lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [Magia i Miecz] Wyprawa po Koronę Władzy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/9389-magia-i-miecz-wyprawa-po-korone-wladzy.html)

Aronix 20-09-2011 19:28

Wraz z narastającymi odgłosami Wnirów narastało zdenerwowanie u Irga i Cassandry. Krasnolud wiedział, że są minimalne szanse na wyjście cało z walki. Postanowił więc pertraktować. Wyszedł więc na środek korytarza i oparł młot o ramię czekając na przybyszów. Wychodząc z zakrętu Wnirowie zauważyli krępą postać z młotem. Zaczęli coś krzyczeć w swoim języku. Irg uniósł młot
-Nie szukam zwady!- ryknął tak aby uciszyć jeźdźców, ci zaczęli wpatrywać się w niego osłupiali. W końcu na przód wysunął się jeden, najprawdopodobniej ich przywódca
-Kim jesteś?- zapytał z dziwnym akcentem.
-Nazywam się Irg i jestem wojownikiem.- odparł krasnolud
-Właśnie wychodziłem z moją towarzyszką.-dodał każąc gestem Cassandrze aby stanęła obok niego. Wnirowie zmierzyli ich wzrokiem
-A czegóż to szukacie w tych prastarych ruinach?- zapytał wysoki jeździec
-Mógłbym zapytać dokładnie o to samo.- odpowiedział Irg
-Poza tym nie zwykłem rozmawiać z kimś, kogo imienia nie poznałem.- dodał. Wnir zasyczał
-Jestem Machnak! Dowódca tego oddziału.- odpowiedział jeździec świdrując krasnoluda wzrokiem
-Posłuchaj Irgu. Jesteśmy tutaj w celu zlikwidowania pewnej bardzo ważnej persony. Więc jeżeli nie będziesz gadał, to zajmą się tobą moi żołnierze.- powiedział pokazując ręką Wnirów za nim. Na pierwszy rzut oka widać było, że Machak jest bardziej wykształcony niżjego podopieczni. Jego Wnirowie przypominali armię najemników, z jakimi służył swego czasu Irg. Brudni i obleśni potrafili tylko machać mieczami. Irg wiedział, że jest na straconej pozycji, postanowił więc postawić wszystko na jedną kartę
-Ważnej persony powiadasz... zapewne chodzi ci o Wielkiego Kaffiego!-zakrzyknął i pozwolił by imię Kaffiego odpowiednio wybrzmiało. Wszyscy Wnirowie jakby skamienieli na dźwięk tego imienia. Odruchowo wyjęli miecze, jednak Machnak powstrzymał ich gestem ręki.
-Znasz go?- wycedził przez zęby
-Powiedzmy, że nadepnął mi na odcisk. Wiem co nieco o tym gdzie się ukrywa i jak rozstawiony jest jego obóz. Mogę się wam przydać. W zamian za to, zapewnicie nam bezpieczne przejście na wschód. Powiedzmy, że dołączymy na jakiś czas do was co?- powiedział spokojnym i stanowczym tonem krasnolud. Machnag namyślał się długą chwilę. W końcu otrząsnął się
-Mówisz z sensem. Jestem gotów przyjąć twoją propozycję. Nie wiem co powoduje, że ufam ci tak dalece, ale pamiętaj mamy cie na oku krasnoludzie.- powiedział po czym podszedł do Irga i wyciągną zaciśniętą pięść. Krasnolud popatrzył zdziwiony
-Zaciśnij swoją i przyłóż do mojej. Tak u nas ubija się interesy.- odpowiedział machinalnie Wnir. Po chwili podszedł i uczynił to samo z Cassandrą. Następnie wykrzyczał coś do swoich wojowników, którzy otoczyli krasnoluda i czarodziejkę szczelnym kordonem.

Po wyjściu na powierzchnię Irgowi ukazała się reszta oddziału Machnaga. Po otrzymaniu stosownych instrukcji, oddział ruszył we wskazanym przez Irga kierunku. Zatrzymali się za duża wydmą z piasku, tak aby pozostali nie widoczni dla oczu Asasynów. Irg rozrysował schematyczny plan obozu na piasku. Następnie długo dywagował z Machnakiem na temat taktyki ataku. Uznali, że zaatakują dziś po zmroku od zachodu. Reszta planu była prosta- zabić Kaffiego.

Mekow 20-09-2011 22:36

Przedzieranie się przez las początkowo nie było trudne. Wystarczyło tylko patrzeć przed siebie aby unikać wielkich pajęczyn, oraz na drogę aby koń nie ugrzązł w czymś.
Wkrótce jednak, Argena to usłyszała... cichutki tupot setek małych nóżek. Przed nimi, nad nimi, wszędzie dookoła. Zaraz potem konie zarżały zaniepokojone. Też to usłyszały.
- Galopem! Dergo broń w pogotowiu - powiedziała Argena zdecydowanym głosem. Młodzieniec wiedział już, że nie należy dyskutować ani się zastanawiać. Nie zwlekając ani chwili ruszyli przed siebie.
Jechali tak dość szybko przez dobre kilka minut. Jedno za drugim. Dergo jechał na przedzie, chochliki w środku, zaś Argena na końcu. Dzięki temu kobieta miała pewność, że nikogo nie zgubi, a gdyby komuś coś się stało natychmiast by to zauważyła i mogła by interweniować.
Jeden pająk, wielkości psa opuszczał się na pajęczej linie i nieomal spadł na Dergo, Jednak Argena sprzątnęła zwierzę za pomocą kuli ognia. Po drodze raczej unikali walki, choć konie stratowały kilka pająków, a Dergo z Argeną przycięli po dwa, które pojawiały się na odpowiedniej wysokości na mijanych drzewach.
Niestety w pewnym momencie nie mogli jechać dalej tak szybko. Przejście było zbyt niskie i wąskie. Musieli zsiąść z koni.
- Dergo z konia, broń w garści - powiedziała Argena, a mimo przerażającej sytuacji chłopak nie wzbraniał się przed wykonaniem poleceń.
Dla wrażliwej osoby jeden rzut oka dookoła i do góry sprawiał, że można było nabawić się Arachnofobii.


Mroczny las pokryty był pajęczynom, która przysłaniała słońce. A wszędzie roiło się od pająków wielkości sporych psów.
- Nie zatrzymywać się! - zarządziła Argena robiąc paćkę ze zwisającego najbliżej pająka.
Przedzierali się dalej gromiąc pająki, które trafili na swej drodze. Argena i Dergo szli na przedzie, torując drogę dla koni, które dosiadały chochliki. Całość szła im dość sprawnie, Argena nie obawiała się niczego a jednym cięciem miecza oburęcznego posyłała na tamten świat nawet do trzech pająków na raz... jeśli tak się ustawiły. Dergo też machał mieczem całkiem żwawo i nie zostawiał niedobitków. Nawet jeśli jakiś przeżył cięcie mieczem, to był ciężko ranny lub tracił połowę kończyn, a następnie został dobijany przez zmiażdżenie nogą połączone z tupnięciem.
Argena zdawała sobie sprawę, ze ogień był by skuteczny przeciwko pająkom, ale w tym przypadku wolała tego nie nadużywać. Nie mieli zbyt wiele przestrzeni, a nie chciała aby ich konie się przypadkiem wystraszyły - ogień działał by w obie strony. Od kuli ognia padło tylko kilka pająków, które zbyt szybko skradały się za nimi, lub zaczajały się zwisając z koron drzew. W ten sposób konie nie widziały ognia, więc nie miały się czego bać.
Po kilkunastu minutach, które zdawały się ciągnąć latami, drużyna Argeny dostrzegła w oddali pewne światło. Cel, do którego mogli dążyć podczas przedzierania się przez legowisko pająków, dodał mi otuchy i nadał konkretny kierunek przemieszczania się.
Z czasem było coraz łatwiej. Pająków było coraz mniej, a oni coraz lepiej widzieli. Ostatnie kilka minut marszu przeszli już w spokoju, nie zaczepiani przez nic nieprzyjaznego. Nikt nie został nawet ranny.
Dotarli na brzeg lasu, na nieco wyschnięty porośnięty wysoką trawą pas, oddzielający siedzibę pająków od rzeki. Byli już bezpieczni.
Argena uznała, że powinna pochwalić Dergo za jego wyczyny. Nie uciekał, nie krzyczał przerażony, dzielnie walczył i nie poddał się mimo przewagi liczebnej przeciwników i ich obrzydliwości. Podeszła bliżej niego, jednak to on zabrał głos jako pierwszy.
- Och Argeno - powiedział młodzieniec przytulając się do kobiety całym ciałem i obejmując ją rękoma, co odwzajemniła tym samym.
- Te pająki były takie straszne. Ja tak się bałem że nas zjedzą - Dergo nieomal płakał w jej ramionach. Wizerunek silnego mężczyzny zniknął szybciej niż się pojawił.
Chwalenie go za odwagę wydawało się nie na miejscu, ale stwierdzenie że dobrze sobie radził dodało mu otuchy. Przez następne kilka minut Argena tuliła przerażonego Dergo, aż reszcie młodzieniec wziął się w garść.

