- Widzisz? I kto tu ma gorzej. Ty czy ja? - uśmiechnął się odsłaniając zęby do człowieka. "Decyzja. "Teraz" pociągnie za sobą "Przyszłość". Jeśli wybiorę jedną drogę zapewne już nie wrócę na inną. Ale Asmod tak ładnie prosi, żeby się z nimi bawić w tej pierzastej piaskownicy." Ambu nie wiedział, co chciał robić. W rzeczywistości było mu to zupełnie obojętne. Pragnął świętego spokoju. I Formidiela. Co oczywiście automatycznie dyskredytowało jego szanse na powrót Tam, na Górę. Zupełnie jak jakaś kura domowa, chciał małego domku wśród ludzi, kota i Forma po jednym dachem. Tyle. Czy to aż tak wiele? Praw nie można respektować tylko po części. Co znaczy "aż za wiele". Czyli co, pasował do tych zapyziałych, wręcz szalonych upadłych, którym marzyło się Niebo i mierność człowieka? Poczęstował drugiego mężczyznę papierosem. Logicznie patrząc, Jahwe stworzył również tą istotę. I to na swoje podobieństwo. Czyli zamiast podkładać im kłody pod nogi, powinniśmy ich kochać i tak dalej. Równie przesłodzone i górnolotne jak to, co w dużej dawce dostaje od Asomoda. Po prostu niestrawne. Czy Anioł ma się teraz równać niańka? Pomóż, prowadź i wskaż. Ambu zastanawiał się, gdzie się przed tym wszystkim schować. Jakieś mrzonki o "Nowym Anielskim Świecie" a z drugiej strony nie lepiej. Wszędzie będą kazać wykonywać rozkazy. Tylko, że przy Asmodzie może dowie się, gdzie jest Formidiel. W ten sposób mógłby go znaleźć. A nawet nie. Byleby wiedzieć, że nic mu nie jest. Wtedy spokojnie mógłbym wrócić do swojej wegetacji, chociażby tutaj. Siedziałbym na ławce i obserwował ogród i ludzi. Nikt by go nie zaczepiał. Tylko dlaczego liliowy tron? Dlaczego? Ambu schował w dłoni minę zniesmaczenia. Liliowy. LILIOWY. Westchnął i odgarnął włosy do tyłu. No dobra, może to jakoś przetrwa. Ale L-I-L-I-O-W-Y? Zawahanie. Czyli chce się pobawić z ogniem, tak? Obijać na ciepłej posadzce dopóki nie znajdzie tego, czego pragnie, a potem odejść? Też bez sensu. Wybieraj albo człowiek albo bracia. Jedno i drugie mało go interesowało. Zresztą nie było tutaj innej możliwości? Musiała być. Czy warto pchać się w to bagno, skoro i tak się ma zamiar zdradzić? Odejść? Zniknąć? Za zdradę przewidziana jest śmierć. Ale przecież już raz zdradził. A może trzeba było zostać w tym marmurowym piekle i poczekać na to, na co się zasłużyło? Teraz nie miał odwagi, żeby oddać się pod sąd. Zwłaszcza, że lista przewinień pewnie jeszcze się przedłuży. To można trochę poczekać i załatwić wszystko za jednym zamachem, prawda? Zresztą, dlaczego dusza tak bolała, kiedy zobaczył tamtych "Białych"? Co to mogło oznaczać? A jeśli znów się na nich natknie? "Dlaczego nie mogą mnie zostawić w spokoju? Zawiniłem, ale już niczego więcej nie pragnę. A sumienie ciąży mi jak nigdy. Sam jestem niczym. Stałem się niczym. I jeszcze zniszczyłem tego, którego kocham..." Przymknął oczy i roztarł skórę na wysokości serca. Musiał się przejść. - Trzymaj się tego, co dla ciebie jest słuszne. Nie dla tych, którzy cię otaczają. - rzucił pokrętnie de Vlirgin'owi na pożegnanie i ruszył za Asmodem. - Poczekaj! Prawie potknął się o kota, który zaplątał mu się