lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

Autumm 19-07-2013 13:20

Dzień z życia kata
 
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VcwYhfRLCh8[/MEDIA]

Dopiero świtało, gdy Bernard podniósł się z łoża. Wolny dzień – to nie zdarzało się ostatnio katowi zbyt często, zamierzał wykorzystać ten niespodziewany podarek od losu w pełni. Zdjął i starannie złożył na komódce szlafmycę i podszedł do drzwi. Jak co rano, służba zostawiła cebrzyk zimnej wody, świeży ręcznik i uprane ubrania na progu. Dzień Bernard zaczynał od ablucji i dokładnego golenia: jeżdżąc naostrzoną do granic możliwości brzytwą po odsłoniętym gardle, zawsze zastanawiał się, czy chłodny dotyk metalu to też ostatnie wrażenie, jakie odczuwają ścinani przez niego ludzie? Po goleniu, jeszcze w koszuli nocnej, ale już wybudzony chłodem wody, kat wykonywał serię ćwiczeń i rozciągnięć. Reumatyzm mu już zaczynał dokuczać, w wilgotniejsze dni musiał uciekać się do rozgrzewających maści i pasa z kociej skórki na bolący krzyż, ale zawsze przygotowywał się przed czekającym go dniem. Nie mógł przecież pozwolić, by podczas wykonywanie „obowiązków służbowych” dopadł go jakiś niespodziewany skurcz...Dziś, mając więcej czasu, przedłużył rozgrzewkę – dobywszy półtoraka, powtórzył kilka postaw i ćwiczeń. Uśmiechnął się do siebie: jeszcze trochę siły i umiejętności zostało w starych kościach...Spojrzał z czułością na broń: prosty miecz nosił dumnie ślady częstego użycia. I choć wiele czasu minęło od chwili, kiedy kat musiał go często dobywać, nadal nosił go przy sobie, na wszelki wypadek, przez pamięć dawnych czasów i szacunek do wiernej stali, która nie raz ratowała mu kark na szlaku. A czasem służyła za kostur czy rożen na zająca.



***


Ubierając się, uważnie zlustrował swoje odbicie: choć zestarzał się, przygarbił i trochę przytył, nadal trzymał się prosto, a krzepy w ramionach mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzik. Szaro-niebieskie oczy patrzyły nadal bystro, a twarz o ostrych rysach nadal miała surowy, męski wygląd. Bernard miał i majątek i prezencję; dobra partia, gdyby nie odium ciągnące się za jego fachem. Co, mimo że przeszkadzało w żeniaczce, miało i swoje dobre strony...A o owych dobrych stronach myśląc, kat postanowił dziś nieco bardziej o siebie zadbać. Siwe włosy spiął w kitkę, ze skrzyni wydobył koszulę z dobrego lnu, z niebieskim haftem przy kołnierzu i mankietach, dobrze podkreślają kolor oczu. Ciemne spodnie, nie te do pracy, ale z delikatniejszego materiału, i trzewiki z delikatnej jagnięcej skóry, a nie ciężkie, podkute buty, które co prawda były wygodne, ale zdecydowanie nie wyglądały dobrze. Zastanawiał się chwilę, i w końcu sięgnął jeszcze po jedwabną kamizelkę w kolorze ciemnego burgunda. Ostatni element ubioru – czarna peleryna z kapturem, podobna do tej, którą nosili żałobnicy czy grabarze, była symbolem urzędu i jednocześnie znakiem hańby – ten, kto ją wdziewał, miał bliski kontakt ze śmiercią i nosił jej piętno. Ale katowski kontrakt, prócz kroju i koloru tego ubioru nie precyzował, z czego ma być wykonana; dziś Bernard odwiesił na kołek swoją codzienną, solidną kapotę, która już wyblakła do szarości, i ostrożnie narzucił na ramiona tą aksamitną, bardziej wyjściową.

***




Lekkie śniadanie zjadł w domu, i oczywiście w jadalni dopadły go kupcowe dzieci. Najstarszy syn był już na dole w kantorze, więc dwie dziewczynki nudziły się strasznie i usiłowały wciągnąć Bernarda do zabawy. Dopiero stanowcza interwencja opiekunki zmusiła je do ustępstw, ale to i tak dopiero po obietnicach Wolnera, że przyniesie im coś z targu. Kończąc w ciszy jedzenie, kat dumał nad tym, jak ten świat jest dziwnie skonstruowany: im człowiek więcej ma lat, tym mniejszy jest świat, który widzi, i który akceptuje. Dzieci widzą wszystko, i wszystko przyjmują do siebie, nie znając ni dobra, ni zła. Teraz Bernard był dla nich „wujkiem”, który zawsze miał w zanadrzu słodycze, orzechy, zabawkę czy ciekawą historię. A za niedługo, gdy wyrosną i uczyć się będą praw dorosłych, stanie się dla nich katem, kimś, z kim nie należy bliżej się zadawać, ponurą figurą otoczoną obłokiem infamii. Najstarszy, szesnastoletni kupiecki syn już odnosił się do Bernarda z wyraźną rezerwą, choć jeszcze nie tak dawno siadywał mu na kolanach...

***




Wyszedł z kamienicy i zagłębił się wąskie, gwarne uliczki miasta. Wciągnął głęboko w nozdrza mieszaninę miejskich zapachów: nieczystości płynących rynsztokami, woń ryb i ćwiartowanego mięsa, zapachy przyrządzanego jedzenia. Gwar głosów i hałas rzemieślniczych warsztatów zaprowadził go niżej, na miejski targ. Tu, upchane pomiędzy murami warowni i ścianami kamieniczek, tłoczyły się stragany, kramy i wozy sprzedawców, z których każdy zachwalał swój towar i bluzgał na konkurencję. Ludzie rozstępowali się przed Bernardem, gdy tylko zauważali jego płaszcz czy dłoń na mieczu. Niektórzy, myśląc, że nie widzi, spluwali za nim w pogardzie czy gniewie. Kat nie zwracał na to uwagi; kiedy przepchnął się przez biedniejszą część targu i wyszedł na placyk, gdzie swoje towary wystawiali cechowi rzemieślnicy, a nie wieśniacy i partacze, zdecydowanie więcej głów pozdrawiało go, niż życzyło mu źle. Wszak był pewnym symbolem panującego w mieście porządku, i gwarantem, że każdy, kto szkodzi kupieckim interesom, nie uniknie surowej kary. Zatrzymał się na chwilę przy warsztacie stolarza, żeby wybrać zabawki dla dziewczynek.

***



Po drodze przystanął na kuglarski występ. Ludzie śmiali się i klaskali, kiedy patrzyli na popisy żonglerów i akrobatów. Atmosfera dziwnie przypominała Bernardowi egzekucję – to samo dziwne podniecenie widzów, skupienie na scenie, te same emocje na zapatrzonych twarzach. W końcu i to, i to było dla mieszkańców rozrywką...Wzdrygnął się i rzucił aktorom kilka miedziaków. Kiedy już dochodził do swego celu, przypadkiem natknął się na stojącą pod murem kwiaciarkę, i dalej ruszył już z pachnącym bukietem w dłoniach. Jeszcze wspinaczka po stromych schodach i Bernard stanął przed okazałą bramą kamienicy. Zawieszony nad nią tłuczek i moździerz oznaczał, że mieści się tu apteka. Wolner otrzepał przykurzony dół swego płaszcza i wszedł do środka. Miły dźwięk dzwonka rozległ się w cienistym pomieszczeniu, a zza kontuaru wyłonił się zaaferowany niziołek, aptekarski uczeń. Ukłonił się Bernardowi, i bez pytania poprowadził go schodami na górę, do mieszkalnej części. Kat uśmiechnął się, widząc siedzącą nad księgami kobietę.



Amanda Kluge, wdowa po aptekarzu i medyku Klausie, była kobietą może niepiękną, ale mądrą i obrotną. Żelazną ręką trzymała majątek po mężu i po jego śmierci zdołała go jeszcze powiększyć. Na brak adoratorów nie narzekała; zdając sobie jednak sprawę, że większość pragnęła jej pieniędzy, odrzucała kolejnych zalotników, czym wyrobiła sobie opinię jędzy. Był wszakże i inny powód: jej romans z Bernardem zaczął się jeszcze przed śmiercią starego Klausa, kiedy kat bywał częstym gościem u aptekarza, zafascynowany wpierw jego kolekcją ksiąg z anatomii, a potem żoną. Spotykali się już dobre sześć lub siedem lat i każdemu z nich odpowiadała ta sytuacja. W pewnym wieku, jak zauważał Bernard, bardziej niż uroda czy jędrne ciało, ceni się to, że można z kimś porozmawiać i pobyć razem, we wzajemnym zrozumieniu i pewnym, stałym spokoju.

Spędził z Amandą miło czas aż do popołudnia, rozmawiając, spacerując i jedząc obiad. Pożegnali się ciepło – ostatnio nie mieli dla siebie wiele czasu, więc tym bardziej cenili te chwile, które mogli spędzić ze sobą, z dala od wścibskich spojrzeń i plotek.

***



Przed powrotem do domu Bernard jeszcze udał się do łaźni. Ciepła woda i suty posiłek zesłały na niego senność, więc zabawił tam dłużej, niż planował. Wracał jednak wypoczęty i odświeżony. Dziewczynki gdzieś wyszły, zostawił więc zabawki w jadalni i udał się na swoje piętro. Z westchnieniem ulgi zrzucił pijące go w stopy trzewiki i przebrał się w swoje ulubione, znoszone szaty. Zasiadł na księgami, dokładając do piętrzącego się na biurku stosu jeszcze kilka tomów, zabranych z domu wdowy. Zanurzył pióro w atramencie i zaczął stawiać na czystym pergaminie równe, pochyłe litery. Zapadał wieczór, gdy przerwał swoją pracę i zapalił świece. Poczuł głód; musiał coś zjeść, zamierzał bowiem siedzieć nad pismami do samej nocy...A rano, zrelaksowany udanym dniem, wybrać się z nowymi pomysłami do pracy.

kanna 19-07-2013 14:00

- Przyślijcie tego człowiek do mnie - poprosiła.

Nie czekała długo. Po chwili sługa przyprowadził starszego mężczyznę ubranego w podartą kapotę w reku zaś miętolącego stary, wypłowiały kapelusz.
- Witajcie Pppani - powiedział nieśmiało przytłoczony bogactwem siedziby Rajcy jak i perspektywą rozmowy z Kesą.
- Jestem Kesa z Imari, medyczka. A was jak zwą? - zapytała Kesa, przyglądając się mężczyźnie przyjaźnie - Jesteście krewnym Marthy?
- Nnnn.. nie jestem krewnym o Pppani. Zwą mnie Kopeć. Wwwiem ttylko gdzie mieszkała zanim jj..ją zabrali... Mmiała tam chhhhyba jjakąś ro..rodzine
- A teraz co z tą rodziną?
- dopytala Kesa. - Widzę, żeście zdenerwowani, ale nic wam nie grozi, Kopeć.
- Dzięki ppani łaskawa. Jjja wwiem tylko gggdzie mmieszkali bbom im kkkiedyś, jjaak cieślą byłłłem sttół rrorobił. Sieee niee i..i..interesowałem potem cco ttaammm u nnnich. A.a..ale Kkkulawiec mnie ppprosili żeżebym wwam ppowiedział co wwwim. Mmmoge zzzaprowadzić

Kobieta zastanowiła się chwilę, a potem skinęła głową.
- Zejdźcie na dół i poczekajcie na mnie na dziedzińcu. Pójdziemy razem.

