lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   Mulele maj operacja "River" (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/5881-mulele-maj-operacja-river.html)

MigdaelETher 31-07-2008 20:15

Hotel Memling, apartament 108

Ciepłe, poranne promienie afrykańskiego słońca wpadały do pokoju przez szparę w granatowych zasłonach. Młoda kobieta, leżąca wygodnie na wielkim łóżku, poruszyła się w półśnie. Mruknęła coś niewyraźnie i przekręciła na plecy. Promień światła, który jeszcze przed chwila miło ogrzewał smukłą szyję i delikatne miejsce, w którym kark przechodzi w plecy, teraz próbował wedrzeć się pod zapieczętowane snem powieki. Kobieta powoli otworzyła oczy, ziewnęła i przeciągnęła się jak kot, kotłując przy tym pościel.

Na stoliczku tuż obok łóżka leżał porzucony niedbale zegarek z wygrawerowanym napisem "Kochanej Africe z okazji 21 urodzin". Na niewielkiej, złotej tarczy wskazówki pokazywały kwadrans po ósmej. Miała jeszcze trochę czasu, spotkanie z Anglikiem było umówione dopiero na dziesiątą. Mężczyzna zaintrygował Narindrę kiedy tylko o nim usłyszała. Timothy Phyton, jeśli wierzyć plotkom, był zabójczo przystojny, śmiertelnie niebezpieczny, a do tego zdumiewająco profesjonalny. W tej branży taka znajomość mogła okazać się na wagę złota, ale wiadomo jak to jest z plotkami: "Wyleci wróblem a wróci wołem".
Wyobrażając sobie, na wpół mitycznego, pana Pythona dziewczyna wstała z łóżka i ruszyła w kierunku łazienki. Muślinowa koszulka, w kolorze dojrzałej brzoskwini zsunęła się na podłogę ukazując smukłe, opalone ciało.

Narindra przekręciła metalowy kurek prysznica. Zimne krople odpędziły resztki snu, drażniąc przyjemnie rozgrzaną skórę. Owinięta w jasny, hotelowy ręcznik, wróciła do pokoju i otworzyła pokaźnych rozmiarów walizę. Przerzuciła kilka rzeczy, czarna, klasyczna sukienka, oliwkowe szorty... Nie chodziło tu o zwykły babski dylemat "Co ja dzisiaj na siebie włożę?", ale o strategiczną, biznesową decyzję. W końcu zdecydowała się na coś eleganckiego, a za razem wygodnego. Jasne, lniane spodnie, czarna bluzeczka na ramiączkach, ładnie eksponująca dekolt i luźna oliwkowa koszula wydały jej się odpowiednie.
Zegarek pokazywał wpół do dziesiątej. Zbierając się do wyjścia dziewczyna sięgnęła po pierścionek i obrączkę. Chwilę wpatrywała się w diamentowe oczko, w ekstrawaganckim, żółtym kolorze. Założyła pierścionek na palec i spojrzała na fotografię, która stała koło łóżka, a która towarzyszyła jej we wszystkich podróżach..





Ze zdjęcia patrzył nonszalancko odziany, długowłosy brunet. Thomas. Jej mąż. Zrobiła je podczas safari na którym się poznali. Thomy był czarującym mężczyzną, silnym, odważnym i błyskotliwym, a jak się później okazało także czułym i opiekuńczym.
Dziewczyna wzięła fotografię i czule pogłaskała nieogolony policzek mężczyzny. Pojedyncza łza spłynęła jej po twarzy, by w końcu rozprysnąć się na szklanej tafli, za którą spoczywało zdjęcie ukochanego mężczyzny. Narindra nadal nie pogodziła się ze śmiercią męża, chociaż minęły już od niej przeszło trzy lata.
Kobieta odetchnęła głęboko i opanowała się - nie był to czas na rozpamiętywanie cierpienia i tęsknoty. Schowała głęboko swój ból i przybrała maskę chłodnej, profesjonalistki. Thomas byłby z niej dumny, interes, który po nim przejęła miał się doskonale, ba nawet lepiej. Narindra poszerzyła działalność, znalazła nowych odbiorców, liczyła, że Thimothy Phyton będzie jednym z nich.
Odstawiła zdjęcie na szafkę, zapięła czarne, skórzane sandałki i wyszła.

Na tarasie panowała leniwa, przedpołudniowa atmosfera. Kobieta podeszła do balustrady i spojrzała na panoramę Leopoldville. Ciepły wiatr rozwiewał poły koszuli i niesforne kosmyki ciemnych włosów. Narindra przymknęła oczy, pozwalają by promienie słońca pieściły jej twarz. Dziewczyna uwielbiała to. Słońce, wiatr o pranku, kiedy wychodziła z namiotu. Odgłosy sawanny, głośne rozmowy ojca i wuja Mappa Moe czyszczących broń. Zapach kawy niosący się po całym obozowisku, Africa zatęskniła za tymi beztroskimi czasami, kiedy jeździła z ojcem i Moe na safari, a potem wracała do matki czekającej w rodzinne posiadłości.

- Może coś Pani podać? - głos kelnera oderwał ją od fali wspomnień.

- Ekspresso poproszę - co za dziwny dzień, taki... nostalgiczny, ciekawe co jeszcze ze sobą przyniesie?

Spojrzała na zegarek, pięć minut po dziesiątej. Pan Phyton spóźniał się. Cóż widać plotki były tylko plotkami. Narindra nienawidziła braku punktualności - było to jawne okazywanie braku szacunku drugiej osobie oraz całkowity brak profesjonalizmu.

Kelner przyniósł kawę, a pan Tymoty nadal nie raczył się zjawić. Kiedy zegarek wskazał dwadzieścia minut po dziesiątej, a na dnie filiżanki pozostały smętne resztki smolistego napoju, kobieta zawołała:

- Kelner rachunek proszę i kawałek kartki, chcę zostawić dla kogoś wiadomość.


Cytat:

"Jest pan nieuprzejmy i niewychowany każąc kobiecie czekać. Nie tego można się spodziewać po dżentelmenie, ale cóż wojna zabrała jak widać najlepszych.
Postanowiłam pójść na zakupy i o ile czas mi pozwoli być może wpadnę do hotelu na koktajl około 15.00.
Być może.

Africa Narindra Davy"


Lekko wzburzona opuściła hotel. Już dawno nikt jej tak nie potraktował.

Oj, panie Python... jak się tylko spotkamy...

Wizyta na lokalnym targowisku poprawiła jej nieco nastrój. Przeciskając się przez tłum podziwiała dorodne owoce, tradycyjne rękodzieła i wszechobecne kobiety o smolistej karnacji w pięknych kolorowych sukniach. Jaskrawe kolory ubrań kontrastowały z hebanowym odcieniem ich skóry. Wyglądały jak cudowne, egzotyczne ptaki.

Przed drugą była już z powrotem w hotelu. Drobna toaleta i zmiana garderoby, niech ten cały Anglik zobaczy, z kim ma do czynienia! Elegancka, koktajlowa czarna sukienka idealnie podkreślała szczupłą sylwetkę Narindry. Dyskretny makijaż i już była gotowa.

Kiedy zeszła do hotelowego baru była punktualnie trzecia.

Milly 01-08-2008 17:48

Nie przyszedł. Wszystko stracone.


Anna zaczęła w myślach układać treść kolejnego wpisu do swojego dziennika. Gruby brulion stał się osią jej życia, a stylowe wieczne pióro nadawało mu sens.


Kobieta udała się do sali koncertowej i zajęła swoje miejsce, pierwsze z brzegu w jednym z rzędów. Zupełnie nie dostrzegała tego, co dzieje się dookoła. Ludzie, muzyka, brawa, dźwięki fortepianu – jakby to wszystko odbywało się w innym pokoju, dobiegało do niej tylko stłumione echo wszystkich odgłosów. Całkowicie pogrążyła się w dziwnej, miękkiej nicości fotela. Nie mogła myśleć o niczym konkretnym. Gdy tylko próbowała uchwycić jakąś myśl, ta kąsała ją boleśnie i musiała zaszywać się głębiej w swojej nicości. Siedziała sztywno, z szeroko otwartymi oczyma, przypominając kukłę lub manekina z najmodniejszych paryskich sklepów. Z pewnością nie zauważyłaby końca koncertu i siedziała tak dalej, może przez cały wieczór, noc, przez całe życie.


Szarpnięcie za rękę obudziło ją z transu i przez chwilę nie wiedziała gdzie jest ani co się dzieje. Miała już coś bardzo głośno powiedzieć, kiedy nagle spojrzała z bliska na twarz człowieka, który zmusił ją do wstania z miejsca i ruszenia do wyjścia.


Jean...


Mążpewnie uchwycił drobną rękę Anny niemal ściskając ją, jakby chciał, by nie mogła mu się wyrwać. Rzucił jej wściekłe spojrzenie, pod którym skuliła się jak przestraszone zwierzątko. Siedzący w pobliżu widzowie obserwowali ze zdziwieniem całe zajście i szeptali zjadliwe uwagi pod adresem stojącej pary. Jean ruszył w stronę wyjścia ciągnąc żonę za rękę.