między nogami, ale dogonił drugiego upadłego. Spojrzał w te jego wstrętnie pomalowane lica. - Muszę mieć trochę czasu. Na razie nie można mi ufać. - uśmiechnął się pod nosem chowając ręce do kieszeni. - Zresztą sama widziałaś. - powinno to być dla Ambu odpychające, cały Asmod powinien go odrzucać, dlaczego już tak nie było? Ganz egal. Doporawdy, wszystko jedno. - Muszę to przemyśleć. I tak przyszedłem zbyt szybko. - wszystko dokoła zdawało się odciągać wzrok od starszego upadłego. - Potrzebuję kilka godzin, może mrok przyniesie odpowiedź? - znów spojrzał na archanioła. - Wieczorem, wieczorem gdzie mam Cię szukać? |
Asmodeusz już miał wejść do ośrodka, kiedy to zaczepiłeś go. Uśmiechnął się lekko licząc na swoiste nawrócenie. Leniwa sylwetka Morfa pędziła za Tobą. A Francisco wpatrywał się beznamiętnym wzrokiem w błękit nieba. Anioł szarpnął twą dłoń, zgniły pocałunek męskich ust przyprawionych parodią kobiecości spoczął na dłoni. -Ambustielu, Ambustielu... Formidiel, myślisz, że o nim nie wiem? On też jest jednym z naszych braci, wybierając nas wybierasz jego. Jako jeden pośród wiernych Jehowie będziesz mógł z nim rozmawiać. Nie rozumiesz? Puścił dłoń, jego ręka przeniosła się w powietrze gestykulując wszędzie i nigdzie, pokazując wszechrzecz i nicość. Francisco dalej obserwował niebo. -Po zachodzie słońca znajdziesz mnie przy de Vlirgine. Jeśli się zdecydujesz – przybędziesz szybciej niżeli myśl, jak to bywało niegdyś. Jeśli nie – zarówno psy gończe jak i wielka rebelia będą ci nieprzyjazne, kochany. Zachód słońca. Człowiek zniknął, poszedł przez siebie, albo i nie. Poszedł którąś z dróg. Tymczasem Morf wpatrywał się ślepiami w Ciebie, jakby chciał zakrzyczeć, krzyczeć coś. Asmodeusz wkroczył do ośrodka nie oglądając się za siebie. Tylko rzucił na chodne. -Tam, gdzie pójdziemy... Szum wiatru w drzewach wygrał smętną melodie, śpiewy w kościele smęciły dalej... |
Ach! Jakże zostało samotne miasto tak ludne, jak gdyby wdową się stała przodująca wśród ludów, władczyni nad okręgami cierpi wyzysk jak niewolnica. (Lm 1,1) Od strony słońca przybył człowiek, anioł czy cokolwiek innego. Biały garnitur i okulary przeciwsłoneczne w białych oprawkach spoczywały na ciele młodego blondyna. Nadszedł jako przyjaciel słońca bo jego promienie niczym rzemyki opały go i przytulały jak starego przyjaciela, idąc za nim, przed nim i w nim. Wnet wkroczył na boisko wychodząc z solarnych objęć, ukazując pociągłe rysu twarzy i kilkudniowy zarost. Cały czas uśmiechnięty, białe zęby współgrały trochę groteskowo z ubiorem. Bolało Cię, zimny pot oblał ciało, serce zabiło niczym stary dzwon głosząc wojnę, alarm i pogotowie. Niemalże poczułeś napięcie mięśni, ołów wlany do kości, rozszerzenie się źrenic. Lecz organizm pod żadnym pozorem nie chciał uciekać, odmawiał tego. Morf wygrzewał się pod tym samym słońcem i ogólnie rzeczy biorąc, nie robił sobie w tych chwilach nic z nieznajomego. Wiercił się tylko. -Witajcie bracia. Zabrzmiał i jednocześnie zagrzmiał jego głos, skłonił się lekko w Twoja stronę i w stronę Morfa. Ból powoli puszczał swe sidła podobnie jak panika organizmu. Jeden z