zaatakowany? – dopytała.
- Na całe szczęście nie. Widocznie Martha spłoszyła… ale widzicie, to już nie pierwszy zamach. Sama przecież panienka była świadkiem poprzedniego i panience von Szant życie uratowała.
- Taak.. - Kesa zmyśliła się. - Pewność macie, ze to panienka była celem? Przecież jej pokoje w zupełnie innej części są niż te, które Martha zajmowała. Chcę zobaczyć jej ciało. Zaprowadźcie mnie.

Dziewczyna leżała w kałuży krwi na korytarzu, na piętrze. Przed wejściem do swojego pokoju. Nad ciałem nachylał się nieznany jej człowiek. Obok stał von Szant. Zdenerwowany przygryzał dolną wargę. Widząc wchodzącą Kesę podszedł do niej.
- Przykro mi - powiedział. - Dwa ciosy nożem zadane od tyłu. Jeden przebił serce. Nie cierpiała długo.
- Przyślę chłopaków, żeby zabrali trupa
- odezwał się mężczyzna kończąc oględziny. - Lepiej będzie jeśli przez najbliższy czas podwoi pan ochronę panience, panie radco.

- Pozwólcie mi spojrzeć
- powiedziała Kesa podchodząc do ciała.
- A proszę bardzo - mężczyzna zrobił jej miejsce.
Przyklękła na podłodze.
- Tak leżała, czy ruszaliście ją? - zapytała nieznajomego.
- Obróciłem ją na plecy - odparł schylając się i obracając trupa twarzą do podłogi. - Leżała jakoś tak.

Oglądała ciało przesuwając po nim dłońmi, powoli i dokładnie, centymetr po centymetrze
Nóż wszedł w ciało pod żebrami na plecach, po lewej stronie kręgosłupa. Z dołu do góry. Dwie rany obok siebie. Ostrze rzeczywiście musiało sięgnąć serca. Ktoś zaszedł ją od tyłu, kiedy wychodziła z komnaty. Dlaczego wyszła? Czego szukała?
Po skończonych oględzinach - przy pomocy mężczyzny – Kesa obróciła ciało na powrót na plecy. Zamknęła Marcie oczy, zmówiła krótką modlitwę, a potem poleciła przynieść płótno, żeby ją przykryć.
- Możemy porozmawiać, na osobności? - zapytała von Szanta.
- Tak, oczywiście. Przejdźmy do mojego gabinetu - wskazał ręką.

Poszła przodem, potem poczekała, aż rajca otworzy drzwi i usiadła na wskazanym miejscu.
- To wszystko nie pasuje do siebie… - zaczęła powoli. - Matrha była przerażona, roztrzęsiona, na pewno nie ryzykowałaby starcia z nikim. Chyba, ze napastnik wszedłby przez okno jej pokoju – ale wtedy skuliłaby się w kącie, na posłaniu nie miała na tyle sił ani determinacji, żeby uciekać.
Rajca usiadł także i słuchał jej w skupieniu.
- Została zaatakowana od tyłu - kontynuowała Kesa. - Ktoś zaszedł ją i wbił nóż, dwa raz, oba ciosy precyzyjne, oba potencjalnie śmiertelne. To nie był atak zaskoczonego napastnika. Nie stanowiła żadnego zagrożenia, wystarczyło by ją ogłuszyć.
- Może widziała napastnika a ten nie chciał, żeby go rozpoznano?
- poddał w wątpliwość jej tok rozumowania.
Pokręciła głową, zastanawiając się.
- Ktoś z lochów? Była jak obłąkana przez ostatnie lata... Nie powinna wiele pamiętać. Może ktoś z przeszłości. Mąż?
Westchnęła, pocierając kark, zesztywniały ciągle nieco po nocy w niewygodnej pozycji.
- Dziwi mnie też, że sama wyszła z komnaty – nie zrobiła by tego z własnej woli. Ktoś ją wywabił, albo powołując się na mnie, albo był to ktoś, kogo znała. Komu ufała, sądziła że może ufać. - potrząsnęła głową, jakby odganiając od siebie to, co oczywiste. - Nie wiem, może szła do kuchni poprosić o jedzenie? Mozę głód ją wywabił?
- Tego niestety nie dowiemy się już nigdy.