Kiedy Kopeć wyszedł, Kesa założyła płaszcz, a potem zapukała do drzwi pokoju Marthy. Weszła, nie czekając na odpowiedź.
- Witaj, Martho. Masz wszystko, co potrzebujesz? - zapytała.
- Tak mam, dziękuję.
Widać było, że kobieta jeszcze nie doszła do końca do siebie, choć noc spędzona w łożu widocznie poprawiła jej stan. I jeszcze długo nie dojdzie – Kesa wiedziała, ze równowaga psychiczna to delikatna materia. Teraz kobieta była w miarę spokojna, ale był to spokój podobny do balansowania na palcach na wąskiej kładce nad potokiem. Wystarczy wstrząs, jedno pchnięcie – a ta znów spadnie w otchłań szaleństwa. Potrzeba czasu, żeby kładka umocniła się na tyle, aby dać kobiecie solidne oparcie. A i tak pewnie nigdy nie wróci do równowagi sprzed aresztowania…
- Wyjdę teraz, ale ty jesteś tutaj bezpieczna. – poinformowała Martę spokojnym, pewnym głosem, podchodząc do posłania– Jeśli zapytasz o kuchnie, na pewno dostaniesz posiłek. Powołaj się na moją osobę.
Na twarzy kobiety zagościł strach.
- Jak to? Dokąd idziesz? Nie zostawiaj mnie...
- Nie zostawiam, wrócę. Obiecuję.
- Kesa wyciągnęła dłoń i lekko dotknęła ramienia Marthy w uspokajającym geście. . Było jeszcze zbyt wcześnie, aby opowiadać zwolnionej, gdzie i po co idzie. A jeśli rodzina wyprowadziła się, nie żyje, lub wyparła kobiety? Nie wolno było jej rozbudzać nadziei w takiej sytuacji.
- Wrócę - zapewniła Kesa raz jeszcze. – [/i]
Odpoczywaj.
Te słowa uspokoiły nieco kobietę. Podeszła do łóżka i położyła się na nim zwinięta w kłębek.

Kesa wyszła zamykając za sobą drzwi po czym wraz ze sługą wyszła z rezydencji gdzie czekał już na nią Kopeć.
Gdy byli już na zewnątrz sługa zapytał Zielarki:
- Czy będziesz czegoś jeszcze ode mnie potrzebowała Pani?
- Nie, możecie odejść. Dziękuję.
- powiedziała, a potem przeniosła spojrzenie na mężczyznę.
- Prowadźcie, Kopeć - powiedziała. – Oczywiście, wynagrodzę was za fatygę.
- Dździękuję wam Pppani, jjjuż ppprowadzę
- zaczął kłaniać się uniżenie po czym ruszył w stronę wyjścia z “Warowni” do biedniejszej części miasta. Oglądał się co chwila by zobaczyć czy Kesa podąża za nim.

Zielarka dostrzegła wyraźną różnicę w domostwach położonych w Warowni a tych poza murem wewnętrznym .Te pierwsze pełne przepychu, zdobne pałacyki, miejsca w których mieszkali najbardziej bogaci i wpływowi mieszkańcy Denondowego Trudu. Te drugie skromniejsze, choć jeszcze nie całkiem zaniedbane. Miejsca zamieszkania drobnych kupców, rzemieślników i tym podobnych ludzi. Kluczyli uliczkami Trudu a Kopeć utrzymywał całkiem sprawne tempo jak na mężczyznę w jego wieku. Kesa zapamiętywała trasę na wypadek gdyby musiała wracać sama. W pewnym momencie Kopeć przystanął, wskazał ręką na niczym niewyróżniający się mieszczański dom i powiedział:
- Ttto ttu mmmiłościwa Pppani.

- Poczekajcie na mnie.
- powiedziała Kesa i zastukała do drzwi ozdobną kołatką.
Ze środka dał się słyszeć hałas jaki wydaje ktoś idący po drewnianej podłodze.
Drzwi otwarły się i stanął w nich postawny mężczyzna o czarnych włosach i gęstej brodzie. Zdziwionym spojrzeniem obrzucił Kesę po czym zapytał:
- W czym mógłbym pani pomóc?
- Kesa z Imari, medyczka
- przedstawiała się. – Chodzi o Marthę.
- Przepraszam o kogo?
- spytał wyraźnie zdziwiony mężczyzna
Kesa zmarszczyła gniewnie brwi i spojrzała przelotnie na Kopcia.
- Martha - powtórzyła, przenosząc na powrót spojrzenie na mężczyznę stojącego w drzwiach. – Więzili ją w lochach. Kilka lat. Nie wiem, o co był oskarżona. Nie kojarzycie jej? Podobno tu mieszkała...
Mężczyzna nadal wyglądał na zaskoczonego.
- Tak, mieszkała tutaj - odpowiedział – Potem trafiła do lochów... Dlaczego o nią pytacie?
- Wpuścicie mnie do środka?

- To chyba nie jest najlepszy pomysł.

Mężczyzna wyszedł przed próg i zaczął zamykać za sobą drzwi.
- Kto to kochanie? - rozległo się wołanie ze środka nim zdążył zamknąć drzwi.
- Nikt, nikt kochanie - mężczyzna krzyknął w odpowiedzi po czym zatrzasnął drzwi i zapytał Kesy
- O co Pani chodzi?
- O Marthę
- powtórzyła Kesa, marszcząc lekko brwi. – Tyle lat... trudno mężczyźnie w samotności pozostawać, kiedy nadziei na powrót kobiety nie ma, prawda?
- Wierzcie mi że starałem się ją wyciągnąć z lochów. Wierzcie że robiłem wszystko co w mojej mocy by ją odzyskać. Była moją żoną. Ale... ona... ona tam zdziczała. Zachowywała się jakby się szaleju najadła. Po pewnym czasie ją uniewinniono, ale tortury zmieniły ją całkiem. Nic na to nie mogłem poradzić. Dzieciom powiedziałem, że..


W tym momencie drzwi otworzyły się i stanęła w nich schludnie ubrana, ładna szatynka która zwróciła się do mężczyzny z pytaniem w którym pobrzmiewała pretensja:
- Kochanie kim jest ta pani? Mówiłeś że nikogo tu nie ma.
- Widzisz Najdroższa ta pani jest...
- mężczyzna szukał wzrokiem pomocy u Kesy
- Pracuję dla Rajcy von Szanta. Może i dla waszego - zrobiła króciutką przerwę patrząc na kobietę – mężczyzny ma on propozycję...
- Męża. Mojego męża.
- odpowiedziała kobieta – Co to za propozycja?
- Dla mężczyzny. Dla kobiecych, delikatnych uszu zbyt ciężki to może być temat.
- Co? Mój mąż nie ma przede mną tajemnic. Prawda kochanie?
– stwierdziła kobieta
- Może lepiej by było... – mężczyzna wił się jak piskorz.
- Prawda kochanie? - wycedziła przez zęby.
- Jeżeli to delikatna sprawa to lepiej...
- Co lepiej? Co przede mną ukrywasz?
– wybuchnęła ze złością

Krzyki przyciągnęły spojrzenia przechodniów. Zakłopotany Kopeć starał się stopić ze ścianą budynków po przeciwnej stronie ulicy. Kesa tylko westchnęła – nie planowała mieszać się w kłótnie, nie urodziła się wczoraj i widziała takie sprzeczki setki razy.
- Kesa z Imari - powtórzyła nieco głośniej, żeby mężczyzna ją usłyszał -. Mieszkam w Warowni. Czekam na was. dziś do wieczora. Jak powściągniecie swoją… kobietę, to przyjdźcie.
- Idziemy, Kopeć.
- powiedziała i zaczęła się oddalać od zastraszonego, stłamszonego mężczyzny i jego młodej, dominującej kochanki.

- Powiedziecie mi, Kopieć - zagadnęła Kesa, kiedy już przeszli kawałek zostawiając za sobą uroczą parę - Jakie u was jest prawo? Ile mężczyzna może mieć żon? I kiedy może brać następną?
- No Pppani jedną iiiino. Kkkolejno brać to jjjaaak ta piersza ddducha odda
- No tak. A jak żona niedobra? Męża nie słucha, albo z innymi chodzi.. odesłać ją w diabły można?
- Aaaa skąd. Babe się bbierze ddo śmierrci.

Kesa pokiwała głowa. Podobnie było w Imari. Ale nie znała tutejszego prawa, a ludzi różnie swoje sprawy rozwiązywali.
- A jak ktoś skłamie, że jego umarła, a tak naprawdę odeśle ją do rodziny, a sam drugą weźmie? To co wtedy? Jest na to jakieś prawo?
- Nno ppani, nnie wiem co bby bbyło. Jjjaam pprosty człooowiek. Ta pppierwsza żonnną by ppozostawała, a dddruga nibbby tttaa dziewwwka ccco to dddaje mmeżczyzną....
- przerwał w tym momencie zdawszy sobie sprawę z kim rozmawia.
- Ppprzepraszam ppani, nie mmmiejcie mmi za zzzłe, samaśćcie pytttała...

Kesa pokiwała głowa i wręczyła mężczyźnie monetę.
- Dobrze żeście się spisali, Kopeć. Jestem z was zadowolona. Możecie już iść, wrócę sama.
- Dziękuję wam bbbardzo Ppani, ddziękuję.

Kopeć wziął monetę w garść i kłaniając się oddalił się od Kesy.

Medyczka wracała powoli do Warowni, przyglądając się miastu. Jeśli mąż Marthy wymknie się kochance, to powinien stawić się na jej wezwanie do warowni. Jeśli nie… warto dopytać Rajcę o konsekwencje dla niewiernych mężów. Nie spodziewała się jednak wiele. Mężczyznom – nawet, jeśli prawo stanowiło inaczej – zawsze było wolno więcej względem kobiet. Zresztą, czy wychłostanie męża poprawi w czymkolwiek sytuację Marthy? Wychłostanie nie, ale pieniądze męża – przepuszczane obecnie na nowa kobietę – bez wątpienia tak, podpowiedział kesie zdrowy głos rozsądku. No, i są jeszcze dzieci… Pewnie już dorastające.

aveArivald 19-07-2013 15:24

Dwie pary podeszły bliżej altanki i z zainteresowaniem spojrzały na grajka.
- Czyż to nie Gracjan miał dzisiaj umilać nam dzień swym graniem? - dystyngowana starsza dama nadęła usta w udawanym zniesmaczeniu.