archaniołów, Uzjel, Moc Boża. Teraz dało się poczuć. Ból z każdą chwila jego zbliżania zelżał, aż wreszcie kiedy siadł koło Ciebie – zniknął i odszedł w niepamięć, w stronę słońca. -Ambustielu, bracie. Nie lękaj się. Jak zapewne widziałeś, bo widziałeś nas w szpitalu? Mnie i Fanuela? On o tym nie wie, że jestem tu z Tobą. Uśmiechnął się po raz kolejny lecz tym razem w wyrazie autoironii. Spoglądał wprost na słońce jakby zupełnie go ono nie raziło, jakby szeptało swymi płomykami inspiracje i pasje. -Mamy wychwytać Was i poddać pod sąd. To wiesz. Lecz przychodzę do Ciebie z prośbą bracie. Proszę, odkup swe winy i idź z nami, mów co czynią nieprawi. Powstał i przykucnął przed tobą, do końca starał się patrzeć w blaski słońca. Uląkł. Chyba po raz pierwszy archanioł złożył pokłon maluczkiemu, ukorzył się. Brud z boiska chwycił mackami białą tkaninę spodni. Uzjel milczał, widząc Morfa wskakującego na zwolnione przez niego miejsce. -Na kolanach proszę Cię o opamiętanie. Odkup swe winy, spotkaj któregoś z buntowników, wskaż nam ich więcej. Proszę Cię, masz szansę. Wreszcie powstał. Nie czułeś już bólu ni rozpaczy kiedy Uzjel podźwigał się z ziemi. Gdzie miał skrzydła? Gdzieś zapewne, on nie upadł tylko zleciał, on nie palił się przy upadku. Spojrzał prosto w oczy, lecz nie w Twoje. Spoglądał na Morfa zaintrygowany, pogrążony w pomyślunku i zastanowieniu. Nieopodal kolejna grupa dzieci zaczęła zmierzać ku pewnemu boisku w Los Angeles. |
Jakżeż ja się uspokoję - pełne strachu oczy moje, pełne grozy myśli moje, pełne trwogi serce moje, pełne drżenia piersi moje - jakżeż ja się uspokoję ... Ten ból! Ta Biel, ukochany przez słońce odziany w biel przyszedł. Syn powietrza, Moc Boża, Uzjel. Czyli to koniec. Wszechogarniająca panika, trudny do złapania oddech, ołów w nogach. Ucieczka nic nie da. Tak krótko, tak krótko miał czas na życie i już teraz dogoniły go grzechy. Sam zresztą o to prosił, nieprawdaż? Ale nie tu, nie tu! Nie tu, gdzie są dzieci. Tylko dlaczego Morf nie ucieka? Cholerny kot. Myśl, że ten czarny zwierz o szkarłatnych źrenicach mógłby być Form... nie to jakiś absurd! Ale wszystko jednak wskazuje na to, że to jednak jest któryś z upadłych braci. Może dlatego jest tak uparty? Słuchał w milczeniu, czekając. Właściwie pogodził się ze swoim losem. Zasłużył na karę i sąd. Uzjel zaskoczył go zupełnie. - Przestań! Wstań! - powiedział słabo, kiedy archanioł się przed nim pokłonił. A potem pojawiła się propozycja. Szansa tak? Nie, nie było szansy. Nie wierzył, że mógłby porzucić to występne uczucie wobec jednego z braci. Ponownie złamałby prawo. Ale czemu nie pobawić się w zdrajcę? Znów. "Jestem najgorszy ze wszystkich." - Jeśli chcecie porozmawiać na osobności, to się nie krępujcie. - wyciągnął papieros z paczki i zapalił, udając że nie obchodzi go wymiana spojrzeń między Morfem a Uzjelem. Skąd brała się ta zazdrość? "Sam jestem ciekaw, co tym razem wymyśli ten czterołapy. Zabawne, że zawsze robię to, czego on ode mnie chce." - Usiądź Archaniele. To ja powinienem klęczeć, a nie ty. - Ambu zrobił więcej miejsca Ujzelowi na ławce, samemu siadając na ziemi i wsparł się