Spojrzała na mężczyznę.
- Czy ktoś widział napastnika? Wiadomo, którędy wszedł, jak wyszedł? I druga sprawa: czy poznaliście jakieś okoliczności napadu na waszą córkę, tam w lesie? Kogoś podejrzewacie? Kogoś ujęto?
Westchnął. Spojrzał na nią przenikliwie jakby szacując ile może jej powiedzieć.
- Niewiele wiemy. Nikt go nie widział. Nie wiemy jak dostał się do domu. Kilka okien było uchylonych, pewnie jednym z nich. Drzwi od służby też nie były zamknięte na klucz. Frontowe zresztą podobnie ale tam by go zauważono. Jeśli zaś pytacie o Marinę... - zawiesił głos. - Może byłoby bezpieczniej dla was, gdybyście nie wiedzieli. Nie chciałbym was wprowadzić w jakieś kłopoty ani zaprzątać głowy moimi problemami.

Kesa spojrzała na rozmówcę uważnie i pochyliła się nieco w jego stronę.
- Sama się wprosiłam do waszego życia, ratując Marinę. Zwykle nie bywam tak.. popędliwa w niesieniu pomocy, ale los dał mi drugą szanse i postanowiłam z niej skorzystać. Uratowanie waszej córki było spłatą długu, który zaciągnęłam. Jestem więc wplątana w wasze kłopoty, czy tego chcecie czy nie. Poza wszystkim - uśmiechnęła się lekko - mogliście mnie przecież zostawić w lesie, prawda?
- Mówcie. Należy mi się szczerość. A o moje bezpieczeństwo się nie martwcie, przywykłam dbać o sobie.


W głosie Kesy był spokój i determinacja. Rajca zaczął mówić.

F.leja 30-08-2013 08:15

Cathil wybudzała się z otumanienia powoli, aż wreszcie zorientowała się, że jest uwięziona, zakuta w kajdany, w zimnej celi, na łasce obcego mężczyzny. Nie mogła powstrzymać ogarniającej ją paniki. Jej oddech i serce pzyspieszyły nienaturalnie. Chciała się wyrwać. Kajdany zagrzechotały, napinając się pod jej naporem.

- De la cooo… ooo…? - zająkał żałośnie Orin czując rozsadzający czaszkę ból. Wisiał bezwładnie w łańcuchach i nie wyglądał najlepiej.

- Przypomnij mu! - powiedział blondyn a z cienia wyszedł mężczyzna. Był dobrze zbudowany a z oczu nie patrzało mu dobrze.

Cios w brzuch sprawił, że niziołkowi zaparło dech i przez dłuższą chwilę nie mógł złapać powietrza.

- No i jak? Pamięć wraca?

Cathil nie przestawała się wyrywać.

- Zostaw go - warknęła.

[MEDIA]http://31.media.tumblr.com/tumblr_m9fd4w8dLa1rwdd3po1_500.gif[/MEDIA]

- Przepraszam panią pani… - podszedł do łuczniczki zawieszając głos.
Cathil wiedziała czego się spodziewać. W milczeniu przygotowywała się na ból.

- Zapomniałem na samym początku wyjaśnić wam zasady. Otóż pytania zadaję JA. Wy na nie odpowiadacie. Jeśli nie otrzymuję odpowiedzi, bądź odpowiedź mnie nie satysfakcjonuję, bądź też - tutaj zrobił małą przerwę - odzywacie się nie pytani, to wtedy do akcji wkracza mój przyjaciel. - Skinął ręką. - Lekko, ostrzegawczo.

Osiłek podszedł do Cathil i bez ostrzeżenia uderzył w twarz otwartą dłonią. Mimo, że miarkował cios, głowa odskoczyła w bok a z przeciętej wargi popłynęła krew.

Von Gass ponownie podszedł do niziołka.

- No więc? Gdzie obrazy?

Łuczniczka uśmiechnęła się, a płynąca z rany krew zabarwiłą jej zęby na czerwono. Splunęła mężczyźnie na lśniące buty, obiecując sobie że następnym razem będzie celowała w prawe oko.

- Zaraz… - Orin zakasłał mocno - Moment… Nie wiem o co panu chodzi panie Von Gass… Nie znam żadnego Piczy, przysięgam! A mój kuzyn - zrozpaczony niziołek zawahał się na chwilę… - On tak na prawdę nie jest moim kuzynem! Ja w ogóle go nie znam!

- Sorley… ty mnie uważasz za kretyna, czy co?