Serce wskoczyło jej do gardła i tam dławiło ją mocno, nie pozwalając wykrztusić ani słowa. Miała wrażenie, że sala zrobiła się nagle bardzo malutka i bardzo duszna. Nie mogła oddychać. Paradoksalnie spacer w kierunku wyjścia trwał nienaturalnie długo. Niemal całą wieczność. Wydawało jej się, że purpurowa wykładzina na podłodze zasłana jest jej pogubionymi myślami, które nie zdążyły uczepić się porządnie skołatanego umysłu.


Wreszcie małżonkowie stanęli naprzeciwko siebie w opustoszałym holu. Mąż patrzył na nią bez słowa, a ona próbowała uspokoić oddech. Jego wnętrze gotowało się i wrzało. Krew napłynęła mu do twarzy. Wreszcie puścił jej dłoń, na której pozostał czerwony ślad jego agresywnych palców. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i drżącymi rękoma próbował wydobyć z niej papierosa.


- Cześć. – zdołała z siebie wykrztusić Anna. Słowo powitania wytrąciło mu paczkę z ręki, a niesforne gauloisy rozsypały się po podłodze. Jeden papieros pozostał ocalony w dłoni mężczyzny. Jean ponownie spojrzał na żonę. Zaczerpnął głęboki oddech i odpalił fajkę.


- Co ty tutaj robisz do jasnej cholery!?! – wrzasnął Jean i wycelował w jej kierunku rękę z rozżarzonym papierosem.

- Cieszę się, że cię widzę... - powiedziała licząc wzrokiem guziki jego koszuli.



- CHCEZ MNIE WYKOŃCZYĆ PSYCHICZNIE – wszedł jej w słowo podnosząc głos o oktawę wyżej. – Przybywasz bez zapowiedzi do kraju ogarniętego wojną. CHYBA ZUPEŁNIE POJEBAŁO CI SIĘ W GŁOWIE!!! – wrzeszczał.


- Szukałam cię... - tylko dwa słowa zdołała wypowiedzieć gdy mąż zamilkł na chwilę wciągając do płuc uspokajający dym. Anna była coraz bardziej roztrzęsiona. Jean dostrzegł przerażenie małżonki i łzy przyczajone w kącikach jej oczu. W pierwszym odruchu chciał ją objąć, ale w połowie gestu wycofał się i opuścił ręce po sobie. Dziennikarz czuł, że krępuje go jakaś dziwna siła – swoiste połączenie lęku i niepewności.

Natarczywy dźwięk dzwonka ogłaszający antrakt wyrwał ich na chwilę ze szponów emocji. Nasilające się głosy, kroki, szurania i ogólny gwar były zapowiedzią, że wkrótce w holu pojawią się widzowie koncertu.


- Chodź. Nie chcę, aby ludzie zobaczyli Cię w takim stanie – rzekł Jean nieco spokojniejszym głosem. Podszedł do Anny po drodze depcząc rozsypane papierosy. Wziął ją pod rękę i rozejrzał się po holu w poszukiwaniu zacisznego miejsca. Chwilę później otworzyły się drzwi windy towarowej. Wysiadło z niej dwu czarnoskórych kelnerów pchających wózek z wykwintnymi zakąskami.


Chodź ze mną… - państwo Brant ruszyli w stronę dźwigu. – Dokąd prowadzi ta winda?Jean zwrócił się do kelnerów.


- Na dach, ale tam wszystko pozamykane – odpowiedział jeden z czarnych.


- W takim razie daj klucze – zażądał Jean. Kelnerzy wymienili między sobą spojrzenia.



- Moja żona czuje się słabo i musi zaczerpnąć powietrza – dopowiedział wyjaśniająco. Jednocześnie wyciągając w ich stronę kilka zielonych banknotów. Czarni ponownie popatrzeli po sobie porozumiewawczo. Jeden wziął od Jeana pieniądze, a drugi wręczył mu klucze. Po chwili drzwi windy zatrzasnęły się. Jean wcisnął ostatni guzik. Małżonkowie zostali sami ze swymi myślami.


Zamknięta przestrzeń źle wpływała na Annę. Jedyne czego pragnęła, to przytulić się w tej chwili do Jeana. Jednak on stał z boku, emanował wściekłością i raz po raz zaciągał się papierosem. Niewielkie pomieszczenie szybko wypełniło się gryzącym dymem. Uczucia mieszały się w duszy kobiety, a żadne z nich nie potrafiło całkowicie nią owładnąć. Strach, gniew, ból, złość, rozpacz, miłość i nienawiść. Nie wiedziała co zrobić, by się nie rozpłakać. Dwie wielkie krople spłynęły po jej policzkach, zatrzymały się na podbródku i w chwili, gdy złączyły się ze sobą – spadły splecione na zawsze i roztrzaskały się o podłogę. Zupełnie jak oni – gdy odnaleźli się w młodości, gdy połączyli ze sobą swoje losy, zaczęli spadać w dół, w głąb jakiejś przeklętej otchłani. Czy teraz jest im pisane zatracić siebie na zawsze?


- Nie złość się na mnie. – powiedziała starając się nie okazywać emocji. - Musiałam tu przyjechać. Jesteś moim mężem, ojcem naszych dzieci. Nie rozumiesz tego?


- Nie rozumiem dlaczego narażasz się bez powodu? - wściekłość gdzieś się ulotniła, za to do tonu jego głosu wkradła się powaga. - Co ja mam teraz z tobą zrobić? Dlaczego nie uprzedziłaś mnie, że przyjedziesz? Masz w sobie jakieś szaleństwo, którego nie potrafię zrozumieć.


Winda zatrzymała się. Ostatnie słowa męża zupełnie zaskoczyły Annę. Może faktycznie była szalona? W ciemnym korytarzu Jean usiłował dopasować odpowiedni klucz do wyjścia prowadzącego na dach. Dlaczego właściwie tam ją prowadził? Wyciągnęła dłoń w jego stronę i przez chwilę się wahała. Jej długie palce drżały w powietrzu. Wreszcie położyła rękę na ramieniu Jeana, a mężczyzna odwrócił się zaskoczony.


- Nie mogłam cię uprzedzić, było już za późno. - spłoszona cofnęła dłoń i splotła obie ręce jak do modlitwy. - Kiedy wróciłam i znalazłam twój list... to było takie straszne. Myślałeś, że tak po prostu pozwolę ci wyjechać na wojnę? Tak wiele się zmieniło... nawet nie wiem od czego zacząć. Jean, wróć ze mną do domu...


Drzwi prowadzące na dach otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem. Słońce zalało ciemny korytarz. Na zewnątrz było duszno i upalnie. Choć widok na miasto z tej perspektywy w innych okolicznościach mógłby wydać się bardzo interesujący, państwo Brant zdawali się go nawet nie zauważać.


- I tylko po to się narażałaś?! - wybuchnął znowu JeanWięc przyjmij do wiadomości, że nie wracam do Paryża. Taką mam pracę.


- Pracę? Nie zastawiaj się pracą! Doskonale wiem, dlaczego wyjechałeś. I dlaczego miesiącami nie wracałeś do domu. Więc nie mów mi o obowiązkach i o pracy, bo to nie tu leży problem!


- Zrozum, kobieto! - Jean wrzasnął ze złością, ale po chwili się opanował i dokończył spokojnie. - „Jeune Afrique” zapłaci mi wielką kasę za ten materiał. Wreszcie poprawi się nasza sytuacja finansowa. Ten reportaż to dla mnie duża szansa. Sytuacja w Kongo jest teraz w centrum wydarzeń. Wszyscy chcą o tym czytać. A dziennikarze, którzy o tym piszą mają szansę zaistnieć na łamach największych gazet świata. Nie mów mi, że mam zrezygnować z takiej okazji.


Anna zaniemówiła. Albo jej mąż aż tak bardzo nie chce przyznać, że ucieka przed problemami trawiącymi ich małżeństwo, albo... albo mówił szczerze.


- Tak, powinieneś z tej „okazji” zrezygnować! Naprawdę tak egoistycznie do tego podchodzisz? Nasza sytuacja finansowa jest przecież nie najgorsza. I bez twoich wyjazdów sobie radziliśmy. Przecież i ja wrócę do pracy... - wymknęło jej się, choć Jean nie wiedział, że od czasu jego wyjazdu nie pracowała. - Jeśli nie zależy ci już na mnie, to pomyśl chociaż o dzieciach!


- Zrezygnować to byłoby szaleństwo. W tej chwili jestem jednym z wielu dziennikarzy, których nazwisko jeszcze nie zaistniało w szerszej świadomości czytelników. Mam szansę aby moje nazwisko wymieniano w jednym szeregu z najsłynniejszymi reporterami Francji. I robię to nie dla siebie, ale właśnie z myślą o was!


- Zupełnie cię nie poznaję! Jesteś zupełnie innym człowiekiem. Myślisz, że nasze dzieci będą zadowolone z tego, że mają bardzo sławnego i na dodatek bardzo martwego tatusia? To jest wojna, do jasnej cholery! Tu umierają ludzie!


Zapadła pełna napięcia cisza. Oboje nie mogli zrozumieć, że ich działania mają służyć dla dobra ich rodziny. Jean chciał poprawić ich sytuację materialną, zapewnić im dobry byt i lepszy start dla dzieci, nie zważając na własne zdrowie i niebezpieczeństwo. To wszak z braku pieniędzy przestało się między nimi układać. Poza tym miał wrażenie, że gdy jest daleko i dobrze wykonuje swoją pracę, jest im lepiej bez niego. Anna z kolei robiła wszystko, by uratować ich małżeństwo, zapewnić swoim dzieciom miłość i obecność ojca. Obwiniała siebie za to, co się między nimi stało. Chciała być lepszą żoną i lepszą matką, a do tego potrzebny jest mąż i ojciec. Choć chodziło im o to samo, myśleli zupełnie różnymi kategoriami.