o nią plecami. - Asmod chce mnie zwerbować. Zapadła cisza. Zdrajca. Zdrajca. Zdrajca. Gdzie się nie pojawi, już zawsze będą o nim tak myśleć. To ten zdrajca Ambusitiel. Niech myślą. Niech mówią. Co za różnica, kiedy i tak jest się skazanym na potępienie? - Zrobię to, o co mnie prosisz, ale nie dla siebie. - zaciągnął się papierosem. - Chcę, abyś wstawił się za Formidielem u Pana. Wiem, że upadł. Zabolało go serce. Gdyby milczał. Albo trzymał go na dystans. Teraz już nic nie pozostało. Zniszczył tego, którego cenił ponad wszystkich. - To raczej nie jest wygórowane wymaganie. Myślę, że mnie samego nic nie uratuje przed Gniewem Najwyższego, dlatego niech przynajmniej uratuję czyjąś duszę... |
Uzjel nie usiadł. Tylko przyglądał się Morfowi, po chwili błękitne oczy przeskoczyły na Twe oblicze. Uśmiechnął się pod nosem. -Twój kot to z jednej strony zwierze, z drugiej dzieło stwórcy. Z trzeciej... Wyjął z marynarki kompas. Spojrzał z radością na grupkę przedszkolaków nieporadnie kopiących piłkę która stanowiła nie lichą część ich ciał. Pogłaskał Morfa i spojrzał na słońce. Już nie obserwował Cię, lecz promyki słońca jakby cos z nich wyczytując. -Formidiel, jeden z naszych braci. Dobrze, poświęcenie świadczy o Tobie jeszcze lepiej. Będzie jak chcesz. Gdzie miałeś się spotkać z Asmodeuszem? Albo, nie, lepiej nie mów, wtedy musiałbym tam przybyć. Za dwa tygodnie postaram się do Ciebie dotrzeć. Uważaj kiedy będę z Fanuelem, on teraz zabrał pod sąd Mefistofela i nie uważa takich... metod. Wyjął z kieszeni trochę wątróbki w worku. Położył ją przy Morfie. Potem zaczął szukać jeszcze czegoś po kieszeniach, spoglądając na ciebie. Lecz teraz spojrzenie było zimne jak ostrze miecza, przebijające się poza okulary i mrożące krew w żyłach. Twarz niczym rzeźbiona z kamienia. Wnet wyjął z kieszeni i złożył na Twe dłonie mały brylancik. -Jest to jedna z gwiazd skradzionych przez Mefistofela. Oddasz mi ją przy następnym stopniu. Ufam, że spotkamy się na przyjaznej stopnie, bracie. Odszedł powolnym krokiem. Stado miejskich, szarych gołębi wzbiło się w powietrze przykrywając jego sylwetkę i słońce chylące się ku swemu upadkowi. On znikł, a jego słoneczny przyjaciel zaczął znikać ku nocy. |
Ambu przymknął oczy i złożył głowę na siedzeniu ławki. "Jestem głupi. Mam wrażenie, że Uzjel wykorzystuje mnie do swoich własnych celów. I jeszcze ten kamyczek. A może to test? Sprawdza, czy nie złamie mnie ciemność. " Nie. Przecież już go złamała. Ogień trawił go od środka. Spojrzał na Morfa i podrapał go za uchem. Ten jego zielone ślepia tak go świdrowały. Przysunął się i pocałował czubek łebka zwierzaka. Delikatnie i z uczuciem. Kot bynajmniej nie był uradowany. - Przepraszam. - uśmiechnął się przepraszająco. Uniósł kamień pod światło. Zachodzące słońce tworzyło przedziwne refleksy w strukturze brylanciku. "No i co ja mam z tym zrobić? Dlaczego Uzjel dał mi coś tak ważnego?" Westchnął. Pragnął spokoju, a otrzymał w zamian środek bagna. Nasunęło mu się sarkastyczne "Dziękuję", ale stłamsił je. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Cieszył się, że nie dano mu jakiegoś pierwszego lepszego plastikowego szmelcu. Zrobiono ją z z jakiejś białej masy, przypadkowo pozlepiana. Ambu przyłożył brylancik do pierwszego zgrubienia masy i wcisnął go delikatnie. Tak, aby wyglądało na całość. I wyglądało. Jak małe trefne szkiełko wciśnięte byle gdzie. Dobrze. Zapalił kolejnego papierosa i schował cudo do kieszeni. - Musimy iść, bo się spóźnimy. A to nie ładnie. Ale mam dla ciebie niezłą miejscówkę. - wziął Morfa i posadził go sobie na ramieniu. Po czym ruszył w kierunku ośrodka. Nie wiedzieć czemu, świetnie zdawał sobie sprawę, gdzie powinien iść. Zupełnie jak Asmod mówił. "Ale czy Asmod nie umie czytać w myślach? Jeśli tak, od razu będzie wiedział o spotkaniu z Uzjelem. I skradzionej gwieździe. A może oni sobie po prostu robią ze mnie pośrednika?" Odrzucił kosmyk włosów z czoła. Kot przemieścił się na ręce - widocznie tu czuł się bezpieczniej. Już mijali kościół - a nawet nie zauważył, jak zdążył przejść cały ten labirynt uliczek. I jak minął wszystkich tych ludzi. "Za dużo myślę." "Dwa tygodnie tak? Dwa tygodnie. Dwa tygodnie w mroku. Nigdy wcześniej tego nie próbowałem." Otarł swoje czoło o łeb kota. - Pilnuj mnie Morf, pilnuj abym się nie zatracił. - wyszeptał mu do trójkątnego, lekko nagryzionego ucha. Już widział de Vlirgin siedzącego nadal na tej samej ławce i tą groteskową sylwetkę Asmoda. Podszedł bliżej. Postawił Morfa na ziemi i zgiął kark przed upadłym archaniołem. - Przyszedłem, mój panie. |
Miast słońca trwał księżyc, ponuro i z zażenowaniem oświetlając rozbudzone nocne życie miasta. Chichoczące pary, bywalców dyskoteki nocnych klubów oraz zapracowanych pracowników biurowych kończących harówkę. Ta sama ławka stała jakby w ciemności koron drzew, jakby nawet księżyc nie chciał podziwiać posępnego i zlego majestatu tych wydarzeń. Asmodeusz szczerzył się pewnie widząc Twą sylwetkę, z tryumfem i radością. Tymczasem Francisco przeszedł zmianę. Niegdyś szarpany ogniem wewnętrznych uczuć i wyborów, teraz osowiał, posępny. Oczy wlepione w ziemię, zgarbiony i kiwający się. Między palcami lewej dłoni trwała żyleta. Tak kiwał się raz za razem, za każdym oddechem. Gdzieś w oddali ksiądz Maurycy z wielkim trudem powracał z dwójką bezdomnych. Cisze tych chwil i mrok drzew zmącił niby męski, niby kobiecy głos Asmodeusza. -Witaj. Lecz nie nazywaj mnie panem, to należy się tylko Bogu. Jestem buntownikczkom przeciw innym skrzydlatym jak i Ty, a Ty mi pomagasz. Grupka psów pogoniła kilka kotów dokarmianych na uboczu przez zakonnicę. Morf zjeżył się niemiłosiernie, lecz nie zagregował, czuł azyl przy Tobie. Burza myśli szarpnęła ciałem, kiedy to tragedia oblicza człowieka dotarła w pełni do Twe jaźni. Ecce Homo jak powiadano. -Świetnie kochany. Wyruszysz ze mną naprawić kilka błędów przeszłości. Lecz... By stać się moim zausznikiem, by być przydatnym, by być jednym z zauszników Stanaela... Musisz coś zrobić. Liczyłem na Ciebie. Pokładałam wiele lez na Ciebie Kciuk dotknął policzka człowieka. Miał już od dawna złamaną wolę, jakby dokonał czego straszne. Na ten okrutny dotyk zastygł w miejscu. Powolny ust warg, Twych uszu dobiegł odgłos, jakże