- Kre… Kret… Cooo? - Orin wybałuszył oczy - N… Nnn... Nie! - zaskrzeczał żałośnie, jego twarz przedstawiała skrajną rozpacz a oczy się zaszkliły - M… Mmmyślałem, że podobał się panu występ…

- Czy ja się ciebie chędożony w pytę kurduplu pytam o jakieś pierdolone występy? Hę? - nachylił się do niziołka tak, że ich oczy były na jednym poziomie. - Pytam się po raz kolejny, i tym razem radzę dać mi bardziej zadowalającą odpowiedź, gdzie są moje obrazy?!

- J… J, ja nie wiem… - odpowiedział Orin lecz szybko zorientował się, że taka odpowiedź nie zadowoli jego rozmówcy - Znaczy się kogo w końcu te obrazy, de la Piczy czy pańskie? - zapyta niemal płacząc bo znów popełnił gafę - zadał pytanie. Przymrużył szybko oczy niemal pewien, że ich oprawca mu przyłoży.

Cathil słuchała wykrętów Orina z rosnącym przerażeniem. W co on się wpakował? I do tego prawie kpił z mężczyzny, który trzymał jego życie w ręce. Niziołek nie był stworzony do znoszenia bólu.
- Co, lubisz bić kurduple? Pewnie aż ci się jaja kurczą na samą myśl? - spróbowała sprowokować okrutnika i ściągnąć na siebie jego gniew.

Blondas skinął na mięśniaka. Ten podszedł do niziołka i wymierzył mu kolejny cios w brzuch, po którym bard zgiął się w pół, na tyle na ile pozwalały mu kajdany, oglądając przez chwilę sprzączkę w swoim pasie. Ból był tak okropny, że przez chwilę spodziewał się zobaczyć przez dziurę w swoim brzuchu ścianę, lecz wszystko było na swoim miejscu. Zdawało mu się, że następny cios może uszkodzić mu wątrobę, jeśli jeszcze jest cała.

W czasie kiedy niziołek cierpiał von Gass podszedł do łowczyni.

- Coś się bardzo wyrywasz gołąbeczko. Zajmę się tobą za chwilę, obiecuję a teraz zamknij swoją słodką buźkę.

W Cathil buzowała wybuchowa mieszanina strachu i gniewu. Łowczyni spojrzała na mężczyznę, jak na zwierzynę, wyszczerzyła dziko zęby i rzuciła się w kajdanach, próbując go dosięgnąć.

[MEDIA]http://24.media.tumblr.com/tumblr_m4eau9iuFS1rwdd3po1_500.gif[/MEDIA]

aveArivald 30-08-2013 23:37

Cathil kłapnęła zębami przed samą twarzą oprawcy, jednak łańcuchy nie pozwoliły jej ruszyć się dalej. Albreht uśmiechnął się tylko i podszedł ponownie do Orina. Nachylił się nad wiszącym na łańcuchach i cichym głosem prawie wyszeptał mu do ucha.
- De la Picza, jeden z najsławniejszych malarzy swej epoki, zapewne kojarzysz? - nie kojarzył - Otóż to było tak. Skorzystaliście z okazji, że wystawiam przyjęcie, ukatrupiliście tego nadętego bufona Gracjana i wkręciliście się na jego miejsce. Podczas gdy ty - stuknął palcem w pierś niziołka - zabawiałeś towarzystwo - twój znajomek, kuzyn, czy nie, zwijał obrazy i zapakował je do wozu, po czym cichutko i przez nikogo nie ścigani odjechaliście. A teraz skup się - westchnął i sylabizując powtórzył raz jeszcze - g d z i e s ą m o j e o b r a z y?
Orin był zadowolony z efektu wcześniejszej prowokacji. Cios w brzuch okazał się mocny ale nie na tyle by pozbawić go reszty przytomności czy połamać żebra. To był najlepszy moment by zacząć wprowadzać w życie jego plan. Ostatecznie nie mieli nic do stracenia, musiał chociaż spróbować...
- Zabije tego kozojeba... - wycharczał półprzytomny a widząc tęgą minę von Gassa szybko sprostował - Failla mam na myśli oczywiście... - odczekał chwilkę, zakasłał, splunął gęstą śliną pod nogi i zaczął mówić dalej drżącym głosem - Nie mam nic wspólnego ze śmiercią Gracjana. Proszę na mnie spojrzeć i zrozumieć, że jestem artystą a nie mordercą.