- Niestety Gracjan nie mógł dotrzeć tu na czas... - odparł Orin zmieszany nieco przepychem, który go otaczał. On sam miał na sobie znoszony zielony kubrak co z pewnością nie zrobiło na gościach dobrego wrażenia. Pozostało mu polegać na uroku i charyźmie - Nie wiem czy mogę się równać z tak wspaniałym i znanym artystą, jednak dołożę wszelkich starań by umilić wszystkim obecnym czas.
Dama prychnęła w kierunku niziołka i pociągnęła swego towarzysza za rękaw zamierzając odejść. Orin zaczerwienił się na tą zniewagę lecz nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Najchętniej cisnąłby w babe lutnią, ledwo się powstrzymał. Powoli zaczynał przypominać sobie dlaczego dawno temu porzucił miejskie życie.

Martwił się też o swojego towarzysza albo raczej o to co jego przybrany "kuzyn" może nabroić. W tym momencie jednak miał inny problem. Towarzystwo zdawało się składać z wybrednych bufonów. Zastanawiał się co mógłby zagrać takiej śmietance. Gdy już opanował nerwy, zaczesał palcami włosy, odchrząknął i zapowiedział melodyjnym głosem:
- Pieśń o słynnej i znanej wszędzie Nimrodel, zapraszam do... - ugryzł się w język bo o mało nie powiedział “podziwiania” - Do posłuchania!
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=SSSGwlJcP6o[/MEDIA]

Pierwsze akordy zatrzymały na chwilę gości, lecz wkrótce zniecierpliwienie damy i jej oburzenie wzięło górę i odciągnęła towarzysza od altanki i wokół Sorley’a zrobiło się pusto. Goście raczej patrzyli na pokazy cyrkowców niźli skłonni byli słuchać jego muzyki. Czy dane im było rzeczywiście słuchać na co dzień lepszych artystów, czy dobór repertuaru zdał się nieodpowiedni, dość że zapowiadała się totalna klapa. Dlatego też postanowił zagrać balladę o Calijahu Potężnym i Denondzie Wielkim. Liczył na to, że utwór sławnego rodaka przychylnie nastawi mieszkańców Denondowego Trudu do jego osoby.

obce 22-07-2013 06:00

Przedświt płakał rosą.

Wewnętrzne miasto nie było dla niej gościnne. Odstraszało grubymi murami, ulicami wąskimi jak ściśnięte strachem gardła, patrolami strażników, których buty ostro, gniewnie uderzały o twarde kamienie pokrzywionego bruku.

Irga stąpała cicho, jakby ostrożnie.
Przyglądała się temu obcemu światu ze zdziwieniem, w którym było coś ze zdziwienia dziecka.

Przyglądała się zdychającemu w rynsztoku wychudłemu psu. Niby taka sama śmierć jak poza murami, a jednak tu, na ulicy wyłożonej kamieniami szarymi jak nagrobne płyty, zdawała się inna. Bardziej samotna, bardziej oderwana - jak zapomniany odpadek wyrzucony z nurtu rzeki na wyschnięty brzeg. Prześlizgujący się pomiędzy ścianami kamienic wiatr pachniał zmianą i urwaną w pół słowa opowieścią. Przesuwała pokrzywionymi palcami po wilgotnych, omszałych cegłach, jak mogłaby przesuwać po skórze dawno umarłego kochanka. Z jakąś przewrotną tęsknotą, z jakimś niewypowiedzianym smutkiem. W powietrzu drżały tak znajome dźwięki: płacz małego dziecka i znużony śpiew kobiety, odległe wycie psów, stukot kół wozu sunącego sennie w kierunku pustego jeszcze targowiska. Otulone kolorowymi chustami kobiety rozmawiały półszeptem ponad murowaną wysoko studnią.

Kobiety rozmawiały. Pies zdychał. Orlonosy marszczył brwi w cichej irytacji.
Irga milczała.

Zbliżał się świt.


* * *


Pierwsze promienie słońca rozlewały się ponad miastem jak kręgi na wodzie.

W ich blasku Irga ma oczy pełne słońca i łez. Ma palce tęskniące za dotykiem glinianego naczynia pełnego żaru i zaklinanego w nim od ponad pół wieku szczęścia.

I nagle, nagle ma serce pełne także niewytłumaczalnej nadziei.


* * *


Dom był wielki, obcy i przerażająco pusty.

Nie, nie dom. Dom to ger, to ogień, to żar, to dym, śmiech dzieci i opowieści starców, to miejsce, gdzie serce najgłębiej zapuściło korzenie. W ziemię. W ludzi. To więzi, to wspólnota. A tu? Budynek. Grube, kamienne ściany szczelne jak łupina orzecha. Tyle przestrzeni wypełnionej ciszą przygaszoną jak melancholia starego człowieka. Wysokie sufity, przestronne korytarze, rozległe pokoje, a pomiędzy tym złocenia, kandelabry, dywany i gobeliny, meble tak delikatne, jakby ledwie dotyk miał je zniszczyć. I cisza, cisza, cisza. Świece pachniały miodem, perfumowane kielichy pełne kwiatowych płatków zabijały docierający przez okratowane okna zapach miasta. Poczet pociągłych, poważnych twarzy wbijał w szeptunkę martwe oczy z długiej galerii pełnej obrazów przodków. Różne pociągnięcia pędzla, różne suknie, różne ubrania, odmienne fryzury i stylizacje, ostentacyjnie stare ramy ozdobione niezrozumiałymi dla niej znakami wypełnionymi złotą farbą. Irga zadzierała ku nim głowę, przyglądała się tym przedziwnym obliczom jak z najwymyślniejszych baśni i nie mogła pozbyć się wrażenia, że ten budynek to ich królestwo - wspólnoty zaklętych na starych płótnach duchów.

- Idziesz? - w głosie Orlonosego irytacja i zniecierpliwienie błyskały jak dobyty w półmroku nóż.

Uśmiechnęła się do niego słabym, znużonym uśmiechem. Zaciśnięte na kosturze palce drżały ze zmęczenia, bolały kości, bolały opuchnięte stopy, bolały pokrzywione stawy i nawet powietrze zdawało się stawiać opór staremu ciału.

Długą chwilę zbierała w sobie okruchy sił.

Jej przewodnik wskoczył po schodach jak młody żbik - trzy susy i już stał u ich szczytu. Dla Irgi każdy stopień był męczącym wyzwaniem, każdy stopień oznaczał przystanek, przerwę na głęboki, świszczący lekko oddech, na mocniejszym wsparciu się na kosturze.

Orlonosy tylko zaplótł ręce na piersi, prychnął zirytowany. Nie zaoferował jej jednak pomocy, a ona nie poprosiła go o nią - na tyle pozostało jej dumy w zmurszałych czasem kościach. Co jakiś czas patrzyła tylko na niego tym dziwnie młodym i czarnym jak ślepia kruka okiem. Uważnie, intensywnie, jakby przeglądając przez jego kości, mięso i wspomnienia zapamiętywała kształt obojętnego serca.

W końcu zniecierpliwiony najemnik zapukał do uchylonych drzwi. I gdy ze środka dobiegło przyciszone, krótkie słowo, chwycił za klamkę w kształcie skaczącego lwa i wślizgnął się do pokoju. Umyknęły jej słowa gospodarza. Docierała do niej jedynie melodia poszczególnych fraz, matowa barwa jego głosu. Przyprowadziłem ją, zgodnie z umową. Chłodne słowa Orlonosego były jednak doskonale słyszalne. W holu na schodach... Prawie widziała jak wskazuje lekkim ruchem głowy w kierunku drzwi, jak sprawnie zgarnia przesunięty po stole w jego kierunku niewielki, pękaty mieszek. Oddychała ciężko, opierając czoło o dłoń zaciśniętą na kosturze. Nie uniosła jej gdy najemnik chwilę później przemknął obok niej, lekko zbiegając po schodach. Nie uniosła jej także wtedy, gdy odźwierny zamykał za nim ciężkie, bogato zdobione wrota.

Podniosła piekące ze zmęczenia oczy dopiero na mężczyznę, który wyszedł z gabinetu. Nie młodzika już, lecz człowieka w sile wieku, z siwizną, która przedwcześnie poznaczyła jego ciemne włosy. Podszedł do niej - wyprostowany, usztywniony szlachetnym rodowodem i latami dobrego wychowania - wyciągnął ku niej rękę.

- Pani wybaczy... - powiedział cicho, a w jego głosie drgały delikatne nuty zakłopotania. - Nie poinformowano mnie. Byłbym zszedł.

Pomimo znużenia uśmiechnęła się do niego i ujęła jego rękę, ale nie jak do powitania. Otoczyła jego dłoń swoimi zimnymi, drżącymi palcami tak delikatnie, jakby unosiła z ziemi ranne pisklę lub nowonarodzone dziecko. Odwróciła ją wnętrzem do góry i powiodła pożółkłym paznokciem po linii losu. Nachylila się, przymrużyła oczy.

Widziała wyraźnie: to nie była dłoń chłopca, to była dłoń ojca, mężczyzny, którego nasienie wypełniło kiedyś brzuch kobiety zdrowym dzieckiem. Czuła to wyraźnie: w rytmie, jakie wybijało jego serce, w drżeniu długich, szczupłych palców pod jej ciemnymi i pokrzywionymi. Słyszała to wyraźnie: w szeleście jego ubrania, w melodii jego oddechu. Gdy na moment uniosła oczy ku jego twarzy - w której, jak w zamglonym lustrze, przeglądy się te dziwne i smutne twarze z wiekowych płócien - kryło się to w kącikach jego ust, w zmarszczkach rozrywających gładź jego czoła, w źrenicach brązowych niczym kora drzewa. Silnego, głęboko wrośniętego w ziemię, chłostającego gałęziami wiatr.

Jego dłoń - wiecheć ostrych, cienkich kości obciągniętych ciasno bladą skórą - pełna była smutku cierpliwego jak matka wyczekująca powrotu swojego dziecka. Pełna była wspomnienia starej, wygasłej miłości, kiedyś ważniejszej niż życie; porywczości silniejszej od podszeptów rozumu i rozczarowania zatruwającego jego myśli gniewem i żółcią. Linie losu i serca przecinały jego rękę jak step przecinają wyschnięte koryta rzek. Cienie miodowych świec plątały je ze sobą, nadawały im dziwne i ostre kształty, które wczepiały się w siebie z zażartością rozwścieczonych kotów.

To był kształt jego serca. Jego opowieść spleciona z pachnących werbeną włosów martwej kobiety, z niegasnącego żalu i rozczarowania tym, co po niej pozostało, rozczarowania tym, czego nie potrafił i nie mógł kochać bezgranicznie i bezwarunkowo.