dziwny. -Chryste, panie... Łza pociekła po nieruchomej twarzy, ostateczna łza. Coś szarpnęło Twym sercem. Po trupach do celu? Żal, żal. Wolą zbawiciela, pana? Zbawiciela od czego? Od Zbuntowanych aniołów czy trudu dnia codziennego? Czy to Jehowa miał zbawiać? Pytania pobrzmiewały wraz z głosem archanioła. -Jest teraz jak trzcina. Patrz na żyletkę w jego dłoniach. Każ mu to zrobić. Jego poświęcenie będzie poświęceniem za Ciebie... Francisco nie patrzył na Ciebie, lecz na grunt, na kilka kamyków na ziemi. Za to Asmodeusz z zaciekawieniem przyglądał się Twym postępkom. |
Ambusitiela zmroziło. Nie mógł się poruszyć. Oddychanie zdawało się straszną męczarnią. Ostateczny test. Jeśli tego nie zrobi, Asmod nie zabierze go ze sobą. Nie dopuści do pozostałych. A może nigdy tego nie planował? Nie było czasu, Maurycy majaczył gdzieś w pobliżu. Jego zjawienie się zniszczy wszystko. Ambu pochylił się nad de Vlirgin tak, aby móc wyszeptać mu kilka słów prosto do ucha. W nos uderzył go smród niezmytego potu, zeschłej skóry, samego ośrodka, który przeniknął na wskroś detergentem i szarym mydłem. Jednak najgorszy był odór starości. Dusza mężczyzny zmęczona i strudzona zdawała się wołać o wolność. Ale nie taką. Ta nigdzie nie zaprowadzi. Pan nie chciałby, aby samodzielnie odbierać sobie życie, które ofiarował. Zresztą to nie byłoby samobójstwo. To jest morderstwo. Ostatni kamień przywiązany do nogi, zanim upadły pogrąży się w nicości przepaści, tak? A może jeszcze jeden niewielki grzech? Ambu poczuł, że coś wilgotnego płynie po jego polikach. Łzy? "Mnie już nic nie uratuje, ale on... Może to też dla niego jeszcze jeden grzeszek na liście? Sam w to nie wierzę. Nie jestem w stanie go uratować, cokolwiek bym zrobił. Jeśli nie ja, Asmod go zmusi. A ja nie będę mógł uratować Formidiela. O ja dusza nieczysta! Jakżeż mogłem nawet pomyśleć, że zabijam dla Niego? Dla kogokolwiek. Nigdy nie zabija się dla kogoś. Nigdy..." - Wybacz mi. Niech Bóg się nad nami zlituje... - szepnął do ucha mężczyźnie. Po czym dodał jeszcze dwa słowa, które brzmiały raczej jak świst powietrza. W nich krył się rozkaz. Ambu bezsilnym ruchem opadł na kolana. Twarz chował za włosami, jednak światło księżyca zdawało się odbijać w jego łzach. A więc taką cenę musiał zapłacić, aby uratować Formidiela? Pan tego chciał? Chciał śmierci tych, którzy nie podołają? Chciał kary na swoich pierworodnych synach? Jakżeż gorzki zdawał się świat. A może upadły wszystko przekręcił? Też możliwe. Ale w tej chwili już nic nie miało znaczenia. Od teraz jego ścieżkę przysłonił mrok. |
Rozdział II Retrospekcja Usunę ludzi i bydło, usunę ptactwo powietrzne i ryby morskie, i zgorszenia wraz z bezbożnymi; i wytępię człowieka z oblicza ziemi - wyrocznia Pana. (So 1,3) Ambustiel: Czy na rzeki gniewasz się, Panie? Czy na rzeki gniew Twój? Czy na morze - Twoja zapalczywość, że wsiadasz na swoje konie, na swoje rydwany zwycięskie? (Ha 3,8 ) Francisco tylko dotknął żyletka swych żył, przeciął je i dalej ciął niczym udręczona dusza która ze strachu przed kolejnymi mękami ucieka w odmęty nieznanego. Czułeś jak życie w raz z krwią ucieka z jego ciała i