Ruszyli dalej nieomal natychmiast oczom ich ukazała się Sparr. Rzeka była dość szeroka i dawało się zauważyć silny nurt. Podprowadzili konie bliżej, aby te mogły się napić po niewątpliwie stresującej przygodzie w lesie.
Argena tymczasem przyjrzała się wodzie i drugiemu brzegowi.



- Maluchy przyrządzą posiłek. Dergo i ja zaczniemy budować tratwę. Jeszcze dziś przeprawimy się przez rzekę - zarządziła Argena.
Zaraz potem wszyscy zabrali się do pracy. Transport pni z brzegu lasu nie był zbyt dużym wyzwaniem dla Argeny, która miała do dyspozycji trzy dość silne konie... oraz jednego Dergo. Tratwa musiała być na tyle solidna, aby utrzymała konie, więc budując ją starali się przewidzieć zapotrzebowania. Oprócz pni użyli oczywiście pomniejszych gałęzi, liny, a także dostępnej w dużych ilościach pajęczej sieci. Ta ostatnia okazała się bardzo skuteczna przy budowaniu tratwy.
Przed ostatnimi poprawkami zjedli jeszcze posiłek. Dergo zabawnie wyglądał jednocześnie jedząc i strugając wiosło, ale kobieta powstrzymała się od komentarza.
Gdy wszystko było gotowe, Argena stwierdziła jednak:
- Wy przeprawicie się tratwą. Ja nie zamierzam ryzykować niechcianej kąpieli w zimnej wodzie i dostane się na drugi brzeg swoją metodą.

Gdy kilka minut potem, Dergo, czwórka chochlików i trzy konie, nieco zniesieni przez nurt rzeki, dopłynęli na tratwie do drugiego brzegu, Argena czekała już na nich znudzona.
Zdziwiony Dergo nie mógł wiedzieć, że przeleciała nad rzeką w mniej niż minutę, podczas gdy oni przeprawiali się przez co najmniej kwadrans.

Na drugim brzegu szybko odnaleźli ścieżkę, która najwidoczniej prowadziła na nadrzeczną plażę. Nie tracąc czasu wsiedli na konie i ruszyli w dalszą podróż.

xeper 14-10-2011 16:55

Argena

- Ale w jaki sposób...? – Oczy Dergo wyłaziły z orbit, a usta miał tak rozdziawione, że bez problemu można by w nie upchnąć sporych rozmiarów jabłko. Chochliki, widząc minę młodzieńca, zaczęły opętańczo rechotać i tarzać się w piachu. Argena też nie kryła rozbawienia. Może właśnie nadszedł właściwy moment, aby uświadomić Dergo, co do faktu, kim była naprawdę?

Ścieżka znad rzeki, wspinała się zakosami na wysoką skarpę porośniętą sosnami. Jakże ten las był inny od tego po drugiej stronie. Widny i malowniczy. Droga po wspięciu się na skarpę, prowadziła prosto i znikała między drzewami w oddali. Jazda była przyjemna i nie męczyła. Do wieczora przejechali spory kawałek i wraz z zapadnięciem ciemności zawitali do niewielkiej osady.

Ludzie z ciekawością przyglądali się przybyszom i nie okazywali ani strachu ani wrogości. Dergo dopytał się o nocleg, ale okazało się, że we wsi Stillenacht, nie ma niczego co przypominałoby gospodę. Zamiast tego zaproponowano im gościnę w spichrzu, na co oczywiście się zgodzili. Jedynym minusem takiego spędzenia nocy był fakt, że całą noc hałasowały myszy i goniące za nimi pomiędzy workami ze zbożem, koty. Niezbyt wyspani wstali rano, zpstali ugoszczeni śniadaniem i po dopytaniu o dalszą drogę wyruszyli.

Wielkie połacie księstwa Arhyminy porastały sosnowe bory i niemal cały czas towarzyszył im dobiegający z lasów stukot siekier. Drwale pracowali w pocie czoła wycinając wiekowe drzewa, które trafiały do podążających na północ transportów. Ich przeznaczeniem był położony dwa dni drogi dalej port rzeczny. Tam drzewa lądowały w wodzie i tą drogą zmierzały dalej, ku stolicy. Wyglądało na to, że znaleźli sposób na szybkie dotarcie do grodu księcia Ferdynanda.

Flisacy zgodzili się zabrać Argenę, Dergo i chochliki bez zbędnych targów i ceregieli, co było nieco podejrzane. Ale ów fakt szybko się wyjaśnił. Spławiający drewno ludzie potrzebowali ochrony, gdyż w wodach rzeki Verry, tuż poniżej Białego Rozlewiska, zalęgł się jakiś potwór. W ostatnich miesiącach zginęło pięciu flisaków, a wysłani przez księcia żołnierze niczego nie znaleźli. Drewno, główny produkt eksportowy księstwa musiało płynąć nieprzerwanie, książe nie liczył się ze stratami. Kompania flisacka zatrudniała więc kogo się dało do ochrony, oferując pieniądze bądź, jak w przypadku Argeny darmowy transport.

Dwa dni upłynęły spokojnie. Podróż była wygodna, na wzniesionej na balach konstrukcji, pomieściły się i konie i ludzie. Woda niosła ładunek powoli i w stałym, usypiającym tempie. Był czas na odpoczynek i podziwianie mijanego krajobrazu. Aż do czasu, gdy flisacy oznajmili Argenie, że właśnie dotarli do Białego Rozlewiska. Rzeka rozlewała się szeroko, wśród niewielkich wysepek i grzęzawisk. Nad wodą unosił się biały, delikatny opar, dający nazwę temu miejscu. Argena i Dergo zdwoili czujność i opłaciło się.

Za jednym z ostrowów woda wzburzyła się i niesione nurtem pnie wystrzeliły ku górze. Pośród fontann mułu i piany z dna podniosły się długie, wijące się szaleńczo macki, które zaczęły kruszyć i łamać sosnowe pnie, niczym zapałki.



Irg

Wnirów było jedenastu. Dziesięciu wojowników i ich dowódca, Machnak. Jak się okazało, niwielka grupa została wybrana spośród kilku tysięcy wojowników. Byli to najlepsi, najsprawniejsi i najbardziej fanatyczni przedstawiciele Wnirów. Ich zadaniem było za wszelką cenę wyeliminować Kaffiego. Teraz, gdy połączyli siły z krasnoludem, ich szanse niepomiernie wzrosły.

Gdy zapadł już zmierzch, a obóz Asasynów rozbłysł światłami, ludzie Machnaka odprawili modły, poświęcając swojemu bogu ofiarę z węży, pojmanych między kamieniami. Potem, w ciszy rozeszli się na wskazane pozycje. Na znak dany przez Machnaka, cienie oderwały się od piasku i bezszelestnie ruszyły w kierunku namiotów. Irg zobaczył jeszcze jak Wnirowie z precyzją i gracją rozprawiają się z patrolującymi skraj obozu strażnikami, a potem znikają między namiotami, kierując się ku największemu z nich.

Sam, w towarzystwie Machnaka, gdyż Cassandrze nakazał zostać z tyłu, zaczął się zsuwać z wydmy. Niestety nie był tak sprawny jak zabójcy i koniec drogi pokonał tocząc się w piachu. Machnak zaklął w swoim języku i pomógł mu wstać. Chwilę potem cicho niczym kot doskoczył do Asasyna, który ruszył w tą stronę, zwabiony hałasem i zatopił mu nóż w gardle.
Niemal udało się im dotrzeć do wejścia do namiotu Kaffiego, którego strzegło trzech masywnych strażników, zaopatrzonych w zakrzywione, dwuręczne miecze. I wtedy stało się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć.