Westchnęła i wiedziona impulsem nachyliła się jeszcze niżej - prawie dotykając suchymi ustami jasnej skóry jego ręki. Zaczerpnęła głęboko powietrza i zaszeptała. Zaszeptała prośbę, zaszeptała odrobinę ulgi dla rozdartego serca, zaszeptała okruch szczęścia, zaszeptała pomyślność, którą jak cenne ziarno owinęła w ciepłą i łaskotliwą łupinę swojego oddechu.

Wyprostowała się z trudem. Zamknęła palce jego dłoni wokół tego małego, niewidzialnego daru i pogłaskała go po zaciśniętej tak pięści z odruchową, matczyną troską. Nie powiedziała jednak nic - mądra kobieta wie, kiedy słowa należy zachować dla siebie.

Cofnął dłonie nie nawykły do takiej zażyłości.

- Pójdziemy na górę? Do gabinetu? Tam będzie nam wygodnie rozmawiać. - Zerknął w dół schodów, jakby spodziewał się, że zaraz pojawi się tam gromada nieproszonych gości. - I nikt nie przeszkodzi.

Zamamlała przywiędłymi wargami, ponownie ujęła kostur w niepewne palce i z trudem wspięła się na kolejny stopień.


* * *


Gabinet nie był przestronny. Książki poukładane równymi rzędami na półkach, porozkładane na biurku zdawały się zabierać przestrzeń i przygniatać. Były jak przedziwne klify lub nawarstwienia obciągniętych bawolą skórą skał. Szeptunka stała nieruchomo - jak niewielkie, przykurczone ptaszysko - w milczeniu ozdób z kości i drewna. Była jak zakurzony, zużyty przedmiot na tle eleganckich i lśniących bibelotów. I tylko pierścienie z zimnego żelaza na jej palcach błyskały w świetle kandelabrów jak odpryski ciemnego księżyca. Nie pasowała do tego świata, którego praw nie znała i nie potrafiła zrozumieć. Ona - dziecko południowych stepów, urodzona w gerze z barwionego płótna i zwierzęcych skór, pełnym żaru i śpiewu kobiet.

- Herbaty? - spytał, starając się przykryć zakłopotanie, które nie chciało minąć.

Śniada twarz zamawiaczki skurczyła się w uśmiechu jak pomarszczona rodzynka.

- Tak - odpowiedziała, nie kryjąc wdzięczności.

Porwał z blatu niewielki przedmiot, wyszedł na korytarz, w którym zaraz potem zabrzmiał wysoki, srebrzysty odgłos dzwoneczka. Wrócił, przeczesał włosy palcami, odłożył na biurko lśniący, złoty, kruchy, mieszczący się w dłoni... Przysunął krzesło, wskazał je ręką. Sam nie usiadł. Miotał się, kręcił tam i z powrotem jak kruk w zamkniętej, złotej klatce, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Jakby pomimo tego, że był przygotowany na spotkanie, pomimo, że potrafił znaczniejszych od staruchy nakłaniać do swojej woli, jakby pomimo tego teraz, gdy stanął naprzeciw szeptunki czuł się niezręcznie. Jakby dławiło go coś, co jednocześnie chciał odwlec i mieć to już za sobą.

Zgiętego w ukłonie służącego ledwie zauważył.

- Zaparz nam herbatę - rzucił tylko, odprawiając go niecierpliwym skinieniem dłoni.

Nie czekał nawet aż wyjdzie.

- W mieście mówi się o was w pewnych kręgach - podszedł do jednej z półek, przesunął palcem po grzbietach książek, nieświadomie odtwarzając ruch palca szeptunki sunącej po jego dłoni. Nie mógł jej spojrzeć w twarz, w dziwne, niewidzące, zasnute bielmem oko. - Zajmujecie się... - wybrał wolumin, wyciągnął, otworzył na losowo wybranej stronie.

Przekrzywiła głowę jak zaciekawione ptaszysko.

- Jestem piastunką, Kruku. Znachorką. Akuszerką. Czasem potrafię zobaczyć więcej, potrafię doradzić. Komuś kto prosi, lub komuś kto tego potrzebuje. Czego potrzebujesz ty, Kruku? Rady? Szczęścia? Złego losu splecionego na cudzą krzywdę? Bo tego ostatniego nie mogę ci dać.

Tym razem się odwrócił do niej, z otwartą książką na dłoni. Odłożył ją ostrożnie na blat biurka, za którym po chwili usiadł. Wahał się. Zwlekał.

- Sprawa jest delikatna - zagryzł wargi. - Niezależnie od tego czy się jej podejmiesz chciałbym aby zostało to między nami. Czy mogę liczyć na twoją dyskrecję?

Szeptunka przycupnęła na skraju obitego aksamitem podnóżka, który pociągnęła bliżej kominka. Skraj jej wierzchniej spódnicy - miękkiej skóry ubrudzonej błotem i nieczystościami ulicy - głaskał puszysty dywan. Rzuciła mu przez ramię kose spojrzenie.

- Popatrz na mnie, Kruku. Oczy masz bystre, ludzi potrafisz ocenić, mądry jesteś, choć gniewem zapalasz się łatwo jak szczapa wyschłego drewna. Popatrz więc na mnie i powiedz czego chcesz, czego potrzebujesz ode mnie.

Spojrzał na nią uważnie. Przygarbioną, z pooraną zmarszczkami twarzą. Wyglądała na mądrą kobietę. Mądrą, tym rodzajem mądrości, która przychodzi z wiekiem. Zastanawiał się. Kalkulował.

Wstał. Podszedł do okna wciśniętego między dwa regały książek. Panorama Denondowego Trudu uspokajała, dawała iluzję wytchnienia, pewności.

- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - powiedział bardziej może do siebie. Zacisnął ręce na parapecie okna aż ten zatrzeszczał. - Może tak i jest w większości przypadków. Czasem jednak okazuje się, że owoc toczony jest przez robaka.

Spojrzał twardo na kobietę podchodząc ponownie do biurka. W jego oczach szkliły się powstrzymywane łzy. Zdecydował.

- Na moim stanowisku trzeba dbać o reputację. Bez reputacji nie ma władzy. Tymczasem... - wziął głęboki oddech. Przychodziło mu z trudem wypowiedzenie tego na głos co tak długo skrywał przed sobą samym. - Moja córka... jest kurwą!

Trzasnął pięścią w blat. Usiadł w fotelu, obracając się bokiem do staruchy, twarzą w kierunku okna.

- Gorzej jeszcze - dodał po chwili cicho a głos mu drżał - bo dziwka bierze pieniądze, a ona to robi po prostu...

Milczał długo. Tak długo, że Irga zaczynała już powątpiewać, czy będzie ciąg dalszy historii. W końcu odwrócił się od okna i spojrzał w jej widzące oko.

- Mówiono już w mieście... że latawica, że łatwa... - westchnął. - Lecz plotki to tylko plotki. Tyle, że ostatnio brzuch zaczął jej puchnąć. - Uderzył pięścią w blat. - Zbrzuchacił ją jaki sukinsyn. W złości kazałem zamknąć jednego z amantów. Nie wiem nawet czy tego właściwego. Nieważne. Oskarżony o gwałt siedzi w lochach, pozbawiony chwasta, którym już nie zapłodni żadnej dziewki. Nie przyniosło mi to ulgi.

Wstał znowu. Począł się przechadzać w te i z powrotem.

- Gdy o was usłyszałem, pomyślałem, że możecie los odmienić. Bękarta się pozbyć. Dziewczynie w głowie poukładać...

Przystanął przed nią.

- Co powiecie?

Co mogła powiedzieć?

- Och, Kruku... - westchnęła, splatając rosochate dłonie na podołku.

Mężczyźni wszędzie byli tacy sami. Nawet na stepach. Żądni tego rodzaju władzy, który był jak wędzidło wciśnięte w pysk niechętnego konia. Ślepej. Gniewnej. Nie liczącej się z innymi. Tak różnej od władzy kobiet.

Więc co mogła mu powiedzieć? Że postąpił niesprawiedliwie i okrutnie? Nie miała prawa go oceniać. Nie chciała go oceniać. Mogła tylko westchnąć, przygarbić ramiona i spróbować zrozumieć.

- Zniszczone w lochu życie mężczyzny - powiedziała cicho, łagodnie, a jej głos drżał delikatnie jak jesienne liście tuż przed tym nim zaczną spadać w dół. - Zniszczone życie nienarodzonego dziecka, krwi z twojej krwi. Życie twojej córki... - pokręciła głową. - To wysoka cena. Jesteś pewny, że chcesz ja zapłacić? Jesteś pewny, że warto? Nawet za władzę, reputację czy spłatę rozczarowania, że włosy twojej córki nie pachną werbeną?

- Zniszczone?! - wybuchnął nagle. - A czy on pomyślał o moim gdy ją chędożył? Czy pomyślał, że śmiać się będą, że drwić za plecami? Nie opowiadaj mi tu morałów! - Nagle spuścił z tonu. - Ja wiem... Ja czuję tu - uderzył się w pierś - żem może źle uczynił. Ba... uczyniłem źle. Lecz może gdybym wcześniej zareagował, gdybym jednego z drugim pogonił, za jaja powiesił, to nie stało by się to co się stało. I pytasz czym gotów ponieść cenę? Zatem odpowiadam: jestem gotów.

- Ja nie jestem, Kruku - Nie była. Nie kłamała mu tej swojej prostoty, która odmawiała podjęcia się czegoś, o czym serce nie szeptało, że jest właściwe. - Twoja córka to kobieta, nie dziewczyna, nie dziecię. Sama nosi dziecko pod sercem i nie spędzę go dopóki sama tak nie zdecyduje. I nie nagnę jej losu, dopóki sama nie poprosi. Nie zadam jej takiego gwałtu. Zrozum, los to nie glina, której zręczny rzemieślnik może nadać dowolny kształt. Ani drewno, które można dłutem przerezać zgodnie z czyjąś wolą, dla cudzej zachcianki. Los jest jak szeroka, wzburzona rzeka i nie wolno zmieniać jej biegu bez powodu, który będzie ważny i prawdziwy.

Przez chwilę myślała, że znowu wybuchnie. Widziała jak walczył ze sobą. Widziała to w napięciu mięśni twarzy, w zaciśniętej w pięść dłoni.

- Dobrze - wysyczał tylko w końcu przez zaciśnięte zęby. - Jestem w stanie to zrozumieć. Sama zdecydujesz gdy z nią porozmawiasz. Czy to dla mnie zrobisz? Czy jeśli po rozmowie z nią stwierdzisz, że tak będzie dla niej lepiej, czy wtedy...

Nie dokończył pytania.

- Zrobię to dla ciebie - potwierdziła, gramoląc się z zydla. - I nie tylko to. Z lochów rozchodzi się coś jak kręgi na wodzie. Coś, co znaczy twój los jak rozgrzane żelazo bydlęcą skórę. Muszę to znaleźć, Kruku - powiedziała prosto. - Muszę to znaleźć, a gdy znajdę, być może uda mi się ująć trochę brzemienia, które nosisz na sercu.

Gortar 24-07-2013 20:24


Irga.