- A pies go nosem trącał - warknął Albreht. - Tyle mnie on obchodzi co zeszłoroczny śnieg!
Ta część historii przyszła łatwo bo była prawdziwa. Niziołek starał się wyglądać najnędzniej jak potrafił, chciał by von Gass dostrzegł w nim przegranego dzięki czemu – na co właśnie liczył bard – łatwiej przyjdzie mu uwierzyć w snutą historię...
- Failla spotkałem w mieście, w Denondowym Trudzie... - podjął przerwany wątek - Obiecał podzielić się łupem a kwota była wystarczająco wysoka bym zgodził się bez zastanowienia – Orin przerwał by pociągnąć mocno nosem. Trochę prawdy wymieszanej z małymi kłamstewkami zawsze pomagało uwiarygodnić historię a mówienie mniej więcej tego co rozmówca spodziewa się usłyszeć działało jeszcze lepiej - Ale wyrolował mnie, w rzyć chędożony. Zniknął z obrazami w mieście a mnie zostawił na pastwę strażników nie dając choćby złamanego grosza. Zostawił mnie szuja jedna… - niziołek zgrzytnął zębami a jego oczy zabłyszczały wściekle - Może pan mi wierzyć lub nie ale teraz pragnę go schwytać równie mocno jak pan panie von Gass - przynajmniej to było prawdą - Stąd też pojawiłem się u Uisdeana, razem z moimi towarzyszami. Wszem i wobec wiadomo, że to koneser sztuki, mógł coś wiedzieć lub zasłyszeć na mieście a oczywistym jest, że Faill musi sprzedać te obrazy. Płótnem nie wypełni żołądka ani nie ochroni tyłka skoro go szukają - Orin skinął głową na towarzyszy - Cathil jest... trochę nieokrzesana, to prawda, ale jest też doskonałą tropicielką i zabójczynią a Nena, chociaż wygląda bardzo łagodnie, włada straszną magią. Z ich pomocą chciałem go odnaleźć, obezwładnić i odebrać to co mi się należy. Nadal możemy to zrobić ale w takiej sytuacji… - bard zagrzechotał łańcuchami.
Teraz następowała puenta całego przemówienia co do którego Orin miał dziesiątki wątpliwości. Nie wiedział gdzie są przetrzymywani i czy kiedykolwiek jeszcze ujrzą światło dzienne? Czy Uisdean go nie oszukał? Czy dobrze robi kryjąc elfa? Czy dobrze, że pokłada w nim jeszcze resztki zaufania i nadziei? Może von Gass i Uisdean są w zmowie? Czy Cathil i Nena będą wyglądać wiarygodnie wobec tego co o nich naopowiadał? Wiele zależało od Orina lecz nie wyglądał na wystraszonego. Za daleko zabrnął w opowiadaniu które wymyślił. Wierzył w nie. W jego świadomości cała historia zdawała się być prawdą.
- Panie von Gass jest pan człowiekiem biznesu, koneserem sztuki i z pewnością zgodzi się pan ze mną, że możemy uniknąć dalszego… nazwijmy to przesłuchania… Wiem, że gdyby trwało dłużej to nie wyszedłbym stąd żyw dlatego też podzieliłem się wszystkim o czym wiem. Byłem z panem szczery i liczę na to samo z pana strony - bez cienia uśmiechu spojrzał rozmówcy głęboko w oczy - Pomóżmy sobie nawzajem…

obce 31-08-2013 17:44

Przeszła nad trupami jak zahipnotyzowana, jak pies prowadzony nieodpartą wonią świeżego, krwistego mięsa. Nie dotknęła białopiórych lotek, nie zamknęła mętniejących oczu, nie odmówiła prośby do duchów, nie uroniła ani jednej łzy.

Źródło ją wzywało.

Jak psotne dziecko zdawało się bawić z nią w chowanego: to za starymi, częściowo zbutwiałymi drzwiami. To w ciemnym pomieszczeniu wypełnionym zapachem wilgotnej stęchlizny i czegoś, czego nie potrafiła nazwać. To za kotarą z grubego płótna. To tuż obok starego człowieka siedzącego na małym, rozchwierutanym zydelku, za kolejnymi, niedbale zamkniętymi drzwiami.

Serce biło jej mocno, boleśnie.

Zatrzymała się na moment, wsłuchała w drżącą, mrukliwą melodię nuconą przez starca. Po chwili jednak kostur zastukał o klepisko, gdy podeszła bliżej. Ozdoby wplecione we włosy zaklekotały cicho, matowo, gdy przechyliła głowę, żeby lepiej zobaczyć nad czym pracował starzec.