- Dzieci tęsknią za tobą.Anna spróbowała po raz ostatni przekonać męża, grając na jego emocjach – Alan ciągle wypytuje kiedy wrócisz i codziennie sprawdza skrzynkę pocztową. Niedługo w jego szkole odbędzie się dzień otwarty, na którym będzie specjalny pokaz wynalazków skonstruowanych przez ojców i synów. Alanek siedzi po nocach i pracuje nad jakimś wymyślnym latawcem. Nie pozwala mi nawet go zobaczyć, mówi, że gdy wrócisz, pomożesz mu go dokończyć i razem zaprezentujecie go na wystawie. On święcie wierzy, że za chwilę wrócisz! A Julia... jest już doroślejsza. Coraz więcej rozumie i coraz więcej widzi. Zapytała, czy tym razem odszedłeś od nas na zawsze! Czy nasza rodzina jest rozbita! I czy będzie mogła cię odwiedzać! Jak ja mam im odpowiadać na te wszystkie pytania?! Co mam im mówić?! Że tata chce być sławny i nie wróci?!


Kobieta nie wytrzymała i zaszlochała gwałtownie chowając twarz w dłoniach. Przez chwilę nie mogła zaczerpnąć tchu i tkliwie płakała. Jean ogarnął spojrzeniem jej sylwetkę i zagryzł wargi. Mięśnie twarzy napinały się i zastygały tworząc grymas przypominający orientalną maskę poświęconą czci jakiegoś plemiennego bożka wojny. Anna stała metr od Jeana, jednak on czuł jakby dystans między nimi wynosił tysiące kilometrów dzielące Paryż i Leo’ville.


- Wracaj do Francji. - odezwał się wreszcie, lecz ton jego głosu był suchy i stanowczy. – Wieczorem odpływam z nadbrzeży Konga razem z kapitanem Katangą. To już postanowione. Jeśli nie starczy ci pieniędzy na bilet czy hotel, niech obciążą kosztami rachunek w hotelu Memling na moje nazwisko. Wszystko zapłacę.


Anna nie słuchała dalszych słów Jeana. Odwróciła się i pobiegła w stronę wyjścia, próbując powstrzymać straszliwy atak szlochania. Dopadła windy, z wściekłością zasunęła kraty i kilkakrotnie nacisnęła guzik, by dźwig jak najszybciej ruszył. W powietrzu wciąż unosił się zapach papierosów. Kobieta oparła się o ścianę windy i osunęła się na podłogę. Jej ciałem wstrząsały dreszcze, a niekontrolowany potok łez rozmazał cały jej makijaż. Gdy dźwig zatrzymał się na dole, wybiegła potrącając ludzi, którzy wciąż jeszcze czekali na dalszą część koncertu. Na oślep biegła przed siebie, nie zważając na nic. Kiedy wreszcie nie miała już sił, by płakać ani biec dalej, zatrzymała się, wzięła taksówkę i wróciła do swojego motelu. Czuła się zupełnie pusta w środku, jakby jej ciało pozostało jedynie skorupą, która trzyma ją w całości. Machinalnie wykonywała wszystkie czynności, dopóki nie znalazła się na swoim łóżku. Leżąc na plecach wpatrywała się w plamy na suficie, przez długi czas nie dopuszczając do siebie żadnej myśli. Trwała tak w zupełnym otępieniu, dopóki nie zapadł zmrok...

Arango 02-08-2008 12:44

Leo'ville 15 XI 15. 00 - 17. 00

Pokój majora Morcinka

Rozmowę przerwało pukanie do drzwi.
- Wejść - głos Morcinka nabrał znów wojskowego brzmienie, zdaje się, że wiedział kogo oczekuje.
Gośćmi byli dwaj mężczyzni, obaj w mundurach. Jeden z nich o ciemnej karnacji miał pięknie podbite oko, które zaczęło nabierać teraz pięknego sino-fioletowego koloru. Major zdawał się tego nie widzieć.

- Oto sierżanci O'Connor i Padawsky. Panna von Strachwitz. Sous lieutnant Von Strachwitz.
- Mam dla wszystkich was zadanie. Jak wiecie tuż za naszymi ostatnimi posterunkami ukrywają się rebelianci. Codziennie atakowane są konwoje, codziennie nasze patrole wyruszają w dżunglę. Ale sytuacja nie jest dobra. Dostarczamy co możemy droga lotniczą, ale to za mało potrzebna nam jest współpraca ludności tubylczej, zastraszonej przez komunistów.

- W tym rejonie -
podniósł się i i wskazał trzcinką miejsce na mapie - Około 200-300 kilometrów od miasta Mbadanka rozlokowanych kilkanaście rybackich wiosek dotąd nam sprzyjających. Zaopatrują nas po prostu w ryby, czy raczej dotąd zaopatrywali. Ma to kolosalne znaczenie, teraz kiedy grupujemy wojska do ataku na Stan'ville, o czym ćwierkają nawet ptaki już.

- Rzecz wydawała by sie banalna, ale... Nie wiem czy wszyscy wiedza jak wygląda połów w tamtym rejonie ? Nie ? Otóż na dłubankach wypływają dwuosobowe załogi. Nocą. Jeden steruje, drugi na dziobie stoi z ościeniem i pochodnią. Ryby zwabione światłem podpływają do łodzi, a tam po prostu harpunnik nabija je na włócznie. Czasem po dwie trzy. Każda waży 5-10 kilogramów.Po zapełnieniu łodzi ładunek zostawiają na brzegu i wyruszają. znowu. Jedna załoga może złowić do TONY ryb przez jedną noc. To olbrzymia pomoc.

- Ostatnio jednak niektóre wioski nie dostarczają ryb, tłumaczą sie dziwnie, a to chorobami, a to złymi duchami, jednym słowem coś kręcą. Jednocześnie zapewniają o swej lojalności -
przeciągnął dłonią po szpakowatej czuprynie.

- Jeśli to choroby, trzeba im pomóc i to pani zadanie Simone - zwrócił się do kobiety - jeśli cos innego ... trzeba temu zaradzić i to panów zadanie.
Przewiezie Was Kapitan Katanga obwieś i łotrzyk, ale kierujący się jakimiś własnymi honorowymi zasadami. Zresztą teraz i tak nie ma wyboru, ale to nie należy do sprawy. Wiezie ładunek dla naszych wojsk pod Stan'ville i tam też jest miejsce docelowe waszej podróży.

- Panowie obejmą stosowne stanowiska w 12 batalionie, pani droga Simone zajmie się kulejąca tam służbą medyczną, a strat przy szturmie możemy sie spodziewać dużych. Wypływacie o 22. Przepraszam, nie zatrzymuje już, mam teraz masę pracy -
ponownie zasiadł za biurkiem.


Instytut Goethego 15.00 - 17.00

Kłótnia kompletnie zburzyła spokój duszy Jeana. Ostatnia osoba jakiej by sie spodziewał była Anna. Co ta szalona kobieta ubzdurała sobie.
Wariatka, po prostu wariatka - powtarzał sobie w duchu wracając na salę.
Przepychając się na swe miejsce nastąpił na czyjąś nogę. Dobiegł go karcący syk. Miał już coś odwarknąć, ale na szczęście w porę się powstrzymał.
Zasiadł na swym miejscu i choć wyglądał na na całkowicie pochłoniętego muzyką jego myśli błądziły daleko.

Anna czuła jakby z każdym słowem męża w serce wbijano jej nóż. Więc nie chce nie chce jej, odrzuca ją choć nawet nie przypuszcza ile ją podróż do tego kraju kosztowała. Dla niego liczy sie tylko praca i nic i nic więcej... nic więcej.
Do oczu zaczęły napływać łzy. Nie chcąc by Jean był ich świadkiem rzuciła się do windy.

Drogi z Instytutu do hotelu nie pamiętała, szła jak błędna, zalana łzami nie widząc współczujących spojrzeń mijających ją ludzi.
Recepcjonista powiedział coś do niej, lecz tylko odebrała klucz i nie odzywając się do niego słowem skierowała się do swojego pokoju.
Tu rzuciła się na łóżko wtulając twarz w poduszkę.
Szlochała.
Boże dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe - coś krzyczało w niej.


Hotel Memling 15.00 - 17.00

Python
popijał drinka, zastanawiając się czy kobieta przyjdzie. Jak tak dalej pójdzie zacznie obrywać płatki z kwiatków - przyjdzie nie przyjdzie ?
Podniósł wzrok na odgłos lekkich, tanecznych wręcz kroków.
Kobieta była ubrana w prosta czarną sukienkę, podkreślającą smukła kibić.
A wiec to jest Narinda Davy pomyślał podnosząc się z krzesła...