Powietrze zawirowało szaleńczo, wzbudzając tumany piachu, z których
wyłonił się nie kto inny, jak sam Al’tabah, dżin.
- No i co kmiocie? – zapytał z kpiącym uśmiechem na ustach, zwracając się do krasnoluda. – Gotowy na drugą rundę?

Obóz nagle ożył. Zaspani Asasyni wychodzili z namiotów, a Wnirowie w desperacji przypuścili frontalny atak na namiot Wielkiego Kaffiego, zabijając strażników i znikając w środku. Zewsząd słychać było krzyki i nawoływania. Zapanował niesamowity rozgardiasz. Dżin machnął ręką i w jego dłoni zmaterializował się zakrzywiony bułat. Zaatakował wciąż zaskoczonego krasnoluda.

Aronix 21-10-2011 21:23

Krasnolud cudem zdążył zablokować cios młotem. Odskoczył na bok, jednak już musiał uniknąć kolejnego ciosu. Rzucił się więc w lewo, aby nabrać nieco dystansu. Zyskał parę cennych sekund aby chociaż złapać kontakt wzrokowy z przeciwnikiem i przygotować się na atak. Tym razem to krasnolud zaskoczył dżina, ponieważ tylko odsunął się nieco w lewo przy ataku. Dzięki temu manewrowi cały bok dżina był odsłonięty, Irg to wykorzystał i uderzył mocno swojego przeciwnika. Al`tabah zrozumiał, że w walka potrwa długo i najprawdopodobniej to o n przegra, więc postanowił działać. Wykonał serię pozorowanych ataków, aby zaciągnąć Irga bliżej jednego z namiotów. Gdy znaleźli się odpowiednio blisko stosu śmieci dżin wykrzyczał szybko jakieś zaklęcie. W tym momencie Irg poczoł jak jakaś tajemnicza siła ciągnie go w stronę tych właśnie porozrzucanych śmieci. Krasnolud zapierał się jak tylko mógł, jednak tajemnicza siła okazywała się potężniejsza. Irg zbliżał się coraz bardziej do butelki, prawdopodobnie po jakimś alkoholu, która leżała pośród śmieci. Po chwili poczuł, że to ona właśnie go tak wciąga. Dżin zaśmiał się i w tym momencie Irg został wciągnięty do butelki. Al`tabah uznając, że dokonał wystarczającej zapłaty, za wcześniejsze upokorzenie, rozpłynął się w powietrzu.

W tym samym czasie, w obozie, walka dobiegała końca. Wnirowie osiągnęli całkowite zwycięstwo. Większość Asasynów zginęła, niedobitki uciekły w popłochu, a Wielki Kaffi leżał martwy, brudząc szkarłatną krwią swój drogocenny dywan. Machnak śmiejąc się zwołał wszystkich na plac główny przed ogniskiem.
-Zwycięstwo!- ryknął unosząc ręce do góry. Reszta wojaków poszła w jego ślady. Jednak po chwili wódz zorientował się, że nie ma wśród nich krasnoluda.
-A co z naszym nowym sojusznikiem?- zapytał wojaków
-Uciekł? Zginął?- dodał i zaczął się rozglądać. Jeden z wojowników wyszedł przed szereg
-Szefie on jest tam.- powiedział wskazując butelkę, w której dżin umieścił Irga
-Widziałem jak wojował z tym duchem. Nawet wygrywał ale wtedy ten duch zamknął go właśnie tam- powiedział wpatrując się w Machnaka. Wódz podszedł do butelki i podniósł ja, przyglądając się jej
-Gdyby nie on możliwe, że nie osiągnęlibyśmy naszego celu. Pomoże mu mu wydostać się stamtąd!- zakrzyknął uwieszając butelkę ostrożnie u swojego pasa.
-Zabierzcie ciało Kaffiego. Musimy się nim pochwalić!- zakrzyknął do wojaków
-Do obozu!- dodał. Wojownicy zabierając ciało Kafigo udali się w stronę swojego obozu. Sprawę Irga miał zamiar przedyskutować wraz z Cassandrą. Póki co o wojnę się troszczyć nie musieli. Asasyni, aby wojować muszą wybrać nowego dowódcę. To da parę tygodni Wnirom na umocnienie pozycji, lub może nawet na zakończenie ekspedycji i wyniesienie się z pustyni. Z tymi myślami Machnak ruszył za swoimi wojownikami, nie oglądając się na płonący za nim obóz Asasynów.

Mekow 21-10-2011 23:58

To było unikalne. Unikalne, okropnie nieprzewidywalne i po prostu trudne. Pierwszy raz zdarzyło się Argenie walczyć, z przeciwnikiem wyłaniającym się z wody, samej mając za podłoże płynące rzeką pnie. W tych przedziwnych okolicznościach nie dawało się porządnie wykonywać manewrów. Koniecznie trzeba było poświęcić tyle samo, albo nawet więcej, uwagi na stawianie każdej stopy i utrzymanie równowagi, ile na wykonywane mieczem ciosy i unikanie wielkich macek. Dergo miał na sobie kolczugę, więc jakby wpadł podczas walki do wody, to już by było po nim. Udało mu się jednak utrzymać a i zadał mackom parę pomniejszych ciosów. Owszem, Argenie łatwiej byłoby wzbić się w powietrze... ale nie mogła. Nie tylko z racji na Dergo, ale i na pozostałych ludzi. Za dużo musiałaby tłumaczyć... choć oczywiście lepsze to, niż strata któregoś z jej pomocników.
Osobiście uważała, że mogłaby sobie poradzić. Nie miało większego sensu zwalanie winy na warunki walki, czy też na to, że nurkując w pewnym momencie jedną nogą, całkowicie zmoczyła sobie buta i to w znienawidzonej zimnej wodzie, którą zresztą cała została ochlapana. To co ją denerwowało, powinno było ją zmobilizować... ale tym razem się nie udało.

Na szczęście potwór sam się wycofał i nikomu z jej ekipy nic się nie stało. Straty drewna, które zostało przerobione przez bestię i nadawało się już tylko na zapałki, niewiele Argenę obchodziły.
Gdy było już po wszystkim, Argena usiadła sobie na nieco bardziej stabilnym gruncie. Może nie pokonała potwora, może nie sprawdziła się w walce, ale miała wrażenie, że zrobiła swoje i może odpocząć. Teraz inni mieli działać. Chochliki zajęły się jej butem i zmianą skarpetek na suche, zaś Dergo, który sam wyglądał jak zmokła kura, zajął się wyplątywaniem wodorostów spomiędzy włosów Argeny.


W końcu dopłynęli do celu. Cali i zdrowi, a także już prawie susi, gdyż ciepła pogoda sprzyjała wysychaniu.
Argena nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Gdyby poćwiczyła walkę w takich warunkach, gdyby wcześniej dokładnie dowiedziała się co spotkają, może wyglądało by to lepiej. Nie obwiniała flisaków, ale i też nie miała im wiele miłego do powiedzenia. Skinęła głową dowódcy ich przeprawy i wysiadła na brzeg. Zaraz potem Dergo i chochliki wynieśli ich bagaże i wyprowadzili konie.

Ruszyli przed siebie, w stronę miasta. Najpierw przeszli przez skromny zagajnik. Potem po drodze mijali jakieś pokryte trawą place, na których krzątali się ludzie. Nie było to jednak żaden rynek, ale miejsce gdzie trenowano specyficzne walki piesze i konne, oraz jak się Dergo dowiedział, gdzie jutro miał się odbyć turniej.
- Dużo atrakcji, przez większość dnia. Wino, występy. A i turniej można obstawiać - ekscytował się Dergo.
- Dobrze, przyjdziemy tu jutro - odparła Argena rozglądając się dookoła.
Nie zauważyła tam nic nowego. Nawet zwyczaj ubierania koni był jej już znany... Wypatrzyła jednak pewnego mężczyznę, rycerza, który wydał jej się mieć coś w sobie.


Argenie przebiegła po głowie myśl, czy by czasem nie zemścić się na Dergo za sprawę z syrenami. Ale szybko zrezygnowała z tego planu. Póki co, wystarczy jej prześmiesznie wyglądający wyraz twarzy jej młodzieńca. Zaniepokojona mina i nerwowe spojrzenie, jakie zrobił Dergo, gdy się zorientował, że Argena przygląda się innemu mężczyźnie.
Kobieta przetrzymała go w niepewności jeszcze przez chwilę.
- Postawimy na tego - powiedziała w końcu Argena i wskazała głową na rycerza.
Dergo odetchnął z wyraźną ulgą.
- Ale mało, parę monet. Nie chce ryzykować - dodała Argena.

Rozejrzeli się jeszcze dookoła, ale generalnie prowadzi już konie w stronę miasta. Nie było to daleko, a po tak długim czasie siedzenia na tratwach z pni, mały spacer był wspaniałym uczuciem.

Miasto wyglądało na dość typowe. Jedno z wielu jakie spotkali już na swej drodze.
Najpierw załatwili sobie nocleg i zjedli posiłek. Potem chochliki miały zadbać o sprzęt, aby nic im nie zardzewiało, zaś Argena i Dergo udali się do miejskiej biblioteki, która okazała się dość dobrze zaopatrzona.
Argena nie była typem mola książkowego, ale mimo wszystko było to dobre źródło informacji. Tym razem oprócz Korony Władzy, szukali także czegoś o krainie, w której się znaleźli, a o której tak niewiele wiedzieli. Państwa, prawa, najważniejsza historia... i inne ciekawe lokacje. Bo co niby mieli robić dalej jak nic nie wiedzieli? Argena nie mogła się tułać licząc na łut szczęścia, sama musiała nadawać kierunek i cel swej podróży. Ostateczny cel znała, ale to nie było na takich zasadach.

xeper 28-10-2011 21:15

Irg

Irg znalazł się w innym świecie. To co zrobił dżin było czystą złośliwością. Teraz krasnolud siedział na polance otoczonej przez jasnoniebieskie drzewa i wpatrywał się w zielone niebo, na którym świeciły dwa małe czerwone słoneczka. Spomiędzy drzew słychać było jazgot jakiś nieznanych zwierząt. Na gałęziach pojawiły się niewielkie żółte ptaki z ogromnymi pomarańczowymi dziobami i przyglądały się Irgowi. Chwilę potem zerwały się do lotu i zniknęły między drzewami. Krasnolud nie miał zielonego pojęcia co robić. Został całkowicie odcięty od dotychczasowego życia i wepchnięty do tego dziwacznego świata. Wstał na nogi i powoli, ostrożnie, trzymając broń w pogotowiu, ruszył w stronę drzew. Kierunek wybrał na chybił trafił, bo w obecnej sytuacji raczej nie miało znaczenia gdzie pójdzie.

I niemal natychmiast trafił na ścieżkę, biegnącą wzdłuż brzegu polanki. Była szeroka, a w błocie odciśnięte były niewyraźne ślady. Irg nigdy takich nie widział. Przystanął i przyglądnął się im. Były wydłużone i zakończone szponami. Krasnoludowi kojarzyły się z nieco z ptasimi pazurami. Mocniej chwycił trzonek broni i ruszył ściężką. Cały czas towarzyszył mu ów niezidentifikowany jazgot dochodzący spomiędzy drzew. Irg zastanawiał się co ów odgłos wydaje. Czy były to żółte ptaki, czy może inne nieznane zwierzęta. Czy były one niebezpieczne? Irg wolał się nie przekonywać, dlatego bacznie obserwując flanki posuwał się raźno do przodu...
Nagle ziemia zadrżała i w oddali rozległ się grzmot. Wszystkie odgłosy lasu natychmiast ucichły. Słychać było tylko narastający z każdą chwilą huk.

Ścieżka powoli wspinała się na jakiś pagórek. Nim Irg dotarł na jego wierzchołek, ziemia zatrzęsła się jeszcze dwukrotnie, a potem wszystko się uspokoiło. Las powoli, jakby nieśmiało znów ożył kakofonią dźwięków. Pomiędzy drzewami krasnolud dostrzegł wzniesioną na szczycie wzgórza budowlę. Był to szałas zbudowany z gałęzim otoczony płotkiem z patyków. Tuż przed wejściem do szałasu zatknięty był długi kij, przyozodbiony różnokolorowymi piórami i zwieńczony kamienną figurką, przedstawiającą dziobatego ptaka.
- Czyżby znowu ktoś naraził się staremu, wrednemu Al'Tabahowi? - zapytała postać, która wyszła z szałasu, słysząc nadchodzącego krasnoluda. Mieszkaniec chatki był niski, pokryty opalizującą pomarańczową, łuskowatą skórą i miał gadzią głowę. Irgowi nieco przypominał troglodytów, z których niewoli wyswobodził Cassandrę. Teraz nagle zastanowił się co stało się z czarodziejką, która została w oazie. Kto wygrał starcie - Assasynowie czy Wnirowie? Jego rozmyślania przerwał głos nieznajomego. - Jestem Konduk, jeden z niewielu mieszkańców owej okolicy, znajdującej się poza Trzema Krainami. Na swoje potrzeby nazwałem ją Kondukowym Lasem, ładnie prawda?
- Musiałem tu wszystko nazwać, bo nic nie miało nazwy gdy tu trafiłem
- wyjaśnił szybko. - A jestem tu już bardzo długo, choć podobno na zewnątrz czas płynie zupełnie inaczej. Co takiego zrobiłeś dżinowi, że skazał Cię na moje towarzystwo?


Argena

Szperanie w bibliotece miejskiej nie było zajęciem zbyt ciekawym i niezbyt wiele interesujących rzeczy udało się odnaleźć. Najwidoczniej władca owej krainy, Ferdynand niezbyt zainteresowany był księgami i większą przyjemność sprawiało mu polowanie i turnieje rycerskie. Upodobania księcia udzielały się najwidoczniej mieszkańcom krainy, przez co biblioteka była miejscem na wpół opuszczonym i zakurzonym. Annały i kroniki opowiadały o przodkach Ferdynanda, którzy podobnie jak on nie stronili od zabawy i wojaczki. Na przestrzeni lat, Arhymina rozrastała się kosztem sąsiednich krain, aż do czasu gdy starła się z Królestwem Darboyu, za panowania dziadka obecnego księcia. Od tego czasu pokonana, popadła w zależność lenną i wszystko się uspokoiło. Ojciec księcia i on sam upodobali sobie turnieje rycerskie, które urządzane były co drugą niedzielę. Przynajmniej raz w miesiącu odbywały się wielkie łowy, na które zjeżdżali wielmoże z całej krainy.

A co do krainy, udało sie znaleźć parę informacji. Na południu było to państwo nizinne, na północy wznoszące się ku Górom Zębatym. Góry były tak wysokie, że ich górne partie zawsze pokrywał śnieg i wciąż zasnuwały obłoki. Było tam wiele dolin i księga wspominała o tej samej, o której mówił szlachcic Miodowicz. Dolina Szaolin przyjęła nazwę od mnichów w niej zamieszkujących i na jej końcu znajdowały się schody wiodące ku chmurom. A więc Dubois mówił prawdę, ci ktorzy się tam zapuścili, wracali i donosili o wielkich drzwiach z kamienia, tkwiących w skalnej ścianie. Nikomu owych dzrwi nie udało się otworzyć. Argena uznała, że musi to być właściwy trop, skoro owa informacja wypływa na powierzchnię już drugi raz.

Chciała wyruszyć już następnego dnia, ale przecież obiecała swojemu słodkiemu Dergo, że obejrzą turniej rycerski. I tak zrobili. Po nocy spędzonej w wygodnej i ciepłej karczmie, rankiem udali się ku błoniom, na których odbywał się turniej. Giermkowie przygotowywali bojowe rumaki i lśniące zbroje, a sami bohaterowie prężyli dumnie torsy przed zgromadzonymi widzami. Na wzniesionej z drewna konstrukcji, obitej suknem i przykrytej dachem zasiadali dostojnicy księstwa, wraz z samym panującym i jego gośćmi. Trybuny powoli zapełniały się i Argena z zainteresowaniem przyglądała się wystrojonym damom i dumnie prezentującym złote łańcuchy i inne insygnia władzy, mężczyznom. Ona sama najwidoczniej nie uszła uwadze zgromadzonych, gdyż paru dostojników w niezbyt dyskretny sposób wskazywało ją palcami i komentowało pod nosem. Wyglądało na to, że sam książe Ferdynand, mimo iż otoczony przez kobiety, spojrzał przelotnie na demonicę.

Dergo nalegał na robienie zakładów i nawet dowiedział się, jakie miano nosi wskazany wczorajszego dnia przez Argenę rycerz. Był to hrabia Leon Emanuel de Breville-Pontiac, wywodzący się z bogatej, lecz w chwili obecnej zepchniętej na boczny tor rodziny. Ponoć odniósł już kilka sukcesów na turniejach, zdobywając między innymi Puchar Trzech Miast, Podwiązkę Księżnej Manuelli i dwa razy został pokonany przez Ernesta van Pucka, niekwestionowanego mistrza. Teraz planował znów wygrać, osobiście wyzywając Ernesta na pojedynek.

Argena i Dergo, za pomocą łokci wywalczyli sobie całkiem dobre miejsce w tłumie oblegającym główną arenę turnieju. Udało im się przecisnąć niemal do pierwszego rzędu. I wówczas zadęto w trąby. Ludzie zaczęli wiwatować i klaskać. Owację przerwał donośny głos.
- Dostojnicy, goście i dobrzy obywatele. Zgromadziliśmy się tutaj, aby oglądać rycerzy naszego księstwa w chwale i blasku. Staną oni już za chwilę do walki, w której nagrodą jest złoty łańcuch wręczony przez samego Jaśnie nam Panującego Księcia Ferdynanda. Czy i tym razem trofeum powędruje do szalchetnego Ernesta van Puck, czy ktoś inny przyozdobi głowę wieńcem? Zobaczymy! Niech się zacznie!

Mekow 04-11-2011 15:45

Turniej rozpoczął się dość skromnie od prezentacji zawodników, którzy przejeżdżali przed tłumem, najczęściej prezentując swoje uzbrojenie i wierzchowca lub po prostu machając przyjaźnie. Oprócz imion zawodników, których odróżniało się także po barwach i herbach, przedstawiono także zasady turnieju. Okazało się, że miał on trzy główne kategorie. Łucznictwo, gdzie strzelano do tarcz. Walkę pieszą jeden na jednego, o wyniku której decydowało powalenie, czy raczej przewrócenie przeciwnika na ziemię. Oraz cieszącą się największą popularnością oraz punktacją, walkę konną na kopie.
Zawodnicy mierzyli się w każdej z nich, zdobywając punkty - białe kamyki wrzucane do specjalnych dzbanków. Każdy zawodnik startujący we wszystkich kategoriach miał trzy naczynia, po jednym na każdy rodzaj konkursu. Ten kto na końcu w sumie miał ich najwięcej, wygrywał główną nagrodę, choć przyznawano też pomniejsze nagrody za najlepszy wynik w łucznictwie. Turniej był otwarty dla ludu, a wystąpienie w nim nie kosztowało wiele, zatem dużo osób próbowało szczęścia. Ponieważ jednak nie było ich stać na własnego konia, zbroję i broń, zwykle uczestniczyli jedynie w zawodach łuczniczych, lub łuczniczych i pieszych.
Turniej szybko się rozkręcał, a kategorie rozgrywano wszystkie na raz. Jedno starcie dwóch rycerzy na koniach, jedna lub dwie walki pieszych i jedna seria strzelania. Ten system rozgrywek wprowadzał dużo urozmaicenia i nie pozwalał, aby widowisko znudziło się po paru nieomal identycznie wyglądających walkach.
Oczywiście były też inne atrakcje, jak choćby popisy żonglujących czym się dało błaznów, muzyka i śpiew bardów. Zawsze można było sobie zrobić przerwę na ciepły posiłek, czy kielich wybornego wina. Dobry dostęp do nich gwarantowali karczmarze i kucharze, którzy na czas turnieju przenieśli swoją działalność licząc na nieco większy zarobek.
Oczywiście na to liczyli także inni i tutaj pojawiała się opcja zakładów. Szczególnie żywiołowo obstawiano walki konne, które odbywały się co jakiś czas, dając wszystkim szanse na przepuszczenie... obstawienie wyniku kolejnego starcia. Walki piesze i strzelanie z łuków, także obstawiano i było to ciekawe, choć nie pisało się już jako główna atrakcja Turnieju. Organizatorzy pomyśleli także o tym co zrobić, aby nie przeciskać się przez tłum za każdym razem, gdy chce się obstawić wynik starcia, albo się czegoś napić. Przed oraz pomiędzy, widownią przechadzali się ubrani na biało ludzie którzy przyjmowali zakłady, oraz ubrane na czerwono kobiety, które serwowały wino.

Sam turniej był bardzo ciekawie zorganizowany, wręcz widać było, ze nie jest to pierwsza taka impreza od lat, a dopracowane widowisko.
Oczywiście Argena nie jedno już w życiu widziała. Nie było to dla niej aż tak imponujące jak dla Dergo, który fascynował się nieomal przy każdym pojedynku. Ona bardziej skupiała się na zakładach, analizując siłę i słabość każdego z zawodników. Ta strategia, w połączeniu z obstawianiem dwójki faworytów: Leona Emanuela de Breville-Pontiac, oraz Ernesta van Pucka, pozwoliła im zarobić trochę pieniędzy.
Jednym z ciekawszych i gorszych dla nich chwil, było starcie Ivana Korteliego, z Arturem Ossatą. Argena postawiła pięć złotych monet na Ivana, jednak podczas starcia kopia ich niebiesko-białego rycerza roztrzaskała się w zderzeniu z tarczą czerwonego przeciwnika.



Nie rozstrzygało to walki, więc po niej nastąpiła druga runda. Ivan oczywiście dobył nowej kopi. Wcześniej te walki dobrze mu szły i dlatego Argena go obstawiła, jednak po nieszczęściu w pierwszej rundzie, widocznie psychika nie pozwoliła mu się dobrze skupić i mężczyzna przegrał, z głośnym hukiem upadając na ziemię.
Argena skrzywiła się trochę, niezadowolona z takiego wyniku walki. Dergo jednak krzyknął głośno w zawodzie łapiąc się jednocześnie za głowę. Zaraz potem zaczął marudzić i biadolić.
- Jak on mógł to przegrać?! - pytał bogów z pełnym zawodu głosem. - A niech to wszystko...! - denerwował się.
- Spokojnie Derguś - powiedziała rozbawiona jego reakcją Argena. - Nie przeżywaj tego aż tak, to tylko kilka monet.
- No tak, ale to więcej niż tylko pieniądze, to... twoje pieniądze - powiedział, już znacznie spokojniej i spojrzał Argenie w oczy. Chodziło mu o nią, o jej sakiewkę, o jej dobro. Kobieta uśmiechnęła się delikatnie i przytuliła go do siebie.
- Już dobrze, nie martw się tym - powiedziała. Sytuacja była w miarę odpowiednia, aby powiedzieć mu coś więcej... może nie wszystko, ale od słowa do słowa by do tego doszli. Oczywiście było to absolutnie wykluczone w tym tłumie. - Wieczorem powiem ci coś. Zdradzę ci coś wyjątkowego - powiedziała do niego cicho. A on w odpowiedzi obdarzył ją uśmiechem.

Potem dla relaksu zakupili po kielichu wina i obejrzeli sobie zawodników łucznictwa, których już nie obstawiali... Nie obstawiali ich złotem, ale między sobą szeptali drobne zakłady. Ot tak dla zabawy.



Turniej toczył się dalej, a okazało się, że nawet przerwa na obiad nie zajmuje długo czasu. Nie dość, że jedzenie było pod ręką, to jeszcze serwowano je szybko i można je było od razy zjeść. Kebab z wołowiną był bardzo smaczny, a popity dobrym winem i podany przy muzyce lutni i trąbek, jeszcze lepszy.
Po posiłku Argena i Dergo wrócili na swoje miejsca, które ich sąsiad, siedzący po stronie Argeny zajął im z przyjemnością i bezinteresownie.

Turniej trwał dalej, a jego profesjonalna organizacja sprawiała, że Dergo świetnie się bawił. Zaś Argena też nie czuła się znudzona, zwłaszcza, że nastrój jej chłopca zaczął się jej udzielać - gdy on się świetnie bawił, to i jej humor dopisywał. Godziny mijały szybko i nastał czas na finałowe starcie.
W końcu, hrabia Leon Emanuel de Breville-Pontiac, miał się zmierzyć w finałowym starciu z Ernestem van Puckiem. Obaj mieli bardzo wysoką i zbliżoną do siebie liczbę punktów, które miało rozstrzygnąć to właśnie starcie. Argena była już do przodu z pieniędzmi, a wynik starcia był trudny do przewidzenia, więc wstrzymała się od zrobienia zakładu.

Obaj rywale zatrzymali swe konie na przeciwnych krańcach placu. W pełnym rynsztunku, z kopiami w dłoniach i pod pachą, byli gotowi zmierzyć się ze sobą, a ta rywalizacja między nimi zdawała się być dla nich ważniejsza niż główna nagroda.
Na znak księcia Ferdynanda ruszyli na siebie rozpędzając konie do maksymalnej szybkości. Setki osób, z zapartym tchem, wpatrywało się w nich zafascynowani pojedynkiem.
Dojechali do siebie i rozległ się donośny trzask, gdy tarcza ich faworyta, de Breville-Pontiaca roztrzaskała się na drobne kawałki, przy zderzeniu z kopią van Pucka.


Obaj mężczyźni utrzymali się w siodle.
- O rany! - wyrwało się z gardła Dergo, a młodzieniec aż złapał się obiema dłońmi za kark. Cały tłum widzów zareagował podobnym ożywieniem i okrzykami. Argenie też się to udzieliło, ale jej emocje dość szybko opadły. Kobieta zastanawiała się, czy van Puck nie użył czasem magii i jak by się to miało do zasad turnieju.
Tymczasem Leon otrzymał nową tarczę i na znak księcia nastąpiło nowe starcie... które znowu zakończyło się remisem.
Emocje sięgały zenitu. Wiadomo było, że rywale gotowi byli toczyć kolejne rundy do późnej nocy, oraz że decydowało ono o zwycięstwie w całym turnieju. Wszyscy niecierpliwie oczekiwali na rozwój wydarzeń.
Finaliści po raz trzeci ruszyli na siebie i wtedy to rozstrzygnął się ostateczny wynik. Van Puck, który w pierwszej rundzie pozbawił przeciwnika tarczy, w tej pozbawił go konia, skazując L.E.Breville-Pontiaca na twarde lądowanie na ziemi. Van Puck również nieomal spadł z konia. Upuścił kopię i nieomal kładąc się na plecach, stracił orientację tego co się wokół niego dzieje. Utrzymał się jednak w siodle, a właśnie to przesądziło o jego zwycięstwie.
Mężczyznę nagrodzono gromkimi brawami, choć nie wszyscy byli zadowoleni z wyniku.
Potem odbyło się publiczne i jak najbardziej uroczyste wręczenie nagród.
Sir Thorgal Hood, najlepszy łucznik, otrzymał srebrny grot strzały z wygrawerowaną na nim dedykacją. Oprócz tego uścisk dłoni i gratulacje księcia.
Były też nagrody dla pierwszych trzech miejsc, co Argena uznała za miłe urozmaicenie i zapewne zachętę dla uczestników.
Trzecie miejsce zajął Ivan Korteli, a nagrodą był uścisk dłoni i gratulacje księcia, oraz butelka wina.
Drugi okazał się Leon Emanuel i nie wyglądał na zafascynowanego tym wynikiem. Nagrodę przyjął już oczywiście z uśmiechem, a składało się na nią to samo co otrzymał Ivan, plus złota moneta - jedna ze stu specjalnie wybitych monet na okazje tego turnieju. Podobno dla kolekcjonerów warta była nieco więcej.
Van Puck zajął pierwsze miejsce, wygrywając główną nagrodę jaką był złoty łańcuch, a podobno jego wartość wynosiła co najmniej dziesięć razy więcej niż za drugie miejsce.

Turniej dobiegł końca, ale tylko skromna część ludzi zaczęła się rozchodzić i wracać do miasta. Impreza trwała dalej, zmieniając jedynie swój charakter. Rozbrzmiewała muzyka, a niedawne pola do potyczek stały się miejscem do tańców. Argena zaczęła tańczyć z Dergo i choć nie szło jej to najlepiej, to nikt nie zdawał się zwracać na to uwagi. Po kilku tańcach ze swoim młodzieńcem, była tak rozchwytywana i proszona, że Dergo ustąpił zadowalając się innymi partnerkami, lub odpoczywał popijając wino. Argena nie miała już tego luksusu, gdyż nieustannie ktoś prosił ją do tańca. Ze zwycięzcami mogła zatańczyć bez niczego, jednak od innych wymagała postawienia jej kielicha wina. Oczywiście nie pozostawiła Dergo zbyt długo samego, nie chciała aby pomyślał, że o nim zapomniała...
Tańczyli i pili do późnej nocy, a jak wracali do miasta, to podobno było już ciemno... podobno, bo jakoś nie pamiętali już tego momentu za dobrze.

Następnego dnia, Argena otworzyła leniwie oczy. Mrużyła je, gdyż nie wyspała się jeszcze za bardzo. Rozejrzała się dookoła starając się przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia z dnia wczorajszego.
Była w łóżku, w swoim pokoju. Słońce było już wysoko i zaglądało przez okna do ich pokoju. Ktoś spał obok niej. Odkryła przykrycie i z ulgą stwierdziła, że był to Dergo śpiący twardym snem. Byli tam sami, nie licząc śpiących i związanych chochlików na środku pokoju. To ona je związała! Przypomniała sobie... ale nie pamiętała już dlaczego. Leżący obok niej Dergo miał na sobie tylko i wyłącznie rozpiętą koszulę, a do tego miał siano we włosach. Argena zaś od pasa w górę nie miała nic na sobie, zauważyła też, że ich ubrania porozrzucane były po całym pokoju. Nie przyglądała się uważnie, nie chciało jej się szukać i liczyć, ale i tak czuła... jednym ruchem ręki sprawdziła co ma na sobie i stwierdziła, że od pasa dół jedynym co zdjęła przed zaśnięciem był zaledwie jeden but.
Tego ranka miała zamiar jechać do Doliny Szaolin... jednak w tych okolicznościach musiała zmienić plany. Niezdarnym ruchem zdjęła drugiego buta i przykrywszy siebie i Dergo, ponownie padła na poduszkę. Musieli tańcować z pół nocy, taka była zmęczona... a Dergo jeszcze bardziej.
Później jak już wstaną, uzupełnią zapasy jedzenia i picia, a następnego ranka ruszą dalej, do obranego celu - Doliny Szaolin. Jeden dzień nie zrobi im różnicy, zaś w obecnym stanie odpoczynek był jedynym co przychodziło jej do głowy. Postanowiła jeszcze odpocząć.

Aronix 04-11-2011 18:57

-Powiedzmy, że mamy z dżinem pewne rachunki do wyrównania- wyjaśnił lakonicznie krasnolud
-Jest stąd jakieś wyjście?- zapytał po chwili. Konduk tylko parsknął śmiechem
-Ach, przyjacielu! Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, nie spotkalibyśmy się tu dziś-powiedział wpatrując się w Irga.
-No dobrze. A kto jeszcze żyje w tej krainie?- zapytał krasnolud
-Cóż...-odparł namyślając się Konduk
-Za moim lasem rozciąga się potężna równina, co jakiś czas widzę na horyzoncie dym, a raz nawet widziałem jakąś istotę....trochę podobną do ciebie.- powiedział mierząc wzrokiem krasnoluda
-I co? Byłeś tam?-
-Ach nie!- odpowiedział, wzdrygając się troglodyta
-Po cóż miałbym tam iść? Tu mi dobrze...samemu.-dodał wskazując na swoją chatkę. Irg uznał, że nie czas na dopytywanie się o powody takiej decyzji.
-A czy mógł byś mnie zaprowadzić do tego miejsca, gdzie widziałeś ten dym?- zapytał.
-Żaden problem. Nie ty pierwszy prosisz o tę przysługę...i zapewne nieostatni- odpowiedział troglodyta
-Jak to?- zapytał zaskoczony krasnolud
-Myślisz, iż jesteś jedynym, którego dżin umieścił w butelce? Usiądź.- powiedział Kunduk, wskazując Irgowi dwa prowizoryczne krzesła zrobione z drewna, które jednak wymagały dużego wkładu pracy.



Krasolud posłuchał, a po chwili Kunduk zajął swoje miejsce.

Podczas dość długiej rozmowy Irg dowiedział się, że początkowo dżin, jak to było w zwyczaju, spełniał trzy życzenia, tym którzy znajdą butelkę. Jednak pewnego razu Al'Tabah postanowił sprawdzić, co się stanie gdy nie wykona trzech, życzeń tylko zamknie znalazce w butelce. Tym nieszczęśnikiem okazał się właśnie troglodyta. Na nieszczęście kary za to dżin nie otrzymał, więc od tego czasu bawi się w zamykanie różnych napotkanych istot w swojej butelce. Kunduk każdą z nich spotykał, ponieważ wszyscy lądowali na polanie, na której wylądował krasnolud i prędzej czy później trafili na troglodytę. Wszyscy też nie zabawiali tu długo. Z jakiegoś powodu Kunduk nie chciał opuszczać lasu, pomimo swoich deklaracji, iż pierwszym jego życzeniem było by wydostanie się z butelki.

Irg słuchał i analizował otrzymane informacje. Pomagała mu w tym substancja, przypominająca w smaku herbatę, jednak mająca kolor niebieski. Kunduk co jakiś czas przychodził z kolejną jej porcją. Krasnolud zastanawiał się co napotka na owej równinie, w gorszej sytuacji od obecnej już raczej być nie mógł, więc nie było takiej rzeczy, która by go odstraszała. W kolejnym toku swoich rozmyślań, krasnolud poprzysiągł sobie zemstę na Al'Tabahu, jak tylko się wydostanie z tego równoległego świata. W końcu po rozpatrzeniu wszystkich trapiących go spraw, postanowił przerwać wywody Kunduka i wyperswadować na nim, aby ten pokazał drogę na ową równinę. Troglodyty nie trzeba było długo namawiać, opróżnił swój kubek, po czym podniósł się i był gotowy do drogi.

Droga przez las przeleciała Irgowi na ciągłym słuchaniu wywodów Kunduka. Uznał, że troglodycie koniecznie potrzebne jest jakieś towarzystwo. Chciał go zabrać wraz ze sobą i przedstawić istotom, które być może napotkają, a potem zostawić go jego własnemu losowi. Jednak szybko uznał, iż lepiej nie ingerować w te sprawy. Gdy doszli na skraj lasu krasnolud ujrzał przed sobą dość stromy stok, a następnie bezkresną równinę, z niewyraźnie majaczącymi koronami drzew na horyzoncie.


-O to tam! Tam widziałem dym.- powiedział Kunduk wskazując las ręką
-Cóż więc tam się udam.- powiedział Irg
-Kunduku, może wyruszysz ze mną?- zapytał po chwili
-Ach, nie... każdy, który mi to proponował już tu nie zawitał. A ja chciałbym tu kiedyś wrócić- odpowiedział troglodyta. Irg, i tym razem, wolał się nie zagłębiać w jego rozumowanie.
-Ale życzę ci szczęścia i powodzenia.- dodał Kunduk po chwili namysłu, po czym odwrócił się i skierował w stronę lasu.
-Tobie też powodzenia!- zdążył tylko odkrzyknąć krasnolud, zanim Kunduk zniknął pośród drzew. Irg odwrócił się z powrotem w stronę równiny i ruszył przed siebie. Po pierwszych krokach w dół stoku, przewrócił się i resztę drogi pokonał turlając się, zgrabnie jak na krasnoluda,w dół. Gdy zatrzymał się na jakimś kamieniu, wstał i otrzepał się. Splunął na ziemię i ruszył w kierunku majaczących na horyzoncie drzew.

xeper 08-11-2011 16:26

Argena

Turniej przyniósł zysk w wysokości kilkunastu sztuk złota, które zniknęły w sakiewce Argeny. Akurat tyle potrzebne im było na uzupełnienie zapasów, które były już na wykończeniu. Kupili suszone mięso, kilka bukłaków z winem, ciepłe ubrania, gdyż dowiedzieli się, że na północy panuje już zima i parę innych bibelotów. Resztę dnia spędzili zwiedzając miasto.

A następnego dnia wyruszyli w drogę. Wiodła prosto na północ, w kierunku Gór Zębatych, przez Kalix, Ralix i Bezborog, trzy niemal identycznie wyglądające miasta, leżące na trakcie. W każdym z nich znajdowała się wielka katedra Selenosa, niewielkie baraki książęcej gwardii i robiące wrażenie błonia, na których odbywały się turnieje. Akurat na turniej, nie tak spektakularny jak ten w stolicy, tarfili w drugim z miast, Ralixie. Występowało w nim nie więcej niż dziesięciu zawodników. Najznamienitszym z nich był Jonas de Ralixia, który, gdy tylko ściągnął hełm po wygranej gonitwie, okazał się niezwykle podobny do Dergo. Jedyną różnicą jaką Argena dostrzegła była obecność koziej bródki u Jonasa i nieco ciemniejsze oczy.

Gdy opuścili Bezborog, trzecie z bliźniaczych miast, daleko na horyzoncie już majaczyła ściana Gór Zębatych. Rozciągały się na cały widnokrąg, od wschodu na zachód, przegradzały drogę. Dzięki wskazówkom jakie Argena zdobyła już wcześniej, nie mieli najmniejszych problemów z odnalezieniem właściwej drogi do doliny, w której znajdowały się schody. Półtora dnia po opuszczeniu Bezborogu, na skrzyżowaniu szlaków skręcili nieco na wschód i popędzili przez pofalowaną krainę, nazywaną przez miejscowych Pasem Astamaniusa. W jej najwyższym punkcie, znowu zakręcili na północ i skierowali się ku otoczonemu złą sławą Lasowi Pokracznych Drzew. Nazwa śmieszyła wszystkich, ale mina im zrzedła gdy zobaczyli ów prastary bór.
Drzewa, wyższe od najwyższych, jakie widzieli, nie stały prosto. Każde z nich pochylone było w innym kierunku i każde falowało w inną stronę, tak jakby wiatr wiał dla każdego osobno. Wszystkie drzewa były powykręcane i koślawe. Porośnięte jakimiś naroślami i pokryte niezliczoną ilością porostów i mchu.Niektóre z nich, patrząc z daleka sprawiały wrażenie, że są potężnymi humanoidami, z długimi brodami porostów i ziejącymi czernią paszczami dziupli.
- Musimy tam jechać? - Dergo przełknął ślinę. Wyraźnie widać było, że się boi. Chochliki również nie wykazywały zbytniego entuzjazmu i zaniechały zwyczajowych śmiechów i żartów. Argena popatrzyła na las i dała znak, że ruszają. Innej drogi nie było.

Między drzewami było ciemno i zimno. Panowała cisza, nie śpiewały ptaki, a jedynymi odgłosami był stukot spadających na ziemię szyszek i skrzyp ocierających się o siebie konarów. Mieli wrażenie, że drzewa ich obserwują i z każdą chwilą zbliżają się, wyciągając gałęzie w ich kierunku. Nie dalej, niż sto kroków od skraju lasu, w krzakach dostrzegli leżącego trupa. Szkielet człowieka miał pogruchotane kości i pękniętą czaszkę. Spomiędzy sterczących ku górzez żeber, wyrastały młode dęby.

Chcieli jak najszybciej opuścić ten las, ale niestety nie udało się im przejechać niezauważonym. Na niewielkiej polance czekał już komitet powitalny w osobie potężnego drzewa. A właściwie nie drzewa, ale czegoś co wygladało jak drzewo.



Irg

Krasnolud parł naprzód w kierunku coraz wyraźniejszej ściany drzew. Równina, po której szedł była płaska niczym stół i nic nie burzyło jej idealnej powierzchni. Porośnięta była trawą, jednak nie pasły się tu żadne zwierzęta. Nigdzie też nie mógł dostrzec śladów bytności kogokolwiek. Cały czas usiłował iść w kierunku wskazanym mu przez Kunduka, ale brak punktów odniesienia powodował, że Irg nie był pewien czy idzie we właściwą stronę.

Okazało się, że nie zmylił drogi. Gdy znajdował się nie dalej jak kilkaset metrów od ściany ciemnoniebieskiego lasu, zobaczył jakiś ruch. Nie okazując trwogi, jak przystało na krasnoluda, ruszył w tamtą stronę. Na przedpolu lasu pracowało kilku ludzi. Zajęci byli wycinaniem niewielkich, cienkich drzew i znoszeniem ich na stosy. Nie zauważyli zbliżającego się Irga.

Dopiero gdy podszedł na kilkanaście kroków, z młotem gotowym do ataku, mężczyźni z przestrachem zaprzestali roboty. Krasnolud dostrzegł ścieżkę wiodącą między drzewa i kilka długich wozów, na których leżały ociosane pnie. Dwóch mężczyzn odzianych w białe, długie szaty, które skojarzyły się Irgowi z ubiorem ludzi z pustyni, mocowało się właśnie z jednym z pojazdów, tak aby skierować go w stronę lasu. Gdy im się to udało, z mozołem zaczęli go ciągnąć między drzewa.
- O nowy - odezwał się postawny człowiek, ubrany w gruby kubrak. Miał dostojne rysy, których nie była w stanie ukryć bujna broda i wąsy. Odgarnął włosy z czoła i podszedł ku Irgowi, z rękami wyciągniętymi przed siebie w geście pokoju. - Nie ma powodów do obaw. Nazywam się Diarmid Buchta, rycerz króla Arturasa z królestwa Lichtenu, możeś słyszał? W każdym bądź razie, ja i inni tutaj uwięzieni przez tego przeklętego dżina, staramy się wydostać. Pomożesz?

Irg przytaknął, więc Diarmid Buchta wskazał mu ścieżkę i idąc wgłąb lasu, tłumaczył co robią i jakie mają plany.
- Otóż jak wiesz, krasnoludzie, siedzimy w butelce. Więc według mnie i Alashara Tankreda, uczonego z Milmii, wystarczy wybić dziurę w ściance, aby świat zewnętrzny i ten tutaj wpadły na siebie. Jako, że realny świat, ten na zewnątrz jest większy i masywniejszy, to wedle praw nauki, wyssa nasz mały butelkowy światek i nas wraz z nim. Proste, prawda?
- Szkopuł polega na tym, że musimy stworzyć wystarczająco mocną maszynę, aby przebić szkło, które nas otacza. Już znaleźliśmy miejsce, w któym świat się kończy. To niedaleko stąd, na wielkiej polanie. Tam wznosimy maszynerię, niestety dysponujemy tylko drewnem i kamieniem. Ale liczymy, że to wystarczy. Potrzeba nam kogoś kto ma jakieś pojęcie o inżynierii, a jako że ty jesteś krasnoludem, to mniemam, że się znasz nieco na takich sprawach.


Wyszli w końcu na polanę o kształcie półkola. Z trzech stron były drzewa, a czwarta była pusta. Wyglądała tak jakby niebo spływało na ziemię i się z nią łączyło. Powierzchnia była matowa i niezwykle gładka. Tuż przed nią, wznosiła się dziwaczna maszyneria sklecona z drewnianych bali. Wokół niej pracowało kilkunastu ludzi. Jeden z nich, niski, ciemnoskóry człowieczek zdawał się kierować pracą innych. Diarmid wskazał na niego.
- To właśnie Alashar Tankred, pomysłodawca - ruszyli w jego stronę.

Aronix 15-11-2011 18:31

Tankred spostrzegł nowo przybyłego gościa, dopiero gdy Irg stanął koło niego
-Alsharze o to Irg, kolejna ofiara naszego dżina.- przedstawił krasnoluda Diarmid
-Ach witaj przyjacielu, jesteś krasnoludem?- powitał gościa uczony
-Tak jest.- odpowiedział z dumą Irg
-O to się dobrze składa, gdyż słyszałem, że krasnoludzi to świetni inżynierowie, a potrzebujemy małej pomocy z naszą machiną...zechcesz rzucić okiem?- zapytał wpatrując się w Irga uważnie
-Cóż...być może nie jestem specem od inżynierii...ale akurat na tej wojennej trochę się znam.- powiedział krasnolud i poszedł zbadać maszynę.

Po wstępnych oględzinach, wywnioskował iż jest ona strasznie przekombinowana. Początkowy zamysł był nawet dobry, mechanizm opierał się na wyrzeźbionych z drewna kołowrotach rożnej wielkości, które wzajemnie się napędzały wprawiając w ruch ogromny kamień, który miał rozbić ścianę butelki. Po chwili Irg wrócił do rycerza i uczonego, zanim cokolwiek zdążyli zapytać krasnolud zaczął swój wywód
-Niech zgadnę...macie problem z tym iż coś bez przerwy w waszej maszynie się psuje tak?- zapytał patrząc na nich
-Skąd wiesz?- zapytali niemal jednocześnie Alashar i Diarmid
-Cóż sedno waszego pomysłu opiera się na związku wielu małych i większych kołowrotków ciosanych z drewna. Aby takie coś działało muszą być one wykonane identycznie i bardzo starannie, te niestety takie nie są. Poza tym my, krasnoludzi, wyznajemy zasadę, iż im mniej rzeczy wchodzi w skład maszyny, tym mniejsza szansa iż się ona zepsuje. Chyba nie muszę tłumaczyć jak bardzo wasza machina różni się od tego opisu co?- spojrzał na nich. Rycerz i uczony popatrzyli po sobie
-No faktycznie...nie bardzo...- wymruczał Alashar
-No więc proponuje gruntowną przebudowę maszyny.- zaczął Irg siadając i biorąc do ręki patyk
-Z tego co widziałem, mamy dość materiałów aby zrobić najzwyklejszy trebusz.- powiedział rysując na piasku prowizoryczny model machiny miotającej. Zerknął na swoich towarzyszy, ci patrzyli na niego pytającym wzrokiem. Irg westchnął
-Drewna macie od cholery...za liny posłużą nam pnącza, kamień też macie. Brakuje tylko rękawa, ale myślę, że będzie go można stworzyć zszywając nasze koszule.- powiedział i podniósł wzrok.
-To ma sens.- powiedział po chwili namysłu Alshar
-Co mamy robić?- zapytał od razu Diarmid
-Cóż najpierw rozłóżcie to co stoi za mną, a potem was poinstruuje.- powiedział krasnolud wstając, rycerz i reszta uwięzionych od razu zabrali się do pracy.

Na rozkładaniu dzieła Alashara minął im cały dzień. Rankiem Irg pogrupował uwiezionych na parę małych grup i poinstruował je dokładnie co mają robić. Ku jego zadowoleniu, wszyscy wiedzieli co mają robić i zabrali się od razy do pracy. Budowa szła pełną parą, Irg chodził od jednej grupki do drugiej poprawiając błędy, instruując jak robić coś lepiej i chwaląc, jeśli wszystko szło dobrze. Składanie poszczególnych elementów machiny odbywało się powoli, gdyż ten proces wymagał bardzo dużej precyzji i krasnolud musiał to kontrolować osobiście. Po paru dniach trebusz był gotowy



-No no odwaliliście kawał dobrej roboty!- zakrzyknął Irg do kompanów.
-Teraz idźcie spać, zobaczymy czy to maleństwo przetrzyma noc. Jeśli tak, to jutro już nas tu nie będzie!- ostatnie słowa krasnolud wypowiedział w akompaniamencie okrzyków i gwizdów wiwatujących współwięźniów.

Następnego dnia, z samego rana, wszyscy ustawili się przy trebuszu. Za pomocą prowizorycznego dźwigu umieszczono w nim odpowiedniej wielkości głaz. Irg podszedł do mechanizmu uruchamiającego i spojrzał na zebranych. W każdej parze oczu jawiła się iskra nadziei, że to już koniec i wrócą do najbliższych. Irg poczuł się jako ich przywódca w drodze do wolności. Odwrócił się twarzą do ściany i podniósł dumnie głowę
-Wielki Al`Tabahu idziemy do ciebie!- krzyknął, śmiejąc się złowieszczo i uruchomił trebusz, który z potężną siła cisnął głazem w ścianę butelki.

Początkowo szkło tylko pękło, jednak po chwili potężna siła wyrwała dużych rozmiarów dziurę w ścianie butelki. Nagle pojawił się potężny wiatr. Krasnolud poczuł, że każdy jego mięsień rozrywa jakaś tajemna siła. Ból był nie do zniesienia, Irg upadł na ziemię i stracił przytomność.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:48.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172