Mężczyzna odwrócił się, odsłaniając kopyto, na którym leżał podeszwą do góry znoszony trzewik z otwartą w miejscu palców paszczą. Zamrugał zdziwiony, wyprostował przygięte wiekiem plecy. W milczeniu patrzyła jak odkłada młotek, wyciąga gwozdki, które trzymał do tej pory między wargami.

- Tak? - spytał cichym i suchym jak piasek głosem. - Nie zauważyłem jak weszłaś... W czym mogę pomóc?

- Jestem Irga. Szeptunka. - Rozejrzała się ciekawie, nachyliła ponad glinianym naczyniem wypełnionym białawym, gęstym jak smoła klejem, wdychając ostry, nieprzyjemny zapach. Kichnęła. Pociągnęła nosem.

- Mówią mi Gusto - burknął.

Zmarszczyła twarz w znużonym, szczerbatym uśmiechu.

- Szukam czegoś. I gdybyś pomógł mi to znaleźć, miałbyś wdzięczność starej kobiety.

- Znaleźć? Czego szukasz? - otarł rękawem spocone czoło, zostawiając na nim wilgotnawą smugę śmierdzącego kleju.

- Dobrze mieć w rękach prawdziwy fach - pozornie zmieniła temat, ze stęknięciem schylając się, by podnieść jeden z leżących w kącie znoszonych trzewików. - Rzetelny. Uczciwy. Wtedy widzi się rzeczy inaczej. Klarowniej. Widzi się przyczynę i widzi się następstwa. - Przysunęła but do zdrowego oka, obejrzała uważnie, pokiwała głową i odłożyła na miejsce. - Widzi się, gdzie złe siedzi, gdzie przyczyna całej zgryzoty. Widzi się co naprawy potrzebuje. I to jest ważne, bardzo ważne. Znaleźć źródło, znaleźć tą przyczynę zanim zepsucie nie rozejdzie się od niej jak kręgi od ciśniętego w wodę kamienia. - Zawahała się, zamemłała przywiędłymi wargami. - Mogę? - wskazała na zamknięte, pokrzywione drzwi.

- Nie! Dlaczego? - starzec stanął pomiędzy nią a drzwiami, jakby piersią zapadłą własnego dziecka bronił. Zamachał ostrzegawczo dłonią oblepioną zaschniętym klejem, który schodził z niej jak skóra z liniejącego węża. - Czego tutaj szukasz?

- Mówiłam - nachyliła się ku niemu tak blisko, że gdyby lepszy miał wzrok, zobaczyć mógłby swoje odbicie w przewrotnie młodym, czarnym jak otchłań oku staruchy. - Źródła. Przyczyny. Kamienia ciśniętego w wodę. Mój fach to linie losu odczytać, omeny nieszczęścia zobaczyć, pecha odgonić jak zdziczałego psa odgania się od śpiącego dziecka. Ale żeby tego kundla niedoli wygnać z twojego domu, muszę pójść za śladem, który mnie tu sprowadził do samego końca. Muszę zobaczyć. Dlatego proszę - daj mi przejść.

- Tam nie ma żadnych psów! - nastroszył się, marszcząc jeszcze bardziej krzaczaste brwi, a szeptunka aż drgnęła słysząc emocje, którymi nasycał swoje słowa. - Tam w ogóle nic nie ma! Idź już sobie! Szukaj kundli na ulicach, tam ich pełno.

- Boisz się - odpowiedziała cicho na jego zniecierpliwienie i niepokój. - Słusznie się boisz. Przed twoimi drzwiami trzy trupy leżą porzucone w pyle. Nieszczęście już cię obsiada jak kruki obsiadają świeże ścierwo. - Westchnęła, pełnym znużenia gestem poprawiła czarną chustę na siwych włosach. - Jestem szeptunką. Nie interesują mnie tutejsze prawa i tutejsze porachunki. Ja zamawiam szczęście, zaklinam los i nie życzę ci źle. Mogę je przegnać. Mogę ci pomóc.

- Trupy? Gdzie? Chyba nie myślisz, że ja? - spojrzał trwożliwie w jej jedno oko, to zdrowe, chociaż to zasnute bielmem kusiło by na nie spojrzeć.

Pokręciła głową.

- Tam nic nie ma - powtórzył i jakby chcąc potwierdzić prawdziwość swych słów otworzył drzwi do których wzbraniał dostępu.