Adr 04-08-2008 08:57

Instytut Goethego 17.00 – 17.30

Zanim zamknęły się drzwi windy Jean obrzucił żonę ostatnim spojrzeniem. Został sam na sam ze swoją wściekłością. Spojrzał w niebo. Bezlitosne słońce naśmiewało się z niego. Z dachu widać było panoramę miasta. Myśli zaczynały go osaczać zewsząd. Jean próbował od niech uciec recytując w myślach fragment podręcznika mówiący o historii Leopoldville.

„… zarodkiem Leopoldville była założona przez Stanley w 1881 r. baza na rzece Kongo, powyżej wodospadów Livingstone’a. Lokalizacja ta stworzyła szczególnie dogodne warunki rozwoju, jako punktu przeładunkowego transportów idących lądem od portu Boma na parostatki kursujące po Kongu i jego dopływach oraz surowców przewożonych statkami i przejmowanych przez karawany. W Leopoldville zmontowano pierwsze statki, w częściach przeniesione i przeciągnięte przez tragarzy. Główną funkcją gwałtownie rozwijającej się osady stał się tranzyt do morza i od morza.

Proces przekształcania się osady w miasto zaczął się w 1898 r., gdy do Leopoldville dotarła linia kolejowa. Funkcja usługowa miasta wzrastała. Zakłady naprawcze żeglugi rzecznej przekształcają się w dużą stocznię. Rozwój przemysłu lokalnego, wyłącznie przetwórczego, datuje się od końca II wojny światowej, gdy Kongo zostało odcięte od okupowanej metropolii. W roku 1929 Leopoldville, stolica prowincji, zostaje stolicą całej kolonii, która dotąd mieściła się w Boma. W związku z tą decyzją następuje rozbudowa miasta i ożywienie gospodarcze całego regionu. Z punktu widzenia czysto urbanistycznego decyzja ta przyniosła jednak pewne trudności. Powstałe w latach trzydziestych bazy wojskowe, lotniska oraz zakłady komunalne zostały zlokalizowane w stosunku do nieoczekiwanego rozwoju, który nastąpił w latach czterdziestych, zahamowały rozwój miasta. W roku 1956 Leopoldville rozłożone było na przestrzeni 100 km², przedstawiając układ oddalonych od siebie aglomeracji domów poprzedzielanych terenami wojskowymi oraz zakładami komunalnymi i przemysłowymi Rozwój miasta utrudniają również rzeki i bagna…”

„Bagno” to słowo doskonale opisujące sytuację emocjonalną Jeana, który właśnie zjeżdżał windą. Cholernie chciało mu się palić, ale wszystkie papierosy zostały zadeptane przez tłum melomanów. Kiedy Jean dotarł do opustoszałego holu zobaczył tylko niebieską paczkę, która była jedynym światkiem rozmowy z żoną.






„Muszę ją odesłać z powrotem do Paryża. Leopoldville to nie jest odpowiednie miejsce dla kobiety, a już szczególnie dla białej kobiety. Ona zupełnie zwariowała” – myślał Jean przepychając się na swe miejsce. Nawet nie zauważył kiedy nastąpił na czyjąś nogę. Dopiero gdy usłyszał przekleństwo pod swoim adresem ocknął się z zamyślenia:

- Pierdolony żabojad – syknął ktoś po niemiecku.

Rozdrażniony Jean nie myśląc wiele wyrżnął Niemca w pysk. Niemiec otrząsnął się i oddał dług z nawiązką. Po chwili do akcji wkroczył ochrona i wyprowadził obu awanturników z sali. Jean został skuty kajdankami. Z rozciętej wargi francuza krew kapała na poszarpaną w trakcie bójki koszulę.

- Żandarmi już po ciebie jadą! – pożegnał Jeana niemiecki akcent adwersarza.

Dziwne zrządzenie losu sprawiało, że do pilnowania Jeana wyznaczono dwu czarnoskórych kelnerów od których niedawno pożyczał klucze. Francuz złożył im kolejną intratną propozycję, którą przyjęli bardzo szybko. Tym razem nawet nie musieli konsultować się wzrokiem. Rozkuli Jeana i wypuści go wyjściem dla personelu.


Hotel Memling ok. 18.00

Pierwszym miejscem do którego udał się rozgoryczony Jean był hotelowy bar. Barman nalewał kolejne drinki, a Jean wychylał je w ciągu kilku sekund. Podłe i uciążliwe myśli wlokły się za nim, aż do pokoju. Nawet lodowata woda tryskająca spod prysznica nie otrzeźwił jego skołowanego i mętnego umysłu. Jean popakował wszystkie swoje rzeczy w wielką walizkę. Jedynie aparat zawiesił na ramieniu i zadzwonił po taksówkę.

- Do portu – poinstruował taksówkarza i pogrążył się w myślach.

„Erozja związku z Anną zaczęła się kilka lat temu. Intensywna esencja czułości rozcieńczyła się w morzu wzajemnych nieporozumień. Szalona namiętność z początku znajomości wietrzała z każdym dniem, aż wreszcie pozostały z niej nie sprzątnięte okruchy wspomnień. Małżonkowie rozmijali się jak bliźniacze wahadła, które przestały trzymać jednostajny rytm. Niezwykły klimat tamtych dni rozpłynął się w monotonii dnia codziennego. Jean lawirował między redakcją a domem. Jedyną ucieczką od tego schematycznego życia były delegacje i podróże do Afryki północnej. Wtedy odżywał i przepełniała go niezwykła energia. Ale podróże również oddalały małżonków od siebie. Wydawać by się mogło jakby zamarły lary i penaty (rzymskie duchy opiekuńcze ogniska domowego). Wzajemne pretensje przysłoniły wszystko inne”

Portowa knajpka „Olimpia” ok. 19.00

Zanim Jean udał się na statek wstąpił do portowej knajpy. W „Olimpii” tłok był chyba jeszcze większy niż w południe. Francuz wypił samotnie kilkanaście drinków. W pewnym momencie przysiadła się do niego jakaś kurwa i zapytała czy poczęstuje ją papierosem.

- Wypierdalaj!!! – warknął Jean.

Po jakimś czasie kompletnie pijany Jean powlókł się w stronę zacumowanych łodzi.

- Katanga!!! Katanga!!! – wrzeszczał nie mogą rozpoznać, która łódź jest tą właściwą. Po kilkunastu minutach poszukiwań ktoś pokierował go we właściwe miejsce. Kapitan Katanga nie poświęcił Jeanowi żadnej uwagi. Zbyt był zajęty i szkoda było mu czasu na rozmowę z ubzdryngolonym francuzem. Jean trochę marudził, aż wreszcie popadł w pijacki sen ululany kołysaniem łodzi.

Kerm 04-08-2008 18:39

O'Connor zastukał.

- Wejść - rozległo się zza drzwi, więc obaj sierżanci wkroczyli do gabinetu.
W gabinecie, oprócz majora, Kit zobaczył parę, widzianą na schodach hotelu. Tym razem wyglądali na nieco mniej sfatygowanych.

- Sierżant Padawsky melduje się na rozkaz - powiedział, przybierając postawę mniej więcej zasadniczą. A potem sam sobie wydał polecenie "Spocznij", by móc ze spokojem wysłuchać tego, co major miał do powiedzenia.
Niektóre z tych informacji poznał już wcześniej - w końcu walki trwały nie od dziś i wiele się o nich mówiło. Za to inne były nowością. Niezbyt miłą.

W końcu major zaczął mówić na ich temat, a Kit zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno nie zawodzi go słuch.

"12 batalion?" - pomyślał ze zdziwieniem. - "Jaja sobie robi? To czemu wywalono mnie z samolotu?"

Chociaż nie miał zamiaru wypytywać o tajemniczą blondynkę, to coś chciał jeszcze wyjaśnić.

- Panie majorze... - zaczął.

Ciche skrzypnięcie drzwi poinformowało go, że reszta posłuchała rozkazu.

Oficer podniósł głowę i spojrzał na niego niechętnie. W jego wzroku malowało się pytanie - "Co tu jeszcze u diabła robisz?"

- Tak? - spytał.

- Skoro mam przydział na front, to czemu musiałem zdać połowę ekwipunku? - w jego angielskim brzmiał wyraźny, amerykański akcent. - To jakiś ponury żart? Mam iść na wojnę bez broni? Nie mógłby pan major czegoś zrobić?

Oblicze majora spochmurniało.

- Ten ponury żart nazywa się wojną, sierżancie - powiedział. - Odmaszerować!

- Tak jest... - w głosie Kita było zero entuzjazmu. I zero służbistości.

Obrócił się na pięcie i wyszedł. Z trudem opanowując chęć trzaśnięcia drzwiami.

Kelly 06-08-2008 10:33

Schodzili powoli po schodach, tak że Padewsky, który został chwilę dłużej u Morcinka dogonił ich na placu przed głównym wejściem.

- Panowie – angielski Eryka był swobodny, ale niewątpliwie żaden rodowity Brytyjczyk, czy Amerykanin nie wziąłby go za rodaka. Skoro jednak Morcinek mówił właśnie w tym języku, to oznaczało, że znają go wszyscy i nie było sensu szukać innego. Przynajmniej póki co. Nazwisko O’Connor wskazywało na Szkota bądź Irlandczyka. Eryk lubił obydwie nacje, które uważał za dzielne i potrafiące ostro walczyć o swoje. Ponadto jedni, jak i drudzy byli przeważnie chłopakami i do wypitki i do wybitki. Przynajmniej wśród tych, z którzy stanęli na szlaku von Strachwitza. Natomiast Padawsky? Raczej Słowianin. Może Polak, jak Morcinek lub jego osobisty przyjaciel Topór-Starzak? Jednak może także naturalizowany obywatel Stanów? Zresztą, nieważne. Eryk nie był rasistą. Przynajmniej od tej cechy, którą usiłowano wtłaczać mu w Hitlerjugend zdołał się wyzwolić. – Panowie – kontynuował podając im rękę. – Jestem Eryk von Strachwitz, ale niemal wszyscy i tak mówią mi Elvis – odruchowo poprawił włosy, - także wy również się nie krępujcie, jeżeli macie ochotę. To moja siostra, doktor Simone von Strachwitz.