ducha, jak przyjmuje je ziemia. Nie było kałuży, nie było nic. Wszystko wypiła ziemia łakoma krwi i śmierci. Ileż to trwało? Ile trwało kiedy każdym skrawkiem Ciała to czułeś, kiedy Maurycy jakby tego nie zauważył, kiedy Morf kręcił się niespokojnie, a Asmodeusz czegoś wyczekiwał. Sama śmierć musnęła Cię, dotknęła szkarłatną szarfą. Martwe ciało obsunęło się się na ziemię, padła na nią z hukiem. Grzmot, łomot. Świetliste hufce przecięły nocne niebo, grzmoty biły i biły. Asmodeusz powstał gwałtownym ruchem, wyszedł na środek podwórza, lecz da lek od kościoła., I zadarł łeb do góry. -I co wielcy, którzy staliście po stronie człowieka? Przedostatni z buntownik opowiedział się za sprawą psubraty! Słyszcie i grzmijcie z Waszej niemocy! Umarł człowiek! Ecce Homo! Nie wiadomo która z dłoni strachu bardziej ściskała serce, czy ta grzmiąca burza i błyski, czy krzyk Asmodeusza starający się konkurować z echem grzmotów. I o dziwo walka ta była prawie równa. Twym oczom ciągle okazywała się martwe, wykrwawione truchło człowieka. I za każdym spojrzeniem trwał kolejny grzmot i wiatr zdmuchujący z drzew liście, nieporadnie próbując przykryć człowieczą klęskę. Twój kot tylko krążył nieswojo. Twa łza padła na ziemię i również została przez nią pożarta. Kolejna salwa grzmotów niemalże Cię ogłuszyła, niczym harfy zwiastujące przyjście. Asmodeusz krzyczał do nieba. -Człowiek zgrzeszył! Nie polucje na mnie zdrajcy! Lunął deszcz, kolejny rodzaj walki, deszcz którym dławiła się ziemia i zaczął tworzyć potężne kałuże, liście porywane nawałnicą przeplatały się pomiędzy kroplami. Błyskawice padały gdzieś w oddali, poza wzrokiem. Lecz czułeś je, każda błyskawica rozchodziła się delikatnym prądem po ciele. Asmodeusz rzekł ostatnie słowa, lecz nie do nieba, z wielkim wysiłkiem obrócił się w stronę kościoła. -Boże, widzisz marność człowieka? Już za niedługo nie będą Cię zwodzić... Nie było w tym niepokoju, a cos naturalnego. Grzmoty współgrały z krokami Asmodeusza, woda z kałuży chlapała, deszcz rozmył makijaż ukazując pełnie obrzydliwości oblicza. Podszedł do Ciebie, chwycił za ramię i szepnął. -Stanael zawsze był najwyższym z nas i to go Jahwe obdarzył łaską. Nie dziw się, wrócimy do tego co już było. Błysk oślepił wzrok, grzmot okaleczył słuch, deszcz sprawił martwość skóry, uczynił ją lodowatą. Watrzysko targało ubraniem. Jakby spoza czarnych chmur i księżyca padł srebrzysty grzmot odbijający się w każdej kropelce deszczu. Czas jakby się zatrzymał, powoli, pomalutku elektryczna strzała wyprzedzała kolejne spadające krople. Była nad Twoja głową, nad pyskiem Morfa oraz Asmodeusz. Było coraz bliżej, blisko. Ta chwila utrwaliła się w martwym odbiciu ocząt martwego Franciszka. Światło, błysk, ból przeszywający każdą komórkę, ból niebytu, ciało umierało chociaż czym była śmierć dla anioła? Lecz to było uczucie pokrewne z umieraniem, z bólem przerodzenia się w niebyt. Lecz czułeś, że jesteś i Asmodeusz jest trzymając Cię za dłoń. Tylko Morf był i nie szedł za wami, czekał. I nie było w tym niepokoju, a pewność stanu naturalnego, bożego, że tak ma być i czeka. W niebycie czułeś i widziałeś z Asmodeuszem ogród, dzicz i... Eden? Eden! Kobieta krocząca po nim i wielki anioł całujący ją w dłoń. Któż to? Potem znowu ogród, znowu ludzie. Jeden człowiek i rzesze skrzydlatych którzy stali, jedni się pokłonili. -Spokojnie bracie, spokojnie. O kota się nie martw. Głos Asmodeusza uspokoił Cię. Uspokoił i dodał otuchy. Czułeś pogorzelisko, bitwę która trwała do niedawna. Coś pokrewnego tej błyskawicy. Ty i Asmodeusz staliście. Jak dawniej. Ze skrzydłami, z gorejącymi ostrzami w dłoniach Archanioł prezentował się naprawdę pięknie, nie to co szkaradność na ziemi – jego blask zdawał się przytłaczać niebiosa. Byliście na jednej z niższych partii nieba, tuż po bitwie. Tutaj nawet myśl miał fizyczna wartość, niebiański wiatr rozwiewał włosy. Pałace niebiańskich księstw, gdzieniegdzie oddziały zakutych od stop do głów w pancerze bezwolnych Tronów wspierane przez innych skrzydlatych zawlekały schwytanych buntowników którzy nie zdarzyli się uratować ucieczką, upadkiem. -Ty już upadłeś, jak i ja. Lecz wróciliśmy do okresu trochę o tym, zaraz dosłownie. Widzisz, patrz, Satanael nie uzyskał pomocy Czeluści... Wielki anioł wzbijał się ku najwyższym niebiosom oświetlając sobie drogę pierwszym i ostatnim światłem. Nie uzależniony od fenomenów ciała, czułeś respekt i podniosłość kiedy nawet on uciekał przed dziesiąta maluczkich. -Nie możemy tutaj być długo, potem wkroczymy w rytm czasu. Rozumiesz? Trzeba uratować Azazela... Uśmiechnął się naprawdę urodziwie niczym Twoje ukochane lica. -Ja idę uratować Azazela, Ty zemną. Jeszcze czas. Podłoże zdawało się być jak pierzyna, wiatr jak światło, lecz światło z słońca nie docierało wyżej – przebijało się przez warstwy chmur tworzące następne nieba. Asmodeusz wskazał palcem na niby-kaplicę. Światło rozświetlało szklane sklepieni w białym, okrągłym budynku, gdzie dobiegały jakże nieczęste teraz odgłosy walki. Widok czmychające Stanaela, najwyższego i wielkiego, pierwszego buntownika zdradził żal, ten odwieczny żal z serca. I czuło się go w powietrzu. Asmodeusz z uśmiechem przeciął kilka razy jakiegoś niewidzianego przeciwnika. Ujął Cię za rękę. Kroczyliście za rękę po marmurowych chodnikach, jakże cudne było uczucie bycia w niebie. Spacer zaprowadził was do hucznego otwarcia złotych wrót do niby-kaplicy. Trojka Tronów skinęła ze szczekiem metalu głowami, głowami i twarzami których nie obejmował wzrok. Azazale, ten sam archanioł który odwiedził Cię w szpitalu, ten sam. Jeszcze posiadający skrzydła, jeszcze dostojny i odziany. Jego miecz leżał połamany na podłodze. Słoneczne iskierki wpadające przez szklaną kopułę odbijały się od seledynowych skrzydeł Fanuela zdających się płonąć owym światłem. Fanuel był Ogniem i Gniewem Pańskim, i teraz jego gniewne oblicze wzięło w dłonie swe ten ogięn z których ulepiono aniołów i tym ogniem podpaliło Azazela na wieki. Nie! Asmodeusz chwycił jego dłoń siłując się, dwójka Archaniołów w mocarnym uścisku i osłabiony Azazel. Trony bez najmniejszego odruchu myśli czy woli ruszyły na niego... |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:41. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0