Za nimi znajdowało się strome zejście w dół. Drewniane stopnie - jak pofałdowany język jakiegoś chtonicznego potwora - niknęły w ciemności, ze ścian odpadały płaty szarawego tynku. Gardziel, pomyślała Irga, gardziel, która mnie połknie. Zionęło od niej chłodnym, wilgotnym, piwnicznym powietrzem, jak z niedawno otworzonego grobowca. Jednak nawet ten zapach, nawet ostry smród kleju nie był w stanie zagłuszyć złocistej woni Źródła.

Wciągnęła głęboko powietrze przez nos. Westchnęła.

- Nie jestem sędzią, nie jestem katem, nie feruję wyroków, Gusto - powiedziała drżącym głosem, przez nagle ściśnięte gardło. - Ja nie osądzam. Każdy robi co mu pisane. Wiem, że nie zabiły ich twoje ręce. Ale nawet gdyby to twoje palce puściły strzały... - pokręciła głową, wsparła się machinalnie na jego ramieniu. - To nie miałoby znaczenia. Kimkolwiek, czymkolwiek jest to czego tak długo, tak bardzo długo szukam, jest ważniejsze. Dlatego pomóż mi - poprosiła po raz trzeci.

Starzec jednak dalej się bał. I widziała to wyraźnie: nie jej. Rytm jego oddechu, napięcie mięśni, spojrzenie, którym błądził po izbie, jakby szukając pomocnie wyciągniętej dłoni, jakiejkolwiek drogi ucieczki. Przymknęła czarne oko, drugie - pokryte bielmem - wpatrywało się w niego uważnie. Utonęła w jego strachu i w jednym uderzeniu serca zobaczyła następstwa swojego uporu. Usłyszała płacz kobiety tulącej małe dzieci, skulonej na jednej z ulic Trudu, starającej się je ogrzać ciepłem własnego, stygnącego powoli ciała. Zobaczyła jak śmierć zbiera swoje plony jeszcze tej zimy, która miała nadejść. Była świadkiem jak śnieg przykrywa chude, wynędzniałe ciała, a nad ranem Ścierwun ładuje je na swój klekoczący głośno wóz. Słyszała blaszany dźwięk jego pogiętego dzwonka.

Pajęczyna zależności.
Kręgi na wodzie.

Wystarczyło, by rzuciła kamień.

Czy mogła szafować życiem tego człowieka? Skazywać na śmierć jego rodzinę?

Mogła.
Wiedziała, że mogła.
Znała smak tej władzy.

Jej stare, cierpliwe serce udźwignęłoby ten ciężar. Jej suche oczy nie wypełniłyby się łzami. Jej snów nie zasnułaby rozpacz. Niszczyła już cudze szczęście, składała losowi daninę z cudzego życia.

To wszystko bolałoby mniej niż zaniechanie, gdy tak długo wyczekiwany cel był na wyciągnięcie ręki, gdy czuła już na języku jego smak, gdy obmywały ją kręgi zmian, rozlewające się dookoła niego jak poświata.

Wiedziała więc, że mogłaby.
Gdyby tylko nie potrafiła znaleźć innej drogi.
Gdyby tylko czuła, że to słuszne, że tak trzeba.

Odchyliła głowę do tyłu, przymknęła na moment oczy, zaciskając mocno powieki.

- Nie mogę - jęknął rozpaczliwie szewc.

- Wiem - powiedziała w końcu patrząc na niego załzawionymi oczami. - Na wszystkie duchy, wiem.

Pogładziła go uspokajająco po ramieniu, uśmiechnęła się do niego uśmiechem pozbawionym radości. Raz jeszcze popatrzyła z namysłem na strome zejście, nim chwycila za rękojeść noża z zimnego żelaza i chlasnęła jego ostrzem po wnętrzu swojej dłoni. Machnęła ręką i ciemne krople poszybowały w ciemność piwnicy.
Znajdź mnie, zaszeptała krew pragnieniem jej serca.
Opuściła rękę i ciemne krople wsiąknęły w zimne i twarde klepisko.

- Krew powie. Krew zawoła - zaszeptała szeptunka pragnienie swego serca. - Znajdź mnie.


* * *


Krążyła później ulicami Trudu dopóki starczyło jej sił. Szła powoli, uparcie. Otulona czarną chustą, otoczona delikatnym dźwiękiem uderzających o siebie drewnianych i kościanych ozdób. Z jej lewej dłoni, upadały w błoto, na bruk, na progi domów ciemne pojedyncze krople.

Szeptała Irga.
Szeptała krew.

ZNAJDŹ MNIE.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172