-Patrick O'Connor, ale po pewnym czasie wszyscy mówią mi zazwyczaj Paddy
– odezwał się pierwszy sierżant.
- Witam – głos Simone był twardy i rzeczowy, choć na ustach błąkał się jej lekki uśmiech, a oczy miała lekko zmrużone. Eryk przypuszczał, że to ostatnie to skutek kaca po hotelowej balandze. – Jeżeli będziecie mieli okazję utracić trochę krwi, względnie nabawicie się kataru, czy innych odcisków na piętach, traficie pod moją opiekę.
-Żołnierze będą się pewnie ustawiać w kolejkę, aby zostać rannym, skoro ma pani ich leczyć
- powiedział O'Connor swobodnym i wesołym tonem
Padewsky tymczasem uścisnął dłoń porucznika.
- Do mnie mówią "Kit". A Elvis... - uśmiechnął się lekko. - To chyba tylko wtedy, gdy nie będziemy na służbie. Ponoć fraternizacja źle wpływa na morale armii - dodał z pewną ironią. Obrócił się w stronę Simone. - Miło mi poznać, pani doktor - powiedział z ukłonem. - Chociaż mam nadzieję, że ominą nas te wszystkie, wymienione przez panią nieszczęścia ...
- Czy macie może jakieś dodatkowe informacje o tych plemionach wspominanych przez majora Morcinka? Może kiedyś przemierzaliście nadrzeczne tereny Konga? Bowiem ja od 1963 przebywałem poza terenem tego kraju, a wtedy również byłem w Katandze w okolicach Elisabethville, jeszcze wcześniej zaś tutaj, w rejonach nadmorskich. A jak wy
?

Słowa Eryka tak naprawdę były podyktowane tyleż chęcią poznania obydwu mężczyzn, co sygnałem skierowanym w ich stronę, że zna Kongo oraz na swój stopień nie zapracował przy biurku. Wojskowi doskonale wiedzieli, że wynajęte przez Czombego psy wojny musiały właśnie w 1963 roku uciekać z Katangi po inwazji wojsk rządowych wspartych przez oddziały ONZ-tu. Ponadto miał nadzieję, że może któryś z nich jednak posiada jakiekolwiek doświadczenie na tym terenie.

Kit pokręcił głową.
- Ten zakątek świata to dla mnie nowość. Tyle wiem, co z książek i gazet. Poza tym ... - rozłożył ręce, - nic.
- Cóż szczerze powiedziawszy, też przebywałem w Katandze "przez pewien czas" razem z 4 Commando
– odparł O’Connor.
- Czyli brałeś, Paddy, udział w tym tańcu. Zdaje się, że znowu się zaczyna. Zresztą, jak Czombe wrócił jako premier, można było przypuszczać, iż znowu zacznie wzywać chłopaków. Podobnie działo się kiedyś.
- W takim razie jesteśmy wszyscy umówieni na tą balangę
? - Retorycznie zapytał O'Connor -Przydałoby dowiedzieć się czegoś więcej o tych plemionach, skoro mamy wpaść z wizytą domową, nie chcielibyśmy w końcu popełnić jakiegoś "foux pas" - po tych słowach skinął porucznikowi głową.

- Odpływamy o 22.00. Najlepiej stawić się o 21.00 na przystani przy statku owego kapitana Katangi. Do tego czasu, cóż, nie wiem, jak wy, ale my mamy jeszcze trochę przygotowań ...
- Muszę pobrać z magazynu zestawy leków
– wyjaśniła Simone. – Nie wiem, co może dziać się w tych wioskach, ale choroby tropikalne to wyzwanie nawet dla najnowszych leków. Skoro zaś oczekujemy na ofensywę ... – zawiesiła głos, jednak wszyscy doskonale wiedzieli, że każdy większy manewr którejkolwiek armii zawsze oznacza więcej rannych. Im lepiej ona się przygotuje do wyjazdu, tym większą szansę będą mieli oni wszyscy, kiedy przyjdzie co do czego.
- Czyli do 21.00 – Wprawdzie teoretycznie Eryk nie był ich dowódcą, gdyż hierarchię, jak wynikało z rozkazu majora Morcinka, miał ustalić dopiero szef 12 batalionu przy Stanleyville, ale wojsko jest chyba najbardziej sztywna instytucją na świecie. Kiedy dwóch żołnierzy spotyka się służbowo zawsze jeden ma wyższą szarżę, drugi niższą, choćby stopień był nawet ten sam. Zawsze jest ktoś, kto dostał ów stopień szybciej. Najemnicy podchodzili do tego znacząco luźniej, ale zdecydowana większość z nich kiedyś stanowiła kadrę armii europejskich lub Stanów Zjednoczonych. Tam przeszli szkołę dyscypliny i nawet, jeżeli niektórzy uważali ją za przesadną, także w Afryce starano się przestrzegać rygorów wiedząc, ze od tego zależy nieraz ocalenie własnej głowy.

- Do zobaczenia ... Elvis - powiedział spokojnie O’Connor i odwrócił się do Simone uśmiechając się trochę szerzej. - Pani doktor zechce wybaczyć - jeszcze raz skłonił się lekko, po tym pożegnaniu spokojnym krokiem ruszył w stronę hotelu
Kit, który wcześniej dzielił uwagę równo pomiędzy Simone i porucznika, teraz spojrzał na oficera. Gdy ten skończył skinął głową.
- Z pewnością będziemy, panie poruczniku - powiedział. Cóż, tak jak mówił, na służbie hierarchia. OK, skoro tak sobie życzy, nie ma sprawy.
Spojrzał na Simone.
- Do zobaczenia, pani doktor, na pokładzie. Jeśli nie jest pani doktor potrzebna nasza pomoc, to pozwolę sobie odmeldować się.
Zasalutował.


Rodzeństwo, po rozstaniu z dwójką nowo poznanych sierżantów, poszło wprost do magazynu, gdzie Simone miała odebrać zestaw medyczny, o którym wspomniał jej, już na odchodnym, major.

- Poczekaj braciszku. Odbiorę tylko zapas leków i gdzieś się przebiorę – rzuciła Simone, kiedy wyszli do parku za budynkiem. Nie było jej może 20 minut. Wróciła odmieniona. Cywilną odzież zastąpiło proste wojskowe ubranie. Co prawda bez żadnych dystynkcji ale i tak robiła wrażenie, że jest częścią armii. Wysokie buty, spodnie w kolorze khaki i męski podkoszulek bez rękawów. Włosy związała na karku w niedbały węzeł a w kącikach ust, jak nieodzowny towarzysz, tlił się papieros bez filtra. Z tyłu za paskiem tkwił wetknięty Browning. Walizkę zamieniła też na, z pewnością bardziej praktyczny, wojskowy plecak.

- Siostrzyczko, wyglądasz teraz na nie lada zabijakę – jego usta wykrzywił kpiący uśmieszek. – Nawet mnie to cieszy, przynajmniej nie będę zmuszony odganiać od ciebie potencjalnych adoratorów, bo wszyscy będą bali się do ciebie podejść.
- Aleś ty zabawny, Eryku. Z pewnością wszystkim nie chodzi po głowie nic innego, tylko to, jak wyrwać białą panienkę.
- Może nie cały czas, ale przynajmniej zanim rozpocznie się jatka. Najemnicy to świntuchy. Wiem co mówię.
- Tak, zapewne z własnego doświadczenia
– zaśmiała się i wyprowadziła lekki cios wprost w jego żebra. – Tylko, nie zapomnij mnie poinformować, jak już zostanę ciotką.
- Dowiesz się w pierwszej kolejności. O ile oczywiście najpierw dowiem się ja. Ale dość pierdoł. Na statku, jak tylko znajdziemy wolną chwilę potrenujmy twoje strzelanie.
- Tak jest poruczniku
– rzuciła niezbyt poważnie i udała, że salutuje. Humor im dopisywał, a Eryk pomyślał, ile jeszcze czasu będzie im dane wspólnie żartować. Z pewnością niewystarczająco. – Torba z lekami oraz skrzynka z opatrunkami będą czekać na mnie o 21.00. Osoba zawiadująca magazynem, okazało się, była poinformowana przez majora, ze się zjawię i że ma mi udzielić pomocy. Bez problemu zgodził się na to, ze o 21.00 przyjedziemy tu taksówką i wszystko, co trzeba będzie na nas czekać. Teraz zaś, kontynuujemy picie, czy mamy inne plany?
- Ja wyfasowałem już z wojskowego magazynu pełne wyposażenie wraz z potrójnym kompletem zapasowej amunicji. Ale planuję jeszcze wziąć sobie dodatkowe UZI i kilka granatów. Jednak pistolet to trochę zbyt mało, jeżeli po drodze spodziewamy się gorących chwil. Na miejscu UZI zdam do miejscowego arsenału, podczas podróży statkiem wolę jednak mieć cos takiego pod ręką. Rzecz jasna, trzeba będzie kupić jeszcze jedzenie na drogę, bo kapitan pewnie podzieli się z podróżnymi, ale wątpię, by karmił nas za darmo. Chcesz poćwiczyć strzelanie może teraz? Czasu nieco jest.
- Jasne. A jest gdzieś tu strzelnica?
- Musi być przy magazynie wojskowym oraz zbrojowni. Postrzelasz sobie, natomiast ja wyfasuję dodatkowe uzbrojenie. Zapytamy.
- Dobra. A ci sierżanci, których poznaliśmy u Morcinka? Może by chcieli jednak jeszcze z nami porozmawiać, poznać się. Tyle czasu spędzimy ze sobą na statku.
- Cóż. Zdążymy na statku się poznajomić, jednak teraz wolałbym zostać jedynie z tobą. Niezbyt często się widujemy.
- Skoro tak stawiasz sprawę, jak mogłabym odmówić. Cieszę się, Eryk, że jesteśmy razem
– pogłaskała go po twarzy, a potem nagle pstryknęła w ucho.
- Och żesz ty kombinatorko – krzyknął ruszając za rozbawioną Simone, która po wesołej zaczepce pobiegła przez plac.

- Mam cię - dogonił ją wreszcie. Nie przejęła się tym jednak:
- No to co? Wstyd byłoby, gdybyś nie dogonił, braciszku – odparła niezmieszana.
Dwójka rodzeństwa: nucący „Heartbreak HotelEryk i Simone, która nawet zechciała się do niego przyłączyć, udali się w stronę zbrojowni.

Kerm 06-08-2008 12:34

Schodów było tak dużo, że zanim Kit zdążył przebyć wszystkie to zdołał opanować złość. Na tyle, by bez problemów prowadzić swobodną rozmowę.
Gdy O'Connor zwracał się do pani doktor, Kit uścisnął dłoń porucznika.

- Do mnie mówią "Kit". A Elvis... - uśmiechnął się lekko. - To chyba tylko wtedy, gdy nie będziemy na służbie. Ponoć fraternizacja źle wpływa na morale armii - dodał z pewną ironią.

Obrócił się w stronę Simone.

- Miło mi poznać, pani doktor - powiedział z ukłonem. - Chociaż mam nadzieję, że ominą nas te wszystkie, wymienione przez panią nieszczęścia...

Gdy Elvis zaczął wypytywać o znajomość terenu, Kit niestety nie miał czym się pochwalić. Pokręcił głową.

- Ten zakątek świata to dla mnie nowość. Tyle wiem, co z książek i gazet. Poza tym... - rozłożył ręce - nic.

O'Connor był bardziej "bywały", ale jego wiedza o tutejszych plemionach też nie była wysoka. Ale na to nie można było wiele poradzić. Zbyt wiele czasu na uzupełnianie wiedzy im nie pozostało, o czym raczył przypomnieć im porucznik.

Kit, który wcześniej dzielił uwagę równo pomiędzy wszystkich rozmówców, teraz w całości skupił się na oficerze. Powstrzymał szyderczy uśmiech, który cisnął mu się na usta. Widać było, że Elvisowi woda sodowa uderzyła do głowy, skoro zaczął się bawić w wydawanie rozkazów. A może sądził, że jak ktoś jest najemnikiem, to nie potrafi myśleć.
Zachowując kamienny wyraz twarzy skinął głową.

- Z pewnością będziemy, panie poruczniku - powiedział. Uznał, że skoro porucznik zaczyna rządzić, to lepiej "Elvisa" zostawić daleko z boku.

Spojrzał na Simone.

- Do zobaczenia, pani doktor, na pokładzie. Jeśli nie jest pani doktor potrzebna nasza pomoc, to pozwolę sobie odmeldować się.

Zasalutował i ruszył za O'Connorem.

Zrównał się z nim po paru krokach. Przez moment szli w milczeniu.

- Pytałem majora, czy mi oddadzą FN FAl'a, którego mi zabrano w związku ze zmianą środka transportu. Skoro przydział nie uległ zmianie... Oczywiście nic nie załatwiłem...

Uśmiech Irlandczyka, choć lekki, był bardzo znaczący. Widać opinia O'Connora o oficerach różnej maści pokrywała się nieco ze zdaniem Kita.

- Nie wiem, jak oni sobie to wyobrażają. Na wojnę bez broni? Kamieniami będę rzucać? - W głosie Kita pojawiło się nagle ponure rozbawienie. - Mamy teraz czas. Może pójdziemy nad rzekę i nazbieramy otoczaków... Proca ma ponoć ładny zasięg... A podczas podróży łodzią będę mógł potrenować...

- Popatrz na to z dobrej strony, jak się dobrze ustawić, to będziesz miał prawie nieograniczony zapas amunicji, wystarczy taki kamień podnieść z ziemi - powiedział Patrick spokojnym tonem.

Kit uśmiechnął się. Nieco krzywo.
- Taaa... Żadnych problemów z dostawą... Można olać kwatermistrza.
- Gorzej, jeśli to ma być niczym w armii sowieckiej... Dowódca z pistolecikiem na czoło... By dać dobry przykład... Albo na tyły, by rozstrzeliwać uciekających...


- Nie przejmuj się tym tak - powiedział Paddy. - Wiesz co, już trochę siedzę w tym całym interesie najemniczym i już jestem trochę sierżantem, a w sumie jaka to armia, nie ma dużego znaczenia, ludzie wszędzie są do siebie podobni, najważniejsze to nie tracić głowy i zawsze myśleć, wiele można osiągnąć takim wojskowym cwaniactwem.

Kit spojrzał na O'Connora i skinął głową.

- Jestem co prawda przyzwyczajony do nieco innych armii, ale w zasadzie masz rację. Tylko spokój może nas uratować...

- Co robimy z tak mile rozpoczętym dniem?
- spytał po chwili. - Idziemy szukać kapitana Katangę i zajmujemy sobie miejsce na łajbie? Nawet nie wiem, jak zwie się ta balia... Czy też siedzimy do oporu w hotelu?

- Jak bardzo chcesz to możemy spróbować załatwić jakoś broń, kupić albo "pożyczyć", a jak nie to poczekamy w hotelu przynajmniej można tam liczyć na rozrywki - powiedział O'Connor.

- Rozrywki... - Kit znaczącym ruchem dotknął oka. - Jak na razie wystarczy mi trochę moczenia się w wodzie. I może dobra kolacja. Ostatni łyk cywilizacji...
- A jeśli chodzi o broń... Gdybym wiedział, co mnie czeka, może bym przywiózł coś z domu. Tu i teraz stać mnie najwyżej na ową procę. Nie sądzę, by nasz barman miał na zbyciu za parę dolców coś, co ma lufę... Poza tym z prywatną giwerą chodzić na państwową wojnę to lekka przesada. No i nie jestem jeszcze tak zdesperowany, by sobie od kogoś "pożyczać" pukawkę...


- Skoro nie zdobywamy broni, to warto dowiedzieć się czegoś o tych plemionach - powiedział O'Connor.

Kit skinął głową.

- Najlepiej spytać barmana - zażartował. - Barmani zawsze wszystko wiedzą.

Hawkeye 06-08-2008 22:20

Dwóch najemników spokojnym krokiem wracało tą samą drogą, którą przeszli niedawno z powrotem do hotelu. O'Connor znowu się nie odzywał chociaż wydawał się być bardziej zadowolony, niż podczas drogi do Majora. Ulice Leopoldville były troszkę bardziej tłoczne, niż przed godziną, ale nie przypominało to innych tak wielkich miast afrykańskich, a z pewnością nie przypominało to ruchu, jaki musiał być w tym mieście podczas czasów kolonialnych. Mieszkańcy wyglądali jakby niepewnie, oczekujący nieznanego, pewnie bali się, że komuniści zajmą miasto i zaczną wyrzynać jego mieszkańców, ale przecież właśnie po to byli tutaj taki jak on, myślał Patrick przypatrując się mijanym osobom.

-Jak sięgam pamięcią, to miałem do czynienia z ponurymi lekarzami wojskowymi. Ani razu ładna lekarka... Widać idzie na lepsze - zażartował Kit.

Paddy popatrzył na Amerykanina i powoli skinął głową w odpowiedzi -Pani doktor z pewnością wprowadzi inną atmosferę - dodał żartobliwym tonem -I chyba będzie się trzeba zacząć odchamiać - dokończył.

Po chwili dotarli pod hotel. Irlandczyk bez słowa minął recepcjonistę i skierował swoje kroki w stronę baru. Było tutaj więcej osób niż wcześniej tego samego dnia, gdy miał scysję z "historykami" angielskimi. Znając zwyczaje tutaj panujące oddał swoją broń pod opiekę barmana, ostrzegając go jednocześnie, żeby dobrze pilnował jego pukawki. Kiedy została zamknięta zajął jeden ze stolików pod ścianą i zamówił u kelnera dwa piwa

-Siadaj Kit, stawiam pierwszą kolejkę, to piwo jest całkiem przyzwoite, jak na niepochodzące z wyspy
- powiedział wesoło i dodał -W sumie jedyne dla czego można uwielbiać to miasto, to tutejsze ceny, dużo alkoholu można kupić za niewiele dolarów-

- Całe szczęście - powiedział Kit. - Przy moich zasobach finansowych byśmy wyschnęli jak na pustyni. A tak to stać mnie na drugą kolejkę.-

Kiedy kelner przyniósł dwa złociste napoje Paddy szybko przejął od niego kufle i postawił przed Padawskym i sobą. Podniósł swoją szklankę wysoko w górę

-Pozwolisz, że wzniosę toast - powiedział po czym kontynuował -Niech nasi wrogowie mają więcej powodów do zmartwień i żebyśmy wrócili cieszyć się ze zwycięstwa - po tych słowach szybko przechylił kufel wlewając w siebie piwo

- Przy tym samym stole, tak samo dobre piwo - Kit, wzorem O'Connora, uniósł szklankę do góry.Wypił dwa łyki, a potem powiedział:
- W zasadzie nie lubię piwa, ale póki można, korzystajmy z uroków cywilizacji.

W odpowiedzi Irlandczyk skinął głową i pociągnął kolejny łyk piwa. Po chwili milczenia, odezwał się trochę poważniejszym tonem niż wcześniej.
-Przydałoby spróbować dowiedzieć się jeszcze czegoś o tych plemionach, możesz iść odświeżyć się w moim pokoju, ja tu posiedzę, może barman zna kogoś, a jak nie to można nawet odwiedzić bibliotekę, nie lubię niespodzianek-

- To zróbmy tak... - zaczął Kit. - Odświeżę się troszkę i za dziesięć minut wrócę. W końcu nie mogę pozwolić, żebyś sam się błąkał po wielkim mieście - dodał żartobliwym tonem.

-Jasne, bo w końcu możemy spotkać, kogoś gorszego od nas, a tego nie chciałbym przechodzić w pojedynkę- odpowiedział mu sierżant w tym samym tonie przesuwając po stole kluczyk do pokoju.

Milly 08-08-2008 15:59

Leopoldville, tani motelik/restauracja/hotel Memling/nadbrzeże (godz. 18-23)
 
Anna leżała nieruchomo na łóżku, uporczywie wpatrując się w sufit. Nie myślała o niczym konkretnym. Wydawało jej się, że jak tylko zacznie myśleć, wszystko się rozleci. Dopóki nie dopuszczała do siebie tej strasznej prawdy, wszystko było w porządku. Wszystko było po staremu.


Dopiero gdy zaszło słońce i plamy na suficie zniknęły, kobieta powoli podniosła się z łóżka. Oświeciła światło. Pojedyncza żarówka, luźno zwisająca z sufitu, rozjaśniła mrok słabym, żółtym blaskiem. Anna napotkała swój wzrok w lustrzanym odbiciu. Był to wzrok zmęczonej kobiety. Gdyby nie wiedziała ile ma lat, pomyślałaby, że jest dużo starsza. Zapuchnięte, podkrążone oczy, zapadnięte policzki z zaschniętymi śladami rozmazanego tuszu, przygarbiona sylwetka. Wyglądała co najmniej nieciekawie.


Od kiedy przyjechała do Leo, niemal nic nie jadła. Wcześniej, w Paryżu, też zdarzały jej się takie okresy, kiedy nie mogła nic przełknąć. Nie jadała długo, albo nawet nie pamiętała, że to robiła. Teraz jednak żołądek domagał się czegokolwiek, skręcając się i wydając nieprzyjemne odgłosy. Anna czuła się słaba i wycieńczona. Przecież nie zaszkodzi coś przegryźć, prawda?


Ogarnęła się szybko, zmyła stary makijaż, związała włosy w niedbały koczek i narzuciła na ramiona lekki sweterek. Afryka potrafi być zdradliwa – w dzień upały ścinają białko w oku, nocą zaś nieopatrzny podróżnik może nabawić się zapalenia płuc. Gdy wychodziła z motelu, zdziwiła się, że wbrew temu, co czytała, powietrze było ciepłe, wciąż lekko parne.


Po drugiej stronie ulicy znajdowała się skromna restauracyjka. Anna jadła tam dwa dni temu obiad, a wczoraj wstąpiła na późne śniadanie. Usiadła przy tym samym stoliku, co wcześniej. Lokal powoli zapełniał się gośćmi, głównie mężczyznami. Samotna, biała kobieta, o tej porze, w podrzędnej restauracji, na dodatek ładnie ubrana – był to widok tak niecodzienny, że aż dziwny. Pani Brant musiała kilkakrotnie odmawiać różnym, dość dwuznacznym propozycjom i zaczepkom, zanim jeszcze dostała swoje zamówienie. Kiedy jednak przysiedli się do niej trzej czarnoskórzy i bardzo pijani mężczyźni, musiał zainterweniować właściciel lokalu. Zrobiło się niemałe zamieszanie i omal nie doszło do bójki. Jednak kiedy sytuacja została opanowana, Morgan (ów właściciel) zaprowadził Annę na zaplecze, by tam mogła w spokoju dokończyć posiłek. Kobieta zaprzyjaźniła się z nim już wcześniej, właśnie gdy pierwszego dnia pobytu w Leo'ville wstąpiła tu, by zjeść obiad. Okazało się, że Morgan dobrze zna francuski, więc rozmowa szła im o wiele lepiej, niż łamanym angielskim, którym Anna rozmawiała z innymi. Wypytała Morgana o swojego męża, o sytuację jaka panuje w mieście, o wojnę i różne inne rzeczy. Sympatyczny Murzyn bardzo przypadł jej do gustu dzięki swojej szczerości i prostocie. Chyba niewielu można tu spotkać takich ludzi. Wyjawiła mu wtedy cel swojej podróży i pokrótce opowiedziała o poszukiwaniach męża, który chciał uciec od ich kłopotów wyruszając na wojnę. Morgan żywo interesował się jej losami, toteż po kilku kieliszkach wina, które wspólnie wypili, Anna nabrała ogromnej ochoty, aby mu się zwierzyć.


- Wiesz, to jest trudniejsze, niż myślałam. Głupia byłam... Nasze małżeństwo przechodzi kryzys już od kilku lat, a ja myślałam, że przyjadę, zobaczę się z nim i już wszystko będzie dobrze.


- Więc spotkałaś się z nim? - zachęcił ją do mówienia, gdy milczała dłuższą chwilę. - Rozmowa nie poszła zbyt dobrze?


- Zbyt dobrze? - prychnęła i zaśmiała się; wino powoli zaczęło uderzać jej do głowy. - Boże, to był koszmar! Rozumiesz? Po co ja tu w ogóle przyjeżdżałam? Chyba tylko po to, by zdać sobie sprawę z tego, że nie znam zupełnie człowieka, za którego wyszłam. Wiesz co on mi powiedział? Że jedzie na wojnę, żeby zarobić duże pieniądze i żeby jego nazwisko było znane na świecie. Jego nazwisko! Nie obchodzę go ja, nawet nasze dzieci go nie obchodzą. Nic go już nie obchodzi! Przyjechałam tu dla niego, rzuciłam wszystko i poświęciłam wszystko... A on powiedział, że jestem szalona i mam wracać do domu.


Zapadła cisza i tylko wentylator na suficie pracował niestrudzenie. Morgan dolał wina do kieliszków i westchnął.


- Kochasz go jeszcze? - zapytał zupełnie bezpośrednio, czym wprawił w zdumienie Annę.


- Oczywiście, że go kocham. I dlatego właśnie to jest tak cholernie trudne. Tak cholernie, cholernie, cholernie trudne! Przyjechałam tu i postawiłam wszystko na jedną kartę. Albo go odzyskam, albo to już koniec. Ja nie umiem bez niego żyć. Nie wyobrażam sobie świata bez Jeana. Bez jego głosu, jego spojrzenia, jego ramion, nawet bez tych jego cholernych papierosów! Wiem, że gadam jak głupia, chyba to wino... sprawia, że mówię ci to, czego nie mówiłam nikomu innemu. Ja.. dopiero niedawno, może miesiąc temu... Uświadomiłam sobie jak bardzo go kocham. I dotarło do mnie, że życie bez niego nic nie jest warte, dlatego gdy zaczęły się nasze problemy, ja przestałam żyć, a zaczęłam egzystować. Nie chcę już dłużej egzystować. Nie chcę już dłużej żyć... - dokończyła ze łzami w oczach.


- Ja jestem prostym facetem, nie kończyłem żadnych szkół. Mam już trochę lat na karku i przeżyłem trochę z dwiema żonami. Obie już nie żyją. Obie nie mogły zrozumieć, że szaleję za nimi, ale mam też swoją pasję. Gotowanie. Nie raz robiły mi awantury, że siedzę w kuchni i więcej czasu poświęcam garom, niż im. Nie mieściło im się w głowach, że czym innym jest kochać kobietę, a czym innym jest kochać swoją pasję. Rozumiesz, o co mi chodzi?


- Nie.


- Ech, dziewczyno. Jesteś jeszcze młoda, ładna i taka niby mądra, a nie rozumiesz podstawowych rzeczy. Świat mężczyzn jest zupełnie inny niż świat kobiet. Na mój rozum, to on też cię kocha i szaleje za tobą. Nie kręć głową. Powiedz mi, po co byłby z tobą tyle lat, jeśli by cię nie kochał? Czy to tak trudno wziąć rozwód? Jeśli jest takim facetem, jak mówisz, to powiedziałby ci to wprost. Nie przyszło ci do głowy, że on wcale od ciebie nie uciekł? Że ten reportaż naprawdę jest dla niego ważny, że to jest jego pasja? Tak jak gotowanie. Rozmawiałaś z nim kiedyś o tym? Nie, no właśnie. Założyłaś sobie, że ucieka od ciebie i tyle. A tak naprawdę to ty od niego uciekałaś. Tak samo robiły moje żony, najpierw jedna, potem druga. To samo! Ech, wy kobiety! Sama dobrze wiesz, że głupio myślałaś, że po jednym spotkaniu, po jednej rozmowie wszystko się ułoży. Sama tak mówisz, ale robisz zupełnie coś odwrotnego!


Anna siedziała zupełnie osłupiała. Nikt nigdy nie rozmawiał z nią o takich rzeczach wprost. Co prawda teściowa, która wyciągnęła ją z najgorszej matni depresji, bardzo dużo rozmawiała z nią o małżeństwie, o dzieciach i o Jeanie, ale nigdy w ten sposób! Nie wiedziała co powiedzieć, więc wykrzyknęła tylko:


- Więc co mam robić?!


- Nie dawaj za wygraną. Szkoda patrzeć, jak dobrzy ludzie marnują sobie życie, bo nie umieją porozmawiać. Zamiast użalać się nad sobą, biadolić i targać się na swoje życie, rusz się i idź do niego! Płyń razem z nim! Zobacz jak wygląda jego świat. Postaraj się zrozumieć co on czuje, co on myśli. Ja jestem tylko prostym facetem, który lubi gotować. Ale jeśli znalazłbym kobietę, która zamiast patrzeć na mnie i oceniać mnie, spojrzałaby na świat tak jak ja, to chyba bym dla niej zaczął góry przenosić i całować ziemię, po której chodzi. A jak spróbujesz i wtedy okaże się, że nic z tego, dopiero pomyśl o tym, czy warto się dla niego zabijać, czy lepiej żyć bez niego. No? To jak będzie?


Słowa zwykłego kucharza potrafiły zdziałać cuda. On sam pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele zrobił dla Anny. Jak bardzo dał jej do myślenia i jak wielką wolę walki w niej obudził. Morgan mówił tylko, co myśli, to co podpowiadało mu serce. Jak zawsze zresztą.


Anna wyjęła z torebki swój dziennik i wyrwała jedną kartkę. Szybko nakreśliła kilka słów. Musiała się spieszyć, mąż mówił jej, że odpływa już tego wieczora. Zbliżała się dwudziesta druga i coraz szybciej wieczór przeradzał się w noc. Oby tylko zdążyła! Zaadresowała kopertę i powierzyła ją w ręce Morgana.


- Jeśli jutro rano nie pojawię się u ciebie, wyślij to niezwłocznie, bardzo cię proszę. To list do moich dzieci. I... dziękuję ci za wszystko. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła ci się odwdzięczyć.


- Moja droga, ja nic nie zrobiłem. Powiedziałem tylko parę słów, nic więcej. Dopiero jak pogodzisz się z mężem i wyjdziecie z tego piekła cało, będę mógł być dumny. Wystarczy, że wtedy odwiedzicie mnie razem, jeszcze przed powrotem do domu. I opowiecie mi wszystko. No już, biegnij! Powodzenia!





Anna wpadła do swojego pokoju motelowego i w biegu zebrała wszystkie swoje rzeczy. Nie było tego na szczęście wiele, a większości i tak nie zdążyła jeszcze wyjąć z walizki. Siedząc już w taksówce i przemierzając miasto w kierunku hotelu Memling, liczyła resztkę swoich oszczędności. Zostało tego naprawdę niewiele.


Gdy wpadła do recepcji w Memlingu, siwowłosy Murzyn za kontuarem podskoczył gwałtownie spodziewając się co najmniej jakiejś awantury. Tymczasem Anna szybko wyjęła paszport i łamaną, ubogą angielszczyzną próbowała się dowiedzieć, w którym pokoju przebywa pan Brant. Starała się wyjaśnić, że jest jego żoną i pilnie musi się z nim widzieć w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Kilkanaście minut zajęło im dojście do tego, o co chodzi. Kobieta gwałtownie pobladła, gdy okazało się, że Jean opuścił hotel już kilka godzin temu. Niewiele myśląc Anna wybiegła z Memlinga i złapała nową taksówkę. Kierowca ostrzegał ją, że o tej porze na nadbrzeżu może być niebezpiecznie, ona jednak o nic już nie dbała. Do tej pory jej anioł stróż czuwał nad jej bezpieczeństwem i miała nadzieję, że i tym razem jej nie zawiedzie. Podążyła w stronę zacumowanych łodzi. Było ich więcej, niż przypuszczała. Pomimo późnej pory, przy niektórych kręciło się kilkanaście osób. Dochodziła jedenasta w nocy. Ciągnąc za sobą walizkę Anna biegała po nadbrzeżu, starając się znaleźć wzrokiem Jeana. Wreszcie, nie tracąc więcej czasu, starała się zaczepiać tych bardziej „porządnych” ludzi i wypytywać o łódź kapitana Katangi. Tłumaczyła, że jest żoną Jeana Branta, pokazywała paszport, mówiła, że mąż jest reporterem, że musi dostać się na łódź, że zapłaci każdą cenę. Miała nadzieję, że trafi na odpowiedni statek, że nie jest jeszcze za późno. Nazwisko kapitana Katangi było jej ostatnią deską ratunku!

***

Leopoldville, 15.09.1964r.



Kochana Julciu, kochany Alanku!

Znalazłam Waszego ojca. Oboje jesteśmy cali i zdrowi. Jednak w Afryce jest teraz niebezpiecznie. Panuje tu wojna. Nie możemy się teraz narażać i wrócić do domu. Musimy przeczekać kilka dni, może trochę dłużej. Jednak nie martwcie się o nas, bo nic nam się nie stanie. Jesteśmy tu bezpieczni. Tatuś przesyła dla Was tysiące całusów i bardzo tęskni. Nie możemy się już doczekać, kiedy wrócimy do Was. Wszystko będzie już dobrze, musicie tylko jeszcze trochę poczekać. Jak tylko będę mogła, napiszę. Poproście Babcię, by zajęła się jeszcze Wami, dopóki nie wrócimy. Ją też serdecznie pozdrawiamy.

Kochająca Was bardzo mocno
Mama

Adr 08-08-2008 20:53

…ciemność!!!…

…wszechogarniająca ciemność rzeki…

…ciemność!!!…

…w powietrzu czuć lepki zapach samotności…

…fale miarowo uderzają o burtę…

…odrętwienie odpada od - mego - ciała jak płaty uwiędłej skóry…

…mrok gęstnieje i przykleja się do duszy jak przepocona koszula…

…ciemność!!!…

…wszechogarniająca ciemność rzeki…

…ciemność!!!…

…w powietrzu czuć lepki zapach samotności…

…słyszę chlupanie i warkot…

…przybyłeś?!? wiem…

…czuję jak czarny-gad ociera się o moją duszę…

…wplatasz się we mnie szepczesz i chichocesz…

… czarny-gad ocieka – woda jest gęsta jak śluz…

…czarny-gad prowadzi mnie…

…wpływam - nie mogę zaczerpnąć oddechu - czarne dusze błąkają się po łodzi…

…kazałeś mi porąbać drwa wziąłem siekierę do brudnych rąk…

…mój umysł ćmi się, uderzam na oślep, rąbanie idzie mi szybko…

...drgający furiat…

…krew tryska na wszystkie strony…

…czarne drwa krzyczą…

…rozczłonkowanie ciała wyją i jęczą…

…odrąbane nogi i ręce śmieją się upiornie…

…zabijać jakże fascynujące uczucie, rozrywać na strzępy…

…tylko to cholerne swędzenie niknie w oddali – czy to sumienie?…

…czarny pokazał mi jak chłostać każdą chwilę …

…pokazał mi jak zadawać gwałt potłuczoną butelką…

…krew i krzyk cudownie splatają się ze sobą…

…zło pięknieje…

…nasycone kolory nocy, nienasycone zęby żądają krwi…

…duchy przybyły na ucztę…

…krwawą ucztę którą przygotowałem – ja rzeźnik …

…koszmary bezgłowe - otwory z szyją w której bulgotała krew..

… błądzę po omacku …

…wstrętny odór unosi się w powietrzu…

…tak pachną gnijące myśli…

… w głowie tętnią dźwięki drwiących kołatek…

…ciemność!!!…

…wszechogarniająca ciemność rzeki…

…ciemność!!!…

…w powietrzu czuć lepki zapach wściekłości…

…czuję upojną radość kiedy nacinałem ciała…

…ugryź ją - poczułem smak ludzkiej krwi…

… kąsaj…kąsaj - szeptały głosy…

…dopiero gdy docieramy do zła, wiemy że poznaliśmy prawdę…

…resztki ciał poszatkowanych ciał oddamy bożkowi rzeki…

…ciemność!!!…

…wszechogarniająca ciemność rzeki…

…ciemność!!!…

przebudzenie



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:47.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172