Mężczyzna wstał i rzekł do Irgi.
- Chciałaś porozmawiać z moją córką. Niech i tak będzie. Chodź ze mną proszę.
Podał rękę Szeptunce pomagając jej wstać z krzesła. Wyszli przez drzwi i ruszyli korytarzem do innego skrzydła posiadłości. Jak można było zauważyć budynek był piękny, pełen zdobień, obrazów i rzeźb, jednakowoż był pozbawiony ciepła domu. Był niczym chłodna, wyniosła dama, o której względy starają się zadurzeni młodzieńcy, lecz która nie ma w sobie żaru namiętności dla żadnego z adoratorów. Może to było przyczyną upadku moralnego córki. Przepych, bogactwo lecz brak miłości. To zaprzątało głowę Irgi w trakcie wędrówki po korytarzach rezydencji.
Mężczyzna będący gospodarzem i zleceniodawcą pomagał kobiecie w trakcie poruszania się. Jedna ręka spierała się na kosturze druga zaś na ramieniu mężczyzny. Pomimo różnicy stanów, nie brzydził się podania ręki starszej kobiecie. Czy to była kwestia szacunku dla starszych wyniesionego z domu, czy też po prostu bardzo zależało mu na załatwieniu “naglącego” problemu, tego szeptunka nie potrafiła określić. Po niedługim spacerze dotarli pod drzwi komnaty mieszczącej się na końcu korytarza pod drzwiami której stróżowali dwaj służący.
- To tu - rzekł mężczyzna wyciągając klucz z kieszeni.
Włożył go do zamka i otworzył drzwi.
- Proszę, moja córka jest w środku. Możesz z nią swobodnie porozmawiać. Nikt nie będzie was niepokoił


Orin Sorley.


The Bard`s Song (Studio) - YouTube

Muzyka Orina rozchodziła się delikatnie wśród gości przyciągając coraz większą uwagę
zebranych. Dźwięki spajały biesiadników niczym zaprawa kamienie w murze. Kolejne utwory znajdowały uznanie wśród słuchaczy, a w tłumie rozchodziły się głosy mówiące o tym, że to dobrze, iż ten zadufany w sobie Gracjan nie dał rady dotrzeć na to przyjęcie. Mijające minuty zamieniały się w godziny. Goście bawili się przednio wśród towarzyszącej wieczorowi muzyce. Czas mijał a towarzystwo powoli rozchodziło się do domów. Bard cieszył się z powodzenia jakim okazał się jego występ.
Gdy ilość zebranych była już znikoma zauważył idącego w jego kierunku Albreht von Gass. Uśmiechnięty właściciel zbliżył się do niziołka i wkładając mu w dłoń pękatą sakiewkę powiedział:
- Brawo! Widzę, że Twój występ okazał się sukcesem. To pieniądze za tak świetne zabawienie publiczności. Teraz możesz już wrócić do siebie. Przed posiadłością czeka powóz.
Orin spokojnie wyszedł z altanki i skierował się do wyjścia z posiadłości. Nikt nie próbował go zatrzymywać i tak udało mu się dotrzeć do bramy, przed którą widział już czekający powóz. W powozie czekał już jego “kuzyn”.
Wtem jakiś ruch przykuł jego uwagę. Spojrzał w stronę krzewów rosnących opodal drogi którą podążał i zauważył wystający z nich mały łepek. Przyjrzał się uważniej, zdziwiony faktem, że zwierzątko nie ucieka. Gdy tylko podszedł trochę bliżej z krzaków wyskoczyła łasiczka i przypadła do nóg barda.
- Nilofaur to Ty? - zapytał na głos mimo iż wiedział, że zwierzątko nie odpowie.
Kucnął i zobaczył, że stworzenie jest istotnie łasiczką Neny. Zwierzak popiskiwał, kręcił się i co chwila podbiegał do Orina po czym znów w stronę bramy gdzie czekał oglądając się na małego człowieczka jakby chciał żeby ten za nim poszedł. Powóz czekał za bramą by zawieźć go do domu, natomiast zwierzę najwyraźniej chciało mu coś przekazać. Orin musiał zdecydować co zrobić dalej. jeśli pójdzie za Niloufar będzie musiał do miasta wracać na piechotę i przekonywać strażników by wpuścili go do wnętrza Trudu.


Kesa z Imari.



Gdy już odesłała Kopcia postanowiła spokojnie wrócić do posiadłości. Nie było jednak pośpiechu więc szła powoli oglądając miasto. Jak mogła zauważyć każdy kogo mijała zdawał się być pochłonięty czymś istotnym. Istotnym dla niego, dla jego własnego świata. Gdzieniegdzie widziała małe sklepiki mieszczące się w domach prywatnych. Cały handel odbywał się podobnie jak w innych większych miastach w dzielnicy handlowej gdzie można było na straganach kupić potrzebne artykuły.
I tylko dzieci zdawały się nie przejmować otaczającą ich rzeczywistością. Bawiły się w najlepsze biegając po ulicach i walcząc przy pomocy patyków imitujących miecze. Ich radosny śmiech był tym czego trzeba było Kesie. Sama również się uśmiechnęła i podążyła w stronę Warowni gdzie czekała Martha. Kobieta pewnie jeszcze spała, ale nie powinno się ryzykować i zostawiać jej na długi czas samej.
Po dotarciu do posiadłości udała się do uniewinnionej kobiety w której towarzystwie spożyła posiłek. Nie powiedziała jej gdzie była i co zobaczyła. Można było dostrzec, że Martha niczym świeżo oswojone zwierzę denerwuje się w obecności innych ludzi, natomiast towarzystwo Zielarki powoduje że się uspokaja.
Kesa próbowała kilkukrotnie zagadnąć podopieczną o jej przeszłość i rodzinę, ale ta nie była jeszcze w stanie o tym opowiadać.
Czas mijał i tuż po kolacji którą znów spożyły razem, do drzwi komnaty zapukał sługa. Przyniósł on informację o tym, iż przybył człowiek twierdzący, że Kesa wzywała go do posiadłości Rajcy. Spytała sługę czy jest gdzieś komnata w której mogłaby w cztery oczy porozmawiać z przybyłym. Ten poprosił by poszła za nim.
- Martho idź już spać. Potrzebujesz dużo odpoczynku żeby poczuć się lepiej. - zwróciła się na odchodnym do drugiej kobiety.
Podążyła za służącym do komnaty mieszczącej się niedaleko wejścia do domu. Poprosiła by przyprowadzono tam człowieka, który ją szukał.
Nie czekała długo. Służący otworzył drzwi i do środka wszedł mężczyzna z którym rozmawiała przed południem. Z jego płaszcza woda skapywała na podłogę. Odezwał się do Zielarki
- Chcieliście mnie widzieć. Mówcie, czego chcecie.

GreK 24-07-2013 21:21

Złoto biedy nie lubi.
Piękno unika brzydoty.

Śmierć przemyka nocą.


Przysłowie Waterlandzkie

Niebo płakało rzęsistymi łzami.

Pięciu mężczyzn odzianych w znoszone szaty wspinało się starym, skrzypiącym wozem drabiniastym jedną z ulic Denondowego Trudu w kierunku Warowni. Pozaciągane kaptury skrywały twarze przed deszczem i nielicznymi przechodniami. Cuchnęli tanim alkoholem i zachowywali się głośno. Rechotali rzucając niewybrednymi żartami.

Wóz leniwie podjechał pod wrota wewnętrznych murów miasta.

- Czego? - głos strażnika nie pozostawiał złudzeń co do tego co myśli na temat intruzów.

Nie zrażony niczym woźnica podał papiery. Kapitan odebrał je i rozwinął w świetle pochodni pod zadaszeniem. Spojrzał na przybyłych spode łba.

- A co z Aronem?

- A bo ja wiem? - odburknął woźnica czkając głośno. - Co ja jego niańka jestem? Kazali jechać to przyjechalim. Odprawicie nas, to i pojedziem. To jak? Zawracać?

- Pewnie trypra złapał na kuśce! - krzyknął ktoś z wozu szturchając sąsiada na co ten zarechotał głośno, co szybko udzieliło się pozostałym. - Od ruchania nieboszczyków!

Teraz rechot przeszedł w ryk śmiechu.

Służbista oddał papiery, skinął na towarzysza po drugiej stronie bramy, który na ten znak zaczął ją otwierać.

- Przejeżdżać! - wrzasnął chowając się przed deszczem.



Bernard Wolner.


Było już późno i Bernard ślęczący nad woluminami przecierał zmęczone oczy zaczynając myśleć o pościeli, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Mały, rudy chłopiec, który dorabiał w Lochach jako goniec był mu dobrze znany. Pora dość niezwykła, więc i wiadomość musiała być niezwyczajna. Skreślona dużymi, wyraźnymi literami, człowieka nienawykłego do pisania, krótka informacja. Poznał od razu rękę Kulawca.

Cytat:

Świadek w sprawie druidki prosi o posłuch.
Wyciągnął miedziaka i rzucił rudzielcowi. Ten złapał ją zręcznie w locie i zniknął. Kat zadumał się przez chwilę. Być może sprawa Neny Deacair ruszy do przodu. Spojrzał za okno. Była już ciemna noc, czuł jednak, że nie będzie mu dane zasnąć jeśli nie odwiedzi lochów. Ściągnął kapotę z wieszaka i wyszedł na na skąpaną deszczem ulicę.



Bernard Wolner. Cathil Mahr



Kulawca nie było, lecz wejście do lochów nie stanowiło dla Mistrza Dobrego większych trudności. Kolejne kraty otwierały się przed nim. Strażnicy go znali, również z tego, że przed właściwym przesłuchaniem lubił zamienić słowo czy dwa z podejrzanym. Do celi podszedł już sam, bez strażnika. Cathil leżała na słomiance wpatrując się tępo w sufit celi. Zastanawiał się chwilę. Rozważał. Klucz do celi, który dostał od strażnika ciążył mu w kieszeni. W końcu zamek zachrobotał. Zdecydował się na bliższą rozmowę z dziewczyną. Ta zauważyła go i wstała.




Nena Deacair


Niespodziewany chrobot zamka postawił ją na nogi. W słabym świetle pochodni zobaczyła zakapturzoną postać, która wchodząc do jej celi nakazała jej zachować ciszę. Bił od niej odór słodkiego alkoholu.

- Przysyła nas twój przyjaciel, Orin - usłyszała a jej serce zaczęło bić gwałtownie. - Załóż to.

W jej rękach znalazł się potargany, cuchnący płaszcz, podobny do tego w jakim przyszedł nieznajomy. Szybko założyła go przez głowę i zgodnie z poleceniem zaciągnęła kaptur.

- Trzymaj się mnie. Nie odzywaj.

Rozkazy były krótkie i precyzyjne. Drzwi zamknęły się.

- Podnieś. Wychodzimy.

Dopiero teraz zauważyła leżący na korytarzu przedmiot i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że są nim ludzkie zwłoki jakiegoś pokurczonego, wynędzniałego staruszka. W pierwszym odruchu chciała krzyknąć lecz powstrzymała się. Nosze nie były ciężkie. Złapała za uchwyty. Ruszyli wzdłuż korytarza.





Bernard Wolner. Cathil Mahr. Nena Deacair.


Uwagę Bernarda zwrócił ruch na korytarzu. Dwie postacie ubrane w znoszone płaszcze niosły na noszach ciało. Widok dość niecodzienny, którego jednak był już świadkiem kilkukrotnie. Lochy sprzątano nocą. Chciał już wrócić do celi jednak coś nie dało mu spokoju. Osoba idąca z tyłu poruszała się z pewną gracją, nie pasującą do mężczyzny. Nie miała na nogach ciężkich butów, stukających przy każdym kroku lecz lekkie mokasyny. Skrawek sukni wystawał spod sponiewieranego płaszcza.

- Chwileczkę - odezwał się nim zdążył pomyśleć.

Przystanęli. Druidka spojrzała na kata i stojącą za nim dziewczynę. Mimowolnie rozdziawiła usta gdy rozpoznała w niej Cathil. Łowczyni podeszła do krat. Idąca z tyłu kobieta, bo co do tego, że to była kobieta, nie miała wątpliwości, zdała jej się znajoma.

- Tak? - burknął idący z przodu człowiek. - Spieszym się.

F.leja 30-07-2013 14:05

Autumm i Ja :)
 
Cathil zmarszczyła się groźnie, chwyciła kata za rękaw i pociągnęła, by go odwrócić w swoją stronę.
- Kacie, miałeś mnie wysłuchać - miała nadzieję, że wygląda na odpowiednio zniecierpliwioną - Czekałam cały dzień na twoją uwagę. Nie będę się nią dzielić.

Bernard zatrzymał się, tknięty nagłym przeczuciem. Coś w całym obrazku mu nie pasowało. Przesunął się tak, że ciałem zablokował przejście. Ręka odruchowo powędrowała na rękojęść miecza. W wąskim, ciasnym korytarzu długa broń była jednak bezużyteczna, uświadomił sobie po chwili. Zacisnął mocniej place na solidnym, metalowym pęku żelaznych kluczy do cel, które trzymał w prawej dłoni.

- Wy dwaj! - powiedział głośno do noszowych - Stójcie! - Dopiero potem odwrócił się do szarpiącej go więźniarki. Mrugnął kilka razy ze zdziwienia: w końcu ludzie raczej błagali kata, by ich zostawił, a nie domagali się jego wyłącznej uwagi...Szarpnął niecierpliwie ręką, usiłując wyzwolić się z chwytu. - Zaraz.. - syknął.

Cathil zacisnęła mocno dłoń na rękawie katowskiego płaszcza i ponownie pociągnęła z determinacją.
- Teraz - odparła.

Czyściciele odłożyli powoli nosze. Ten z przodu wysunął się krok w kierunku Bernarda.

- Ta? - spytał.

Kat uważnie popatrzył w twarz mężczyzny, skrytą pod kapturem. - Komu się zeszło? - spytał, przenosząc wzrok na leżące na noszach ciało. Zrobił krok w kierunku zwłok, chcąc przepchnąć się koło mężczyzny, kiedy przytrzymała go dłoń łowczyni. - Puścisz mnie wreszcie, wariatko?! - podniół głos, już nie na żarty zdenerwowany. Unióśł klucze, gotów dać po łapach natrętce.
Wściekła się i wyszczerzyła jak dzikie zwierze.

- Mam ci do powiedzenia coś ważnego. To nie może czekać - warknęła.

- I tak powiesz...- mruknął. Cała sytuacja wydawała mu się groteskowo nierzeczywista. Był zmęczony całym dniem pracy, a dodatkowo buntujący się wieźniowie i podejrzani czyścicele nie nastrajali go najlepiej. Zmełł w ustach przekleństwo i naparł ciężarem ciała na kratę, chcąc domknąć drzwi od celi.
Cathil w panice, pchnęła drzwi jak najmocniej potrafiła i spróbowała się wyśliznąć.

W czasie gdy dziewczyna z katem szarpali się z drzwiami mężczyzna zamachnął się. Głuchy stuk. Bernard przestał naciskać na kratę. Uderzenie w potylicę twardym przedmiotem pozbawiło go przytomności. Upadł na kolana a później na podłogę.

- Zbieramy się. - Spojrzał niepewnie na dziewczynę za kratami.

- Nie idę bez niej - oświadczyła Nena.

- Kurwa - zaklął cicho. Po krótkim zastanowieniu dodał wskazując na kata. - Pomóżcie mi go wpakować do celi. Staruszka - kiwnął na nosze - też. Ty - pokazał palcem na Cathil kładziesz się za niego i udajesz nieboszczyka. Jak będą problemy, to nim zostaniesz. Jasne?

Cathil rozważyła sytuację. Skinęła głową, uśmiechnęła się do Neny i wykonała polecenie. Gdy dawała się nieść przez zatęchłe korytarze, w jej sercu niosła nadzieja. Nena była wolna. Cathil była wolna. Poczuła nacisk łez na przymknięte powieki, ale powstrzymała ich potok. Jeszcze się wypłacze.

aveArivald 31-07-2013 19:27

- Nilofaur, wiem gdzie jest twoja pani – rzekł ucieszony niziołek postanawiając, że musi zabrać zwierzaka ze sobą. Łasiczka jednak nadal nerwowo kręciła się w kółko podskakując raz po raz – Chodź, pojedziemy do miasta, już za niedługo spotkamy się z Neną, zobaczysz! - zwierzę zamarło słysząc imię druidki i choć na chwilę skupiło uwagę na tym co mówi Orin – Tak! Nena! Tam, w mieście! - bard wyciągnął rękę wskazując Denondowy Trud – Ona jest w lochach! To takie zimne i nieprzyjemne miejsce, z którego nie da się wyjść! Uratujemy ją. Pomożemy jej. Razem. Chodź tu do mnie, żebyś się nie zgubiła – powiedział uśmiechając się jeszcze szerzej – Nie bój się, nic ci nie zrobię – dodał wyciągając do niej dłoń.
Z początku wydawało mu się, że Nilofaur nic nie rozumie, po chwili jednak łasiczka zareagowała i weszła mu po ramieniu za płaszcz wczepiając się mocno w zielony materiał. Orin miał nadzieję, że nikt nie widział jak rozmawia ze zwierzakiem. Z wielu względów, mogłoby to się wydać komuś podejrzane. Obejrzał się ostrożnie przez ramię jednak nikogo nie zauważył.

Zbliżało się już ku wieczorowi a powietrze robiło się coraz chłodniejsze. Bard spojrzał na niebo i szybko ocenił, że jeśli wracałby na piechotę do karczmy byłby cały przemoczony. Wdrapał się pospiesznie do wozu gdzie znalazł się oko w oko z Faill'em. Gdy tylko ruszyli zapytał:
- I jak przyjęcie? Udane?

- Bardzo, bardzo... - odpowiedział zdawkowo jego przyszywany kuzyn. Oczywiście to nie wystarczyło Orinowi, chciał jak najszybciej uwolnić Nenę.

- Czyli, że wszystko... w porządku? Uisdean będzie zadowolony? Dotrzyma obietnicy?

- Bądź spokojny.
Faill najwyraźniej nie miał więcej do powiedzenia, toteż Orin wyglądał na zewnątrz przyglądając się niebu i krajobrazowi gdy wóz spokojnie zdążał w stronę miasta. Miedzy niziołkami nie nawiązała się ponowna konwersacja. Gdy zatrzymali się przy bramie woźnica zamienił dwa zdania ze strażnikami po czym wjechał bez problemów za mury. Zaczęło lać. Po chwili byli już pod karczmą, w której nocował Orin. Gdy bard wysiadł z wozu zakrywając się szczelnie płaszczem jego "kuzyn" rzucił na odchodnym przez okno.
- Ktoś się z Tobą skontaktuje jak nasz... ”problem” będzie rozwiązany. Bywaj.
Zanim Orin cokolwiek odpowiedział wóz ruszył a Faill zniknął mu z oczu. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Nerwowy dzień spędzony na występach dał mu się wyraźnie we znaki. Nilofaur zaczęła wiercić się pod płaszczem popiskując cicho. Po chwili wystawiła na zewnątrz łebek.
- Teraz musimy poczekać, zjemy coś i się wyśpimy - powiedział Orin spoglądając w mądre oczy łasiczki - Już jutro Nena będzie wolna, albo może nawet szybciej, zobaczysz sama! - powiedział kierując swoje kroki do karczmy.
Nilofaur wydawała się coraz bardziej denerwować jednak była też chyba głodna bo z chęcią wcinała wszystkie smakołyki, które podsuwał jej pod nos Orin. Gdy już się najedli do syta bard spytał karczmarza o Uisdeana skrzętnie chowając zwierzaka pod płaszczem. Niestety tęgi właściciel karczmy niezbyt chciał rozmawiać o elfie. Przekazał Orinowi tylko, że w najbliższym czasie ktoś się do niego zgłosi, toteż zrezygnowany i zmęczony niziołek poczłapał schodami na górę do pokoju.

Gdy tylko upewnił się, że Nilofaur nie zamierza nigdzie uciekać, położył się na wyrku i szybko zapadł w głęboki sen pełen heroicznych czynów, smoków, czarów i tresowanych łasiczek.

kanna 01-08-2013 00:08

- Zdejmijcie płaszcz i siadajcie - Kesa zajęła miejsce za stołem. - Jak was zwą?
Mężczyzna zrobił to o co prosiła go Kesa. Płaszcz rzucił na jedno z krzeseł a sam usiadł na kolejnym naprzeciwko zielarki.
- Na imię mi Gardan. Nie zwódźcie mnie tylko mówcie o co chodzi?
Przychodzicie do mego domu i wprowadzacie zamieszanie wspominając Marthę.
- Waszą żonę
- Kesa podkreśliła słowo - Marthę. Jak słyszałam, w tych stronach żonę się do śmierci bierze. O co ją oskarżono?
- Tak żonę. Nie musicie mi o tym przypominać. Trafiła za kraty bo szlachetnie urodzona panienka u której pracowała jako pokojowa posądziła ją o kradzież biżuterii. W lochach chcieli z niej wyciągnąć gdzie ukryła łup i czy pracowała sama. Kat... nie oszczędzał jej, a ona była niewinna. Szlachetnej panience bardzo zależało na odzyskaniu straconych ozdób więc męczono Marthę ponownie i ponownie... Starałem się zrobić wszystko co było tylko możliwe żeby ją stamtąd wyciągnąć. Niestety jestem tylko kupcem i moje wpływy nie były wystarczające... Gdy po dwóch miesiącach panienka znalazła błyskotki w jakiejś skrzyni, łaskawie kazano zwolnić Marthę... Niestety jej stan... nie pozwalał na powrót do rodziny. Przez pierwszy rok przychodziłem do niej regularnie. Nic to nie dawało. Zachowywała się jak dzikie zwierze. Mijały lata. Na dziś byłyby to już 3 lata. Pojmujecie? Trzy lata!
- Nie było wielkiej nadziei na jej powrót do normalności. Powiedziałem dzieciom że zmarła bo i praktycznie tak było. Nie chodziłem już do lochów. Do tej pory pewnie już na prawdę umarła w więzieniu....


Kesa tylko kiwała głową, słuchając w milczeniu. Zadziała się straszna tragedia, a ten mężczyzna – podobnie jak Martha i jej dzieci - też był ofiarą tej całej sytuacji. Paradoksalnie, w tym momencie najlepiej by było dla niego, gdyby Matha nie wyszła z lochów…
- Nie mi osądzać was i wasze wybory, Gardan. Sami będziecie musieli sie z tym uporać, lub może dopiero Bogowie się tym zajmą. Nie mi was osądzać - powtórzyła. - Od siebie powiem, że wszyscy przez tą panienkę zostaliście skrzywdzeni, cała rodzina. Żal mi was. Ale co się zadziało, jest zadziane i wpływu na to nie mamy.
- Jedno wiedzieć musicie: Matrha żyje i wkrótce wróci do pełni sił umysłowych.
- Co mówicie?! Żyje?! Ale.. ale jak to? I co macie na myśli mówiąc, że wróci do pełni sił umysłowych?
- Pomogę jej i wróci, już jest w niezłej formie. Co dalej planujecie, dla niej.

Z Gardana jakby powietrze uszło... oklapł na krześle i wpatrywał się przed siebie.
- Przecież ja się powtórnie ożeniłem... ja na prawdę myślałem ze ona juz umarła...
- Nie umarła
- powtórzyła Kesa twardo. Mężczyzna był w szoku, ale nie było czasu na rozczulanie się. Musiał się ogarnąć i zacząć podejmować decyzje. - Jak planujecie ją zabezpieczyć?
Widać było wyraźnie że mężczyzna doznał wielkiego szoku. W najśmielszych snach nie przewidział takiego obrotu sprawy...
- Przecież nie mogę powiedzieć dzieciom, że ona żyje... Anna też nie może się dowiedzieć... - mamrotał do siebie, wyraźnie oszołomiony.

Kesa kiwała tylko głową, czekając spokojnie. Mężczyzna potrzebował czasu, żeby przyjąć fakty. Jego życie obróciło się właśnie o 180 stopni.
Mijały minuty i Kesa zauważyła, że pierwszy szok przemija...
- Co mogę zrobić? - spytał w końcu.
- A co wam sumienie podpowiada? - zapytała - Ile lat mają dzieci? Martha ma inną rodzinę?
- Synek siedem, córka pięć. Z żoną... obecną zoną staramy się teraz o dziecko. Co mi sumienie podpowiada? Stawiacie dziwne pytania... Co do rodziny to w Trudzie nie ma żadnej. Ona pochodzi ze wsi o nazwie Trzódka nieopodal Trudu. Tam ją poznałem jak byłem w podróży po towar na handel. Nie wiem czy ktoś tam jeszcze żyje. Miała juz wtedy starych rodziców i była jedynaczką. Oni... nie chcieli się specjalnie zgodzić by wyjechała, ale wiedzieli że w mieście może wieść lepsze życie niż z nimi na wsi.
- W takim razie to wy musicie o nią zadbać. Jesteście jej mężem. Albo tak ja wyposażyć, żeby sobie życie sama mogła ułożyć.
- Ja... ja... zrozumcie mnie proszę... Nie mogę przecież tak po prostu wrócić z nią do domu. Co mam zrobić? Przegnać moją żonę z którą już sobie życie ułożyłem? Czy nagle pozbawić się majątku żeby znaleźć dla Marthy mieszkanie i utrzymywać ją? Niby jakim cudem miałbym wyjaśnić wszystkim sytuację nagłego upływu pieniędzy z moich domowych funduszy? Nie, nie, musi być jakieś inne rozwiązanie...
- mężczyzna ze stanu otępienia przeszedł we wzburzenie.
- Prawo powiada, że to wy macie zapewnić jej przyszłość - stwierdziła Kesa.- Może pobyć w Warowni jeszcze kilka dni, ale potem będzie musiała znaleźć nowe lokum.
- Dobrze, dobrze, niech będzie po waszemu
- odpowiedział Gardan wyraźnie starając się opanować. - Potrzebuję jednak kilku dni żeby wszystko pozałatwiać, możecie dać mi tyle czasu?
- Tak, Matrha może tu zostać jeszcze kilka dni.

Mężczyzna podniósł się z krzesła, w dłoń chwycił płaszcz i rzekł do Kesy
- Wszystko załatwię i zgłoszę się do was. Tutaj będzie można was szukać czy planujecie zmienić miejsce zamieszkania?
- Nie, będę tutaj, czekam na was jutro wieczorem
- poinformujecie mnie, co sie udało załatwić.
- Mówiłem że potrzebuję kilku dni. Do jutra niczego nie załatwię.
- A ja mówiłam, że widzę was jutro
- uśmiechnęła się, lodowato. - Powiecie mi tylko, jakie kroki przedsięwzięliście. Nie oczekuję rezultatów, tylko informacji o waszych działaniach i planach. Po zmroku was widzę - wstała, na znak, że rozmowa jest skończona.
Mężczyzna wyszedł klnąc pod nosem.

Kesa odwróciła się twarzą do okna i przez dłuższą chwile stała, patrząc niewidzącym wzrokiem na krajobraz za oknem. Trzy lata… dzieci nie będą pamiętały Marthy. Z drugiej strony – tylko wspomnienie ich twarzy , i wspomnienie ramion męża, pozwalało Marthcie utrzymywać się na powierzchni świadomości i nie popaść w całkowity obłęd.
Znachorka pożałował swojego wyboru. Po raz kolejny intuicja ją zawiodła. Dopóki kierowała się zyskiem, wybory były prostsze, mniej obciążające. Kiedy zaczynały wchodzić w grę inne motywy – życie zaczynało się jej komplikować. A Kesa nie lubiła komplikacji.

Westchnęła. Przed udaniem się na spoczynek powinna jeszcze zobaczyć się z Matthą. Dopytać o rodzinę, ustalić, ile tamta pamięta. Najchętniej odeszła by z Warowni i Demondowego Trudu. Uniknęła niezręcznej sytuacji. Nie lubiła mieszać się w życie innych. Leczyła – i odchodziła. Nigdy nie zajmowało jej, co działo się potem. Nie lubiła komplikacji.
Ale zobowiązanie względem Rajcy trzymało ją w tym miejscu. Obiecała mu tydzień i nie chciała łamać danego słowa.

obce 01-08-2013 06:01

Pomieszczenie, w którym - jak w klatce - zamknięta była córka Kruka pełne było sprzętów i ozdób, dla których Irga nie potrafiła znaleźć nazw ni przeznaczenia. To było jak serce innego świata, który przytłaczał i męczył starą kobietę.

Ale zrywająca się z poduszek dziewczyna... O tak, ona była znajoma, choć przecież nie spotkały się nigdy wcześniej.

Przekrzywiła ptasio głowę, obiema rękami wsparła się na pokrzywionym kosturze. Gniew i pogarda Kruczej Córki odbijały się w jej oczach obrazem samej siebie: młodszej, równie aroganckiej, biorącej pomiędzy uda myśliwych i wojowników, chłopców i mężczyzn, każdego kogo chciała i pragnęła. Widziała w Kruczej Córce Irgę, która jeszcze nie cisnęła w ogień części samej siebie, której pleców czas i północne wiatry nie przygięły jeszcze ciężarem pokory.

Widziała też, że dziewczyna jest silna złością i nie potrzebuje współczucia starej szeptunki. Kobiety zazwyczaj były silniejsze niż chcieliby to widzieć mężczyźni.

- Chcesz zachować dziecko? - spytała tak, jakby spytać mogła samą siebie. Rzeczowo, bezpośrednio, jak dorosłej, dojrzałej kobiety.

- Ojciec cię przysłał? - odpowiedziała pytaniem, wysuwając do przodu ostry jak grot strzały podbródek. - Czego chcesz, wiedźmo?

Irga zastanowiła się przez kilka uderzeń serca, zapatrzyła ponad ramieniem dziewczyny na widoczny w oddali fragment strażniczej wieży. Czego chciała? Czego mogła chcieć?

- Odpowiedzi, Córko Kruka - przymrużyła widzące oko, oceniła wypukłość jej brzucha. - Od trzech lub czterech księżyców jesteś brzemienna. To długo i czas ci się kończy. Dlatego musisz zdecydować: chcesz tego dziecka?

- Bachora? Nawet nie wiem kto zasiał we mnie to ziarno. Gdybym tylko mogła się go pozbyć!
- wyszczekiwała kolejne słowa, wypluwała je z siebie jak ostre kawałki potłuczonego naczynia. Niemal darła paznokciami materiał strojnej sukni. - Ojciec nie chce jednak żadnego medyka wołać. Skandalu się boi...
...kutas jeden... - zadrżało w powietrzu niewypowiedziane wyzwisko.
Dziewczyna dyszała ciężko, płynąc na fali złości, niemal rozkoszując się tym, że niemal w niej tonęła, że ta żółć i furia odbierały jej dech.

- Co cię to w ogóle, starucho, obchodzi? Kim jesteś?

- A co może medyk na kobiece sprawy, dziewczyno? Nic. Spędzenie brzucha to kobieca sprawa i dlatego tu jestem.
- Szeptunka wygięła pomarszczone wargi w cieniu potwornie znużonego uśmiechu. - I dlatego twój ojciec za drzwiami został. Rozumiesz?

- Ty?
- pogarda wydęła jej policzki, gdy mierzyła staruchę zniesmaczonym spojrzeniem. - Chcesz się mnie pozbyć?! - wrzasnęła ochryple w stronę czekającego za drzwiami ojca. - Dać w łapska tej wiedźmie! Żebym się przy niej wykrwawiła?! Aż tak gardzisz srebra medykowi?! Boisz się, że się rada dowie?! A może jedno i drugie?! - Odwróciła głowę ku Irdze płynnym ruchem atakującej żmii. - Wynoś się! Nie dam ci się dotknąć, jędzo!

Zamawiaczka westchnęła, przygarbiła ramiona, przymknęła na moment oczy - blada ze zmęczenia, cierpliwa tą pełną spokoju cierpliwością, rozciągniętą pomiędzy dumą a pokorą, mądrością a doświadczeniem.

- Zaślepionaś złością - powiedziała dobitnie, z trudem nadając swojemu głosowi potrzebną siłę, by każdemu ze słów nadać odpowiednią wagę. - Podobna do swego ojca jak odbicie w tafli wody. Iście krew z krwi jego, Krucza Córko. Powiem ci więc to, co powiedziałam jemu: nie podam ci ziół, jeśli o to nie poprosisz. Nie odmienię twojego losu, nie zaklnę dla ciebie szczęścia, jeśli o to nie poprosisz. Moja magia jest darem, którego nie ciska się pod stopy tych, co nie znają wdzięczności. Jestem szeptunką, dziewczyno, czytam linie losu, widzę węzły przeznaczenia. Znam swoją wartość. A jednak zostanę, jeśli o to poprosisz, pomimo słów, które przesycasz jadem i żółcią jak żmija. Jeśli nie - odejdę.

Starucha patrzyła jak pannica zaciska i rozluźnia pięści, zaciska usta w wąską jak brzytwa kreskę, oddycha szybko, urywanie a błękitnawa żyła na jej jasnej skroni pulsuje w szaleńczym rytmie. Oczy miała pełne nienawiści.

- Robiłaś to już kiedyś? - wysyczała w końcu przez zaciśnięte zęby. - Spędzałaś cudze bachory? Jak?

- Spędzałam. Naparami, zaklinając los. Ale tyś czekała za długo i teraz to nie będzie łatwe. Możliwe, ale niełatwe. Musisz to wiedzieć, że lepiej byłoby ci dziecko donosić. Bezpieczniej.


Dziewczyna odwróciła się do okna tak gwałtownie, jakby nie mogła znieść już widoku szeptunki, jakby o mdłości przyprawiał ją widok starej, brudnej wiedźmy. W promieniach porannego słońca jej włosy błyskały błękitnawym połyskiem kruczych piór.

- Jak bardzo niełatwe? Ile ryzykuję?

Za jej plecami zamawiaczka poruszyła się, opierając kostur o szerokie łoże. Podeszła powoli, bezceremonialnie przygładziła strojną suknię, oceniając szerokość bioder ciężarnej, przesunęła śniadymi, pokrzywionymi palcami po wypuklości, w której kryło się nienarodzone dziecko. Cmoknęła niezadowolona.

- Muszę zobaczyć twój brzuch.

- Czy to konieczne?
- Krucza Córka odsunęła się z odrazą poza zasięg pomarszczonych dłoni.

Szeptunka przekrzywiła głowę.

- Wolisz kamień czy piasek, pył rzucony na północny wiatr? Wolisz prawdę czy domysły i kłamstwa, słowa kruche jak pierwszy lód na górskim strumieniu?

- Mów prawdę, starucho!


Irga patrzyła na nią wzrokiem wypranym ze współczucia.

- Więc podciągnij kieckę i odsłoń brzuch, dziewczyno - rzuciła tonem suchym jak pocałunki południcy.

Stały tak przez moment naprzeciw siebie. Jedna młoda, gniewna, prosta jak strzała, otoczona nimbem słonecznego światła. I druga - stara, w ciemnym, zakurzonym ubraniu, przygarbiona jak przygięte górskimi wiatrami drzewo. W końcu Córka Kruka poruszyła się: krzywiąc pełne usta w nieładnym grymasie, z ostentacyjnym ociąganiem unosząc suknię, odsłaniając uda, okryty czarnymi włosami wzgórek łonowy i ciało pęczniejące nasieniem mężczyzny.

- Nie ruszaj się - powiedziała szeptunka, gdy wbijała palce w brzuch dziewczyny. Mocno, stanowczo, jakby przez skórę i mięso chciała uchwycić dziecko i wyrwać je na świat. Jakby chciała je poczuć.

Przymknęła oczy.

Pod dłońmi czuła dwa pulsujące życia, dwa losy splecione, połączone pępowiną z ciała i przeznaczenia. Widziała dwa wybory. Dwie decyzje, od których - jak kręgi na wodzie - rozwidlały się ścieżki, snuły przeróżne opowieści. Żadna z nich jednak nie była pełna niewinnej radości, beztroski, lekkiego szczęścia jakie może dawać młodość. Każda z nich brzemienna była ceną, jaką trzeba było spłacić wybór.

Szeptunka obróciła jedną rękę i rozcięła gładką skórę napęczniałego brzucha jednym z żelaznych pierścieni, które nosiła na palcach.
Szkarłatna kropla stoczyła się powoli w dół, znikając pomiędzy czarnymi włosami. Czerwień na bieli. Czerwień w czerń. Życie w zmierzch.
Pannica wrzasnęła, uniosła ramię i uderzyła na odlew, wierzchem dłoni. Starucha zatoczyła się na zakrytą gobelinem ścianę. Jęknęła.

- Co robisz?! - wysoki, świdrujący głos Kruczej Córki mógłby ciąć kamień. Ciężka od zdobień suknia opadła z powrotem na ziemię, do samych stóp dziewczyny obciągniętych lekkimi ciżemkami. - Uważaj, głupia!

Irga zobaczyła jednak, co chciała zobaczyć, co zobaczyć potrzebowała. Usłyszała to, co usłyszeć musiała.

Skryte w dziewczynie życie zaszeptało do niej cicho z wnętrza szkarłatnej kropli, wytyczyło wilgotny szlak, odbiło się echem w krzyku matki, we wściekłym drżeniu jej ciała. Szeptało o smutku, szeptało o pechu, szeptało o słabości i wiecznej zimie. Szeptało jak szeptać mogłoby zabiedzone kocisko - kapryśne, humorzaste, najsłabsze z miotu, dla którego zawsze brakuje mleka matki. Zamawiaczka westchnęła głęboko, drżąco. Skryte w dziewczynie życie było małe, było kruche i nic dobrego go nie czekało. A jednak... A jednak gdzieś w środku - pod wyliniałą skórą i cienkimi kościami - tkwiło coś, co jaśniało jak zarodek złota.

- Stracisz coś - powiedziała wolno, bez śladu złości, wciąż opierając się o ścianę. - Stracisz coś, dziewczyno. Cokolwiek wybierzesz, coś zostanie ci odebrane. Może nie dziś, może nie teraz, ale wkrótce. Cosik odejdzie i nie wróci nigdy. - Odrzuciła do tyłu siwy, długi do kolan warkocz, popatrzyła pannicy w oczy. - Posłuchaj mnie. Jeśli dziecko zachowasz nie będziesz szczęśliwa, bo nie starczy szczęścia dla was dwojga. Ono jak czarny kot sprowadzi na ciebie pecha. A jednak tkwi w nim także ziarno wielkości. Twoje dziecko, Córko Kruka, może stać się kimś wyjątkowym, kimś, kto może nie przyniesie ci radości, ale będzie dla ciebie źródłem dumy i władzy. To ziarno jest jednak tak niepozorne i niewielkie, że może nigdy nie wykiełkować. A w tedy czeka cię smutek i rozpacz. Jeśli dziecko spędzisz nie będzie smutku i rozpaczy, nie będzie pecha. Nie będzie jednak też dumy i wielkości. Może cię za to spotkać śmierć. Może. Nie musi. Możesz także stać się jałowa. Rozumiesz?

Dziewczyna milczała. Nieruchoma jak posąg, zaciskając pale w pięści tak mocno, że aż bielały jej kłykcie.

- To jest twój wybór - głos szeptunki stał się cichy, prawie łagodny. - Smutek, pech i szansa na wielkość, potęgę i dumę. Zadowolenie, bezpieczeństwo i spokój, ale okupione szansą na śmierć lub bezpłodność. Cokolwiek jednak wybierzesz poniesiesz cenę, bo za wszystko jest cena. Twoja wola, co wybierzesz, bylebyś wybrała tak, by nie żałować. Potrafisz?

Panna odwróciła głowę, zacisnęła wargi jeszcze bardziej, nawet już na staruchę nie patrząc. Trzęsła się cała, a Irga nie potrafiła już powiedzieć czy to ciągle była furia.

- Wrócę tu dziś - powiedziała, ujmując ponownie kostur w dłonie i odstępując o krok, potem kolejny. - Wrócę i wtedy powiesz, co wybrałaś. A wtedy spróbuję zakląć dla ciebie dobry los. Ale za to, żeś na mnie podniosła rękę pamiętaj jedno: jeśli magię będę odczyniać, posłuszna będziesz. Każę ci zwierzęcą juchę pić - wypijesz. Każę ci unurzać się w końskich wnętrznościach - zrobisz to. Bo wszystko ma swoją cenę, także magia, Córko Kruka. Szczególnie moja. Nie zapłacisz jej - zostawię bez słowa i niech los cię wtedy pożre.


* * *


Popatrzyła na Kruka, który czekał za drzwiami. Iście niczym padlinożerne ptaszysko wyczekujące świeżego ścierwa.

- Słyszałeś

- Słyszałem - przytaknął.

- Wrócę dzisiaj i los zaklnę. Ale jeśli zdecyduje brzuch spędzić, córkę możesz stracić. A nawet gdy wyżyje, twój ród na niej może się zakończyć. Rozumiesz, Kruku? Czy tą cenę jesteś w stanie zapłacić?

Zgrzytnął zębami, a jego twarz przybrała wyraz, jaki kilka chwil temu miało oblicze jego córki. Przez chwilę myślała, naprawdę myślała, że i on ją uderzy.

- Jestem - wysyczał.

Pokiwała głową, popatrzyła w kierunku skrytych za witrażowym oknem więzienia.

- Kruku - zaczęła - lochy...

- Jutro - warknął, przerywając jej w pół słowa. - Jutro - powtórzył już jakby spokojniej. Przeczesał palcami szpakowate, starannie ufryzowane włosy. - Na dole glejt dostaniesz. Okażesz strażnikom przy murach, to cię przepuszczą. A gdy wrócisz... - zgrzytnął zębami, wykrzywił usta jakby go coś dławiło - ...zapukaj do kuchennych drzwi. I pamiętaj... - Pogroził jej ostrzegawczo palcem. - Pamiętaj... - Nie dokończył, potrząsnął głową. - Idź już, szeptunko.

Patrzyła na niego w milczeniu.


* * *


Gdy drzwi dla służby zamknęły się za nią z głuchym łoskotem, tęsknie popatrzyła na masywną bryłę budynku, w którym znajdowały się lochy. Serce ciągnęło ją w kierunku miejsca, skąd rozchodziły się jej kręgi na wodzie, których śladem szła od tak długiego czasu. Była jednak cierpliwa. Musiała być cierpliwa. Odwróciła więc spojrzenie, odwróciła twarz. Zacisnęła palce na niewielkim woreczku, który nosiła zawieszony na piersi i ruszyła ku murom Wewnętrznego Miasta.

Nie uszła jednak daleko.

Idąc szeroką ulicą, coraz częściej wspierać się musiała o ściany kamienic, przestawiać, zatrzymywać. Coraz wolniej stawiała kolejne kroki. W końcu oparła się ciężko plecami o mur i zsunęła po nim na chłodny bruk ulicy. Niemal od razu zapadła się w głęboką i cichą studnię snu i zastygła tak: skulona, wtulona w omszała ścianę kupka postrzępionych skór i szmat.

Ludzie przechodzili obok obojętnie